David Lynch – The Big Dream

The_Big_Dream

Są znane przypadki, kiedy to aktorzy biorą się za śpiewanie. Ale jeszcze nie zetknąłem się takim przypadkiem, żeby tego zadania podejmował się… reżyser. W 2011 roku swoją pierwszą płytę nagrał David Lynch – reżyser, którego chyba nie trzeba przedstawiać. Musiało mu się spodobać, bo jak nie ma jego nowego filmu (ostatni nakręcił w 2006 roku), tak teraz ukazuje się jego druga płyta.

„The Big Dream” zawiera 12 piosenek, za których produkcję odpowiada Dean Hurley (inżynier dźwięku, z którym Lynch współpracował przy kilku filmach i przy poprzedniej płycie). I jaka jest ta muzyka? Taka jak w filmach Lyncha – mroczna, pełna elektroniki i z delikatnie grającą gitarą elektryczną. Perkusja też bywa podrasowana elektronicznie, a całość albo wprowadzi słuchacza w trans albo wynudzi i zniechęci. Stany środkowe nie wchodzą w grę, zupełnie jak z jego filmami. Rozpisywanie się na temat poszczególnych utworów raczej mija się z celem, bo są do siebie zbliżone klimatem, choć tempo jest różnorodne.

Co do wokalu, umówmy się, Lynch nie ma dobrego głosu, korzysta z vocodera, który dopełnia tego dziwacznego klimatu, dla których może być on ciężki do przebicia.

Takie albumy zawsze wprawiają w kłopot – albo się to przyjmie z dobrodziejstwem inwentarza albo się odrzuci. Lynch nawet w muzyce jest bardzo wyrazisty i jeśli lubicie jego filmy, wiecie co macie robić. Reszta na własne ryzyko.

Radosław Ostrowski

Natalia Natu Przybysz – Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin

Natalia_Natu_Przybysz

Płyty będzące hołdami dla artystów są zawsze naznaczone ryzykiem. Zwłaszcza przez jednego artystę, a już w innej stylistyce od oryginału, zawsze jest to pomysł karkołomny. Takiego właśnie zadania podjęła się Natalia Przybysz, jeden z filarów Sistars, a jej nowy album to hołd złożony Janis Joplin.

„Kozmic Blues” zawiera 13 piosenek utrzymanych w stylistyce jazzowej, co jest pomysłem dość odważnym. Jednak artystka wzięła do pomocy sprawdzonych muzyków, którzy jej towarzyszą (m.in. gitarzysta Jurek Zagórski, perkusista Hubert Zemler i klawiszowiec Piotr Zabrodzki) i mimo innej stylistyki udało się zachować dynamikę i energię (tutaj szczególnie słychać to w grze perkusji), ale jednocześnie czuć pewną oldskulowość w brzmieniu, które jednak jest utrzymane w stylistyce lat 60. Ale nie tylko jazzem ten album stoi, bo nie brakuje też rock’n’rolla („Down on Me”), psychodelii („Ball and Chain”) i folku („Me & Bobby McGee”). Dęciaki grają przyjemnie, nie brakuje szybkich rytmów („The Last Time”), ale i trochę uspokojenia (singlowe „Maybe” czy „Try”), klawisze ładnie brzmią („Kozmic Blues”) więc nie ma tu mowy o nudzie. Ale album ma jedną słabszą piosenkę – jedyny polski utwór „Niebieski”. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest zły kawałek, ale umieściłbym go w innym miejscu niż nr 3, bo odbiega stylistycznie od całej reszty i psuje trochę klimat.

Trochę obawiałem się, czy wokalnie Natu sobie poradzi, bo Joplin jest dość trudną wokalistką. Ale się udało, angielszczyzna brzmi bez zastrzeżeń i zachowano pełną ekspresję tam, gdzie trzeba. Zaś wybór piosenek też nie jest do końca oczywisty, bo nie ma tu wielkich przebojów jak „Piece of My Heart”, co też jest plusem.

„Kozmic Blues” jest kosmicznym albumem, który słucha się z wielką przyjemnością. Świetne aranżacje, dobry i nie przekombinowany wokal oraz duża dawka energii. Tak się powinno coverować utwory – z pomysłem, polotem i finezją.

8/10

Radosław Ostrowski


Blues Brothers

Blues_Brothers

Ta ekipa powstała w programie kabaretowym Saturday Night Live w połowie lat 70. Doszło nawet do tego, że wydali płytę z muzyka rhythm’n’bluesową. Odniosła ona tak wielki sukces, że w 1980 roku powstał o nich film – jedyny w swoim rodzaju. Mowa oczywiści o „Blues Brothers” – jednej z najlepszych komedii muzycznych jakie widziałem. Sama fabuła była dość prosta – bracia Blues muszą zebrać 5 tysięcy dolców, bo inaczej zamkną sierociniec, w którym się wychowywali. W tym celu decydują się na reaktywację zespołu grającego starego rhyth’n’bluesa. Zadanie nie będzie łatwa, bo braciszkowie będę musieli zwiewać przed glinami, neonazistami i tajemniczą kobietą, która chce ich zabić.

Jedną z przyczyn sukcesu tego filmu jest muzyka, która została wydana przez Atlantic Records w 1980 r. Znajduje się tu 11 utworów (tak naprawdę piosenek + jeden instrumentalny utwór). Co mogę o tych utworach powiedzieć? Nierozerwalnie łączą się z filmem i można ich słuchać także bez znajomości filmu, a także że są to piosenki przerobione na bluesową modłę. Zaś wykonuje je Blues Brothers Band, czyli na wokalu Dan Aycroyd i John Belushi (obaj są fantastyczni zarówno razem jak i oddzielnie). Dęciaki, perkusja, bas i klawisze współgrają ze sobą idealnie, tworząc bardzo energetyzującą mieszankę. Tu już słychać w „She Caught the Katy”, a potem jest jeszcze ciekawiej, bo są tu kultowe „Everybody Need Somebody to Love” (wprowadzenie Aycroyda przeszło do historii) i nieśmiertelne „Sweet Home Chicago” ze świetnymi solówkami instrumentalnymi w połowie utworu.

Jednak nie wszystkie utwory śpiewają bracia Blues. Nie zabrakło tutaj też ikon gatunku, którzy grają dość kluczowe role jak Ray Charles jako właściciel sklepu muzycznego („Shake a Tail Feather”), Aretha Franklin – żona jednego z muzyków (soulowe „Think”) czy James Brown, czyli charyzmatyczny ojciec Kleofas (gospelowe „The Old Landmark”). Jest różnorodne, bogato i energetycznie.

Mógłbym jeszcze opowiedzieć więcej o tym albumie, ale jako fan nie jestem obiektywny w tej kwestii, więc powiem krótko. Jeśli kochacie dobrą muzykę – nieważne czy to rock, blues, jazz, pop, rap czy muzykę klasyczną – MUSICIE po prostu ją mieć. Przesłuchanie jej to misja od Boga.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Beth Hart & Joe Bonamassa – Seasaw

Seesaw

Ten duet razem zagrał po raz pierwszy dwa lata temu. On – bardzo aktywny gitarzysta, działający nie tylko solo, ona – wokalistka z siłą głosu porównywalną z Janis Joplin. Mówię o Beth Hart i Joe Bonamassie, którzy nagrali wspólnie drugą płytę.

I tak jak w przypadku „Don’t Explain” jest to album z coverami, sztuk 11, a wśród nic utwory jakich wykonawców jak Gary Moore, Louis Armstrong, Billie Holiday czy Melody Gardot. Całość wyprodukowana przez niezmordowanego Kevina Shirleya, zaś duet wspierany jest przez grupę muzyków, m.in. basistka Carmine Rojas, pianista Alran Schierbaum i perkusista Argon Fig. I mamy tutaj do czynienia z bluesem i odrobiną jazzu, bo więcej do powiedzenia mają tutaj dęciaki („Seesaw”, „Them There Eyes”). Jednak stylistycznie mamy tutaj spory rozrzut: od szybkich, rock’n’rollowych „Them There Eyes” i jazzowych „Nutbush City Limits”, powolne bluesowe „I Love You More Than You’ll Ever Know” czy bardzo rytmiczne i utrzymane w lekkiej stylistyce country „Can’t Let Go”.

Bonamassa na gitarze gra po prostu fantastycznie i w każdym utworze odnajduje się jak ryba w wodzie, zaś Beth potwierdza swój talent wokalny. Zarówno, gdy trzeba spokojnie i delikatnie („I Love You More Than You’ll Ever Know”), jak i ostrzej, gdzie naprawdę słychać inspiracje Joplin („Miss Lady”).  Jednak mimo rozrzutu brzmieniowego, album jest zaskakująco spójny, zaś piosenki mniej znane otrzymują drugie życie.

Co ja tu będę mówił więcej, ten duet naprawdę razem brzmi fantastycznie, co w przypadku dwóch silnych osobowości nie jest takie łatwe. I znowu im się udało, co powoli zaczyna być normą.

8/10


Spin Doctors – If The River Was Whiskey

If_The_River_Was_Whiskey

Dawno, dawno temu gdzieś w latach 90. w radiowych stacjach śmigał przebój „Two Princess” – proste, pop-rockowe granie, które przyniosło popularność pewnemu zespołowi z USA, a dokładniej z Nowego Jorku. Do tej pory zespół Spin Doctors nagrał 5 płyt (ostatnia w 2005 roku), ale i tak jest najbardziej kojarzony dzięki debiutowi. Obecnie zespół tworzą: wokalista Chris Barron, gitarzysta Eric Schenkman, basista Mark White i perkusista Aaron Comess. Panowie zdecydowali się przypomnieć z płytą nr 6. Czy warto się zapoznać?

Ci, którzy znają ten zespół tylko i wyłącznie z w/w przeboju mogą być bardzo zaskoczeni, bo kapela tutaj zaserwowała nam bluesa w 10 kawałkach. Jest to dość zróżnicowany album. Najbardziej tutaj wybija się gitara elektryczna, która albo spokojnie lawiruje („Ben’s Looking Out The Window Blues”, „Scotch and Water Blues”) albo trochę przyśpiesza i jest trochę ostrzejsza („The Drop” czy „What My Love?”). Zresztą perkusja też dodaje swoje trzy grosze i wali do rytmu, a w „About a Train” naśladuje tempo pędzącego pociągu. Niby jest to proste i nieskomplikowane granie, ale naprawdę dobrze się tego słucha. Może nie jest to nic zaskakującego czy odkrywczego, ale umówmy się, czy każda płyta ma być czymś, czego nigdy w życiu nie słyszeliśmy?

Równie dobry jest też wokal Chrisa Barrona, który mocno pachnie południem USA i trudno się tu do czegoś przyczepić. Pasuje on do tej stylistyki i tyle. Teksty też są całkiem niezłe.

„If The River Was Whiskey” może nie odmienia oblicza tej muzyki, ale słucha się jej naprawdę dobrze, a to i tak sporo. Proste, bezpretensjonalne granie, które wypada zdecydowanie na plus.

7/10

Radosław Ostrowski


Bruce Springsteen – Collection 1973-2012

collection_19732012

Ktoś dawno temu kiedyś powiedział, że najlepszymi płytami są składanki – zapewne to był jakiś krytyk. Ale z drugiej strony takie albumy zawierają w pigułce dorobek konkretnego artysty. Zazwyczaj takie składanki wydaje się na specjalne okazje albo po to, by wyciągnąć kasę od fanów. Jak jest w przypadku Bruce’a Springsteena, który w tym roku obchodzi 40-lecie działalności?

Album ten jest kompilacją największych przebojów Bossa od początku swojej działalności, gdzie porównywano go do Elvisa Presleya aż po ostatnią płytę, gdzie bardzo krytycznie patrzy na otaczającą go rzeczywistość. Najpierw mamy rockową gitarę elektryczną, gdzie towarzyszą jej dęciaki i fortepian („Rosalita”,”Thunder Road”, „Born to Run”), a także harmonijka ustna i klawisze („Badlands”, „The Promised Land”) – te utwory cechuje pomysłowa aranżacja i bogate brzmienie. Potem gitara ustępuje miejsca innym instrumentom jak w „Hungry Heart” z pięknymi klawiszami i pianinem, gra akustycznie („Atlantic City” z harmonijką tylko do towarzystwa) czy skrętów w lekko popową stylistykę (podniośle brzmiący „Born in the U.S.A.”. „Dancing in the Dark” czy „Streets of Philadelphia”). Innymi słowy są to najważniejsze hity w dorobku tego twórcy.

Boss sam piszę muzykę i teksty, co nie jest żadnym zaskoczeniem, bo w obu tych polach obraca się wybornie. Głos też ma bardzo charakterystyczny i pełen emocji. Także w tekstach, gdzie opisuje zwyczajne życie, ludzi zagubionych, odrzuconych, rozczarowaniu. A wszystko to w prostych słowach, bez zbędnego patosu czy nadmiernego poetyzowania, co potrafi naprawdę niewielu.

Dla mnie ten album trochę przybliżył mi postać Bossa, którego znałem z ostatniej płyty (naprawdę świetnej). I od tego właśnie są kompilacje, a ta jest naprawdę wyborna.

9,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Joe Bonamassa – An Acoustic Evening at the Vienna Opera House

acoustic

36-letni gitarzysta jest jednym z najbardziej zapracowanych muzyków. Działalność solowa, z zespołem Black Country Communion czy gościnne występy u innych – jest tego sporo. Teraz pojawia się jego nowa płyta koncertowa.

Ten dwupłytowy album to zapis koncertu akustycznego, który odbył się w Wiedeńskiej Operze. Utwory są lekkim podsumowaniem dorobku Bonamassy, zaś aranżacja akustyczna nie zaszkodziła brzmieniu. Poza gitarą przewijają się tu m.in. na harfa klawiszowej, banjo, mandola, skrzypce, fisharmonia, dzwonki i instrumenty perkusyjne. Brzmi to bardzo pomysłowo („Slow Train” zaczynające się od gitary idącej z prędkością pociągu oraz skrzypcami), nie brakuje samych instrumentalnych kompozycji („From the Valley”), zaś atmosfera bardzo kameralna i niektóre instrumenty dobarwiają poszczególne utwory („Disclocated Boy” z bębenkami czy smyczki w „Driving Towards the Daylight”). Nie zabrakło też i coverów („Jockey Full of Bourbon” Toma Waitsa z pianistycznym wstępem, „Slow Gin” czy „Segull”). 20 kompozycji, które wypadają po prostu wybornie. Nadal jest przebojowo, choć spokojniej, zaś aranżacje zasługują na uznanie, bo nie ma mowy o jakiejkolwiek monotonii.

No i sam gospodarz jest w wybornej formie – zarówno jeśli chodzi o grę na gitarze (wystarczy posłuchać „Woke Up Dreaming”), jak i o wokal, który na przestrzeni przeszedł ewolucję z chrypliwego krzyku w bardziej głęboki głos.

Nie będę rozdrabniał się i pisał o poszczególnych utworach, bo w tym przypadku nie ma tu żadnego sensu. Całość jest równa, muzyka fantastyczna, a wokal bezbłędny. Tak powinny brzmieć koncerty.

9/10 + znak jakości

https://www.youtube.com/watch?v=EdZFk7l05w0&w=300&h=247

Radosław Ostrowski

Hugh Laurie – Didn’t It Rain

didnt_it_rain

Kolejna płyta aktora, który na zawsze pozostał w pamięci jaki dr House. I tak jak poprzednia ruszamy w bluesowe rejony wzięte z Nowego Orleanu.

14 piosenek wyprodukowanych przez Joe Henry’ego, czyli się tu nic nie zmieniło. Udało się zebrać muzyków znających się na rzeczy, czyli Copper Bottom Band. Znowu aranżacje są naprawdę pomysłowe, choć nie ma tu odkrywania Ameryki. Laurie nadal gra na fortepianie i na gitarze, zaś poza tym pojawiają się zarówno perkusja (szalona i szybka w otwierającym „The St. Louis Blues” czy „Vickersburg Blues”), mandolina („Junkers Blues”), świetne dęciaki (m.in. solo saksofonu w „Junkers Blues”), oldskulowe organy, klarnety, akordeon (tango „Kiss of Fire”), kontrabas, harmonijki ustnej („Vicksburg Blues”) czy gitary elektrycznej. Innymi słowy jest po staremu. Nadal dominuje spokojniejsze granie (bardzo oszczędne „Send Me To The ‚Lectric Chair” ze smyczkami, banjo, perkusją i pianinem), choć i paru szybkich numerów nie zabrakło (singlowy „Wild Honey”), choć tych drugich jest chyba trochę więcej (przynajmniej są pomysłowo zaaranżowane).

Druga niezmienna rzecz to taka, że Laurie nadal ma świetnego czuja i w tej muzyce czuje się jak ryba w wodzie. Nadal słucha się go przyjemnie, a covery w jego wykonaniu potrafią uwieść, choć to nadal blues, przy którym można popić szklankę whisky.

I tak jak przy poprzedniej płycie Laurie zaprosił gości, którzy śpiewają trochę więcej niż przy poprzedniej płycie. Tym razem są to: pochodząca z Gwatemali Gaby Moreno („Kiss of Fire”), wokalistka soulowa Jean McClain („I Hate a Man Like You” czy „Didn’t It Rain”) oraz bluesmana Taj Mahal („Vicksburg Blues”). I znów cala trójka się spisała.

Tej płyty tak jak poprzedniczki słucha się wybornie, widać pewien progres i konsekwentną realizację. Nie ma tu żadnego udawania i nadal on brzmi naturalnie, a „Unchain My Heart” może nie jest tak przebojowe jak Joe Cockera, ale też brzmi świetnie.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Deep Purple – Now What?!

now_what

Ten zespół to jedna z żywych legend rocka w ogóle. Mimo roszad i zmian składu, nadal zachowali swój styl i trzymają się wybornie. Formacja Deep Purple po 7 latach wróciła do studia, by nagrać swój dziewiętnasty album. Jak to się prezentuje?

Ekipa w składzie Ian Gillan (wokal), Roger Glover (gitara), Steve Morse (gitara), Ian Paice (perkusja) i Don Airey tym razem poprosiła legendarnego producenta Boba Ezrina (produkował płyty m.in. Alice’a Coopera, Pink Floyd i Kiss). 11 piosenek brzmi po prostu rewelacyjnie. Pierwszy utwór może wprawić wielu w konsternacje. „A Simple Song” zaczyna się bardzo spokojnie i lirycznie grającą gitarą i perkusją – to ma być Deep Purple? Potem dołącza się Gillan, równie spokojny jak reszta, ale w połowie jakby za pomocą jakiegoś przycisku, perkusja wali mocniej, gitara brzmi ostrzej, a klawisze szaleją (stare, dobre Purple), by pod koniec znów się wyciszyć. A dalej mamy to, co w tej ekipie najlepsze – mocna gitara, silny wokal, szalejące Hammondy oraz sekcja rytmiczna w świetnej formie. Całość ma siłę bomby atomowej – brzmi jednocześnie oldskulowo, ale i nowocześnie („Out of Hand”). Nie brakuje szybkich kawałków („Hell to Pay”, gdzie refren śpiewają wszyscy), ale tak naprawdę najlepiej wypadają w długich kompozycjach, gdzie każdy instrument ma swoje „pięć minut”. Tu należy wspomnieć „Above and Beyond” z kapitalnymi, fanfarowymi klawiszami (najciekawszy pod tym względem jest „Vincent Price”, którego klimatu pozazdrościłby niejeden horror), „Blood for a Stone” z bluesowymi zwrotkami oraz naprawdę mocnymi gitarami czy najdłuższym „Uncommon Man” (rewelacyjne riffy) z bardzo długim wstępem. I mógłbym tak wymieniać w nieskończoność, tylko po co? Bardzo równa, zróżnicowana i pachnąca starymi Purple’ami.

Równie niezmienna jak stylistyka kapeli jest jej wokalista. Nie wiem jak Ian Gillan to robi, ale czas się go nie ima. Może i nie ma tu drugiego „Child in Time”, ale brzmi on wybornie (wystarczy posłuchać „Vincent Price” czy choćby singlowego „All the Time in the World”). Wydanie deluxe zawiera jeszcze cover „It’ll Be Me” Jerry’ego Lee Lewisa, który dla fanów będzie wielką niespodzianką (przynajmniej dla mnie był – świetne pianino i klawisze).

Cały album zespół dedykował zmarłemu Jonowi Lordowi. Poza tym udowadniają, że mimo upływu lat trzymają się wybornie. Krążą słuchy, że panowie za rok znów nawiedzą studio. Nie wiem jak wy, ale to może wypalić. I choć mamy dopiero końcówkę kwietnia, „Now What?!” może już walczyć o miano najlepszej płyty roku 2013. Tak się powinno grać rocka.

9,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Gienek Loska Band – Dom

Gienek_Loska_Band__Dom_2013

Pamiętacie Gienka Loskę? Tego ulicznego grajka, który wygrał jeden z talent show, założył kapelę (poza nim i gitarzystą Andrzejem „Makarem” Makarczykiem tworzą go jeszcze: klawiszowiec Marcin Młynarczyk, basista Tomek Setlak i perkusista Grzegorz Schneider) i nagrał z nią debiutancką płytę. „Hazardzista” podobał mi się bardzo i teraz ukazała się druga płyta „Dom”. Czy jest lepsza od poprzedniej?

Trudno mi powiedzieć, bo stylistycznie nie różni się aż tak bardzo od poprzedniej (rock’n’blues z lat 70.), a tym razem produkcją zajął się Rafał Paczkowski. Nadal pojawiają się organy Hammonda, harmonijka ustna, bardzo rytmiczny bas, perkusja jak trzeba i gitarowe popisy Makara. Czyli zmian nie ma zbyt wiele, ale z drugiej strony – spodziewaliście się czegoś innego? Nie brakuje inspiracji ZZ Top („Będzie dobrze” z fajnymi, przerobionymi wokalami), funky („Funky”), zgrania gitary z klawiszami („Ja i ty”), country („Dom” z delikatną gitarą) czy gospel (zaskakujące „Jednego serca” z ostrą gitarą na początku). Jest stylowo i oldskulowo, ale też nie ma tutaj żadnego udawania czy przesadnego kombinowania.

Także warstwa tekstowa jest naprawdę na plus i tutaj są widoczne postępy (poza Makarem do ekipy tekściarzy dołączył Michał Zabłocki), w których nie brakuje tutaj poważnych przemyśleń i refleksji na temat życia i całej reszty, m.in. emigracji („Zostań z nami”). Zaś wokal Gienka też się nie zmienił i nadal jest autentyczny w tym, co robi.

Jak ocenić „Dom”? Powiem tak, to bardzo udana płyta, która może nie przebiła debiutu, który był dla mnie mega zaskoczeniem, ale poniżej pewnego (wysokiego) poziomu nie schodzi. Ocenę jednak podwyższam za ostatni utwór (cover „It’s a Man’s Man’s World” Jamesa Browna).

8/10

Radosław Ostrowski