Dave Matthews Band – Away from the World (deluxe edition)

away_from_the_world

Ten zespół grający coś między alternatywnym rockiem i jazzem działa już od 1991 roku. Do tej pory nagrali 7 płyt, a w trakcie nagrywania tej ostatniej zmarł współzałożyciel i saksofonista LeRoi Moore. Po tej tragedii Dave Matthews Band działa jako kwartet w składzie Dave Matthews (gitara, wokal), Stefan Lessard (bas), Boyd Tinsley (skrzypce) i Carter Beauford (perkusja), do którego dołączyli muzycy sesyjni: saksofonista Jeff Coffin, trębacz Rashawn Ross oraz gitarzysta Tim Reynolds. Choć ta płyta wyszła ponad pół roku temu, teraz wróćiłem do niej i opowiem wam o „Away from the World”.

Album zawiera jedenaście piosenek, a produkcją zajął się Steve Lillywhite, który odpowiada za 4 pierwsze płyty zespołu. Wsparci przez grającego na organach Hammonda Roger Smith. Poza okładką, wersja deluxe zawiera też 3 koncertowe wersje piosenek z tego albumu (brzmią one świetnie), który zaczyna się z wysokiego C. „Broken Things” z piękną partią skrzypiec, dęciaków oraz gitarą elektryczną jest piękną, choć bardziej stonowana balladą (z chwytliwym i prostym refrenem). Bardziej żywiołowe jest „Belly Belly Nice” z dynamicznymi dęciakami (saksofon tutaj bryluje), chórkiem oraz rytmicznym basem, a tempo z każdym utworem się zmienia. Jest stonowane „Mercy” z Hammondem oraz przyśpieszające „Gaucho”, gdzie każdy instrument ma swoje „pięć minut”, zaś końcówka (bicie serca i dziecięcy chórek) jest kapitalna – takich rzeczy nie da się zapomnieć i płynnie przechodzi do akustycznego „Sweet” granego na ukulele, do którego w ostatniej minucie dołącza sekcja rytmiczna, skrzypce i flet.

Dalej jest zróżnicowane tempem „The Riff” pachnące country (gitara) ze świetną perkusją oraz znów dynamicznym refrenem, a końcówka jest znowu rewelacyjna (ostry gitarowy riff). I znów wyciszenie – półtora minutowy, akustyczny „Belly Full”. I tego zróżnicowania nie brakuje w „If Only”, „Rooftop” (najbardziej zadziorny i najbardziej rockowy kawałek z całej płyty), elegancki „Snow Outside” czy najdłuższy „Drunken Soldier”.

Całość zrealizowana jest na bardzo wysokim poziomie, co jeszcze bardziej podnosi świetny, pełen emocji wokal Dave’a Matthewsa. Także w warstwie tekstowej, gdzie dominuje tematyka damsko-męska wypada przekonująco.

Mimo upływu (niewielkiego) czasu, „Away from the World” nadal brzmi rewelacyjnie. Tu wszystko tworzy kompletną, nierozerwalną całość. Jedna z najlepszych płyt 2012 roku.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Eric Clapton – Old Sock

eric clapton - old sock

Ostatnio pojawił się taki nowy trend w muzyce polegający na tym, że starsi wykonawcy nagrywają płyty z piosenkami z czasów ich młodości. W zeszłym roku zrobił to Paul McCartney, a teraz do niego postanowił dołączyć Eric Clapton. 68-letni muzyk wraca po trzy letniej przerwie z nowym 20. albumem „Old Sock”.

Na płycie znajduje się 12 kompozycji, z czego dwie są napisane przez Claptona. Reszta to covery, utrzymane w retro rockowo-bluesowej stylistyce. Wokaliscie udało się zaprosić wielu zdolnych muzyków, m.in gitarzystę Doyle’a Bramhalla II, perkusistę Jim Keltnera i Henry’ego Spinettiego, klawiszowca Matta Rollingsa, klawiszowca Chrisa Staintona oraz… Paula McCartneya (tutaj tylko gra na basie). Dominuje tutaj oaza spokoju, czasami idąca nawet w stronę reggae („Further On Down The Road”), czy spokojnego bluesa, co jest zasługą m.in. organów Hammonda czy żeńskich chórków. Jest bardzo lekko, delikatnie, ale i bogato brzmieniowo („Angel” z delikatną gitarą elektryczną oraz gitarą hawajską). Dla mnie najlepsze były nowe piosenki – najbardziej dynamiczny z całej reszty „Gotta Get Over” z szybkim tempem i zadziornym wokalem Claptona oraz dużo spokojniejszy „Every Little Thing” ze świetnie zaśpiewanym refrenem. Reszta piosenek brzmi bardzo dobrze, choć najbardziej zaskakuje tutaj „Still Got the Blues”. Każdy kto zna wersję Gary’ego Moore’a, może być tutaj bardzo zaskoczony, gdzie tutaj swoje solówki maja organy Hammonda oraz gitara elektryczna, ale mocno różniąca się od Moore’a.

Także sam wokal Claptona jest bardzo interesujący, choć już nie musi nikomu niczego udowadniać, co do talentu gitarzysty. Słucha się go z ogromną przyjemnością i czuć luz. Może i ta skarpeta jest stara, ale nadal trzyma się dobrze. A o niewielu można tak powiedzieć.

7/10

Radosław Ostrowski

Jimi Hendrix – People, Hell & Angels

PeopleHellAngels

Mówiło się o nim, że urodził się z gitarą elektryczną. Choć nie ma go od ponad 40 Jimi Hendrix nadal zostaje jednym z najważniejszych gitarzystów XX wieku. Kiedy wydawało się, że już nagrano wszystko co nagrał, okazało się, że byliśmy w wielkim błędzie, co potwierdza ten album.

„People, Hell & Agels” zawiera 12 niepublikowanych do tej pory piosenek na płytę, które miała być kontynuacją „Electric Ladyland”. Utwory zostały nagrane w Record Plant Studios w Nowym Jorku w 1968 i 1969. I to słychać. Zespół w składzie Hendrix, Billy Cox (bas), Buddy Miles (perkusja) i Mitch Mitchell (perkusja) nagrał płytę w starym, dobrym stylu, gdzie czuć klimat tej epoki. I pomimo upływu wielu lat, ta muzyka brzmi bardzo dobrze. Nie brakuje surowych i dynamicznych riffów Hendrixa (najlepsze są w „Bleeding Heart” oraz instrumentalny „Easy Blues”), gdzie rock miesza się z bluesem. I nie tylko, bo poza gitarą elektryczną i sekcją rytmiczną, pojawiają się kongi („Izabella”), saksofon (świetna solówka Lonnie Youngblooda w „Let Me Move You” i „Mojo Man”), klawisze Hammonda („Let Me Move You”) czy chórki („Earth Blues”).

Także wokal Hendrixa brzmi nadal fantastycznie. Jednak poza śpiewem bardziej pamięta się jego umiejętności gry na gitarze. Słuchanie samych solówek sprawia największą przyjemność i potwierdza to, co już o nim wiadomo – wielkim gitarzystą był. Jeśli rock jest wam bliski albo chcecie posłuchać naprawdę dobrego grania, „People, Hell & Angels” powinniście nabyć. Choć pojawiają się w takich przypadkach podejrzenia, że jest to skok na kasę fanów. Ja jednak nie zgadzam się z tym, ta muzyka broni się po latach i pokazuje jak piekielnie zdolny był Jimmy.

9/10 + znak jakości (czy ocena mogła być inna?)

Radosław Ostrowski

PS. W dobrych sklepach muzycznych od 5 marca.

The Best of Beth Hart

the_best_of_beth_hart

Blues nie jest gatunkiem zbyt popularnym, choć miał wiele gwiazd. Jedną z takich obecnie jest amerykańska wokalista Beth Hart, która nagrywa płyty od 1996 roku. I teraz ukazała się kompilacja najbardziej znanych utworów tej wokalistki.

Album zawiera 16 piosenek, z czego ostatnie cztery są z koncertów. Jak wiadomo w bluesie liczy się gitara elektryczna (na niej gra zazwyczaj Joe Bonamassa), której solówki są po prostu świetne, ale poza nimi pojawia się też fortepian, na którym gra sama Hart. Jedyne co się zmienia, to tempo: od bardzo spokojnych ballad („Soul Shine”, „I’ll Take Care of You”), jak i żywszych kompozycji („Bottle of Jesus”, „Better Man”), czyli o nudzie tutaj nie ma mowy. A już sam wokal Beth jest bardzo silny, gdy trzeba jest bardzo delikatny, ale jak zaryczy, to nie ma przebacz. Takiej siły nie słyszałem od bardzo dawna.

W zasadzie nie pozostaje mi nic innego jak zarekomendować zaznajomienie się z tym albumem, bo rozdrabnianie i analizowanie każdego z utworów zwyczajnie mija się z celem. To co tu jeszcze robicie?

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Songs of Anarchy: Music from Sons of Anarchy Season 1-4

songs_of_anarchy

W USA to dopiero seriale powstają. Jednym z najciekawszych produkcji ostatnich lat jest serial „Synowie anarchii” opowiadający o gangu motocyklowym z miasteczka Charming, który stara się chronić je przed dilerami narkotyków i wielkimi deweloperami. Serial zebrał bardzo dobre recenzje, powstały 4 serie, aż w końcu wydano płytę ze ścieżką dźwiękową z serialu.

Jak nazwa wskazuje znajdują się piosenki ze wszystkich 4 serii, ale nie jest to 4-płytowy box, ale jedna płyta z 15 utworami. Otwiera ją, tak jak serial „This Life” śpiewane przez Curtisa Stigersa (można go też usłyszeć w mrocznym „John the Revelator”) oraz zespół The Forest Strangers, który gra do większości piosenek. Już po tym utworze wiadomo, czego się spodziewać. Rocka w stylu lat 60-tych i ta stylistyka dominuje. Nic dziwnego, bo reszta to covery piosenek z lat 60-tych. A wykonywane są przez różnych wykonawców, bo muzyki oryginalnej serial jako takiej nie posiadał.

Poza zespołem The Forest Strangers, gra też zespół Lions („Girl from the North Country” z ciekawym głosem oraz ponurym klimatem), heavy metalovy Anvil („Slip Kid” ze spokojnym początkiem, który skręca w metalowe granie z zadziornym wokalem i ostrą gitarą oraz gościnnym udziałem Franky’ego Pereza), meksykański Los Guardianes del Bosque z Franky’m Perezem śpiewają „The Times They Are-a Changing’” Boba Dylana po… hiszpańsku i na hiszpańską nutę oraz gitarzysta Lyle Workman („Fortunate Son” w wersji instrumentalnej). Śpiewają za to uznani, choć mniej znani: Audra Mae (folkowe „Forever Young”), Billy Valentine (mocny wokal w utrzymanym w stylu country „Someday Never Comes”), Paul Brady („Gimme Shelter”), Battleme („Hey Hey, My My” oraz „THe House of The Rising Sun” ze zmienionym tekstem) i Alison Mosshart (gitarowe „What a Wonderful World”). Ale największe wrażenie zrobiła Katey Sagal grająca jedną z głównych ról w serialu. Jaki ona ma głos i pojawia się w 3 utworach: „Son of a Preacher Man” (gitara, klawisze i chór), smutnym „Bird In a Wire” oraz „Strange Fruit”.

Fani serialu tę płytę i tak muszą mieć i tak. Ale kto poza nimi? Fani rockowej muzyki oraz wszyscy ci, którzy chcą poznać utwory z lat 60-tych. Oby Kosiarz towarzyszył wam w tej wędrówce.


9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Ben Harper with Charlie Musselwhite – Get Up!

Get_Up_300x300

Zdarzało się nieraz, że przedstawiciele tego samego gatunku nagrywali wspólnie album. I niedawno doszło do spotkania dwóch indywidualności. Ben Harper to wokalista i multiinstrumentalista, grający muzykę na styku bluesa, folku, zaś Charlie Musselwhite jest białym mistrzem gry na harmonijce ustnej. Ze spotkania tych dwóch osób powstał album „Get Up!”.

Album zawiera 10 piosenek bluesowych, gdzie wokal Harpera i harmonijka Musselwhite’a tworzą mocną mieszankę. Poza nimi dwoma przewija się tu gitara zarówno klasyczna („Don’t Look Twice”, „You Found Another Lover (I Lost Another Friend)”) jak i elektryczna (zadziorna w „I’m In I’m Out and I’m Gone” z rytmiczną perkusją czy surowa w „I Don’t Believe a Word You Say”), choć pojawia się też klaskanie i tamburyn („We Can’t End This Way”). Także jest dość spore zróżnicowanie. Nie brakuje spokojnych kawałków („You Found Another Lover (I Lost Another Friend)” na gitarę i harmonijkę czy trochę idące w country „I Ride At Dawn” na gitarze elektrycznej) jak i trochę przyśpieszających tempo  jak „Blood Side Out” z mocną perkusją, harmonijką i gitarą elektryczną czy bardziej retro „She Got Kick” pachnące rock’n’rollem z fajnym fortepianem, lekką gitarą elektryczną. Niby mało kompozycji, z czas mija bardzo szybko.

Głos Harpera jest solidny i bluesowy, czasem zadziorny jak „I Don’t Believe a Word You Say”. Brzmi bardzo naturalnie i przyjemnie. Także warstwa tekstowa jest na dobrym poziomie, dotykając tematyki przyjaźni, miłości i życiu.

Panowie zrobili bardzo udany album bluesowy, który słucha się z zainteresowaniem, a przy każdym odsłuchu zyskuje. To co? Wsiejemy i do dzieła.

8/10

Radosław Ostrowski

Rodriguez – Searching for Sugar Man

sugar_man

Ten muzyk miał zrobić karierę nie większą niż Bob Dylan – tak mu przepowiadano. Jednak po nagraniu dwóch płyt, które przeszły bez echa, Sixto Rodriguez zniknął. Podobno popełnił samobójstwo, ale o dziwo stał się popularny w RPA. Tą niezwykłą historię opowiada nominowany do Oscara film dokumentalny „Searching for Sugar Man”, gdzie twórcy próbują ustalić co się stało z tym muzykiem.

A żeby było jeszcze fajniej wyszedł soundtrack z filmu, gdzie znajdują się piosenki Rodrigueza. Wiec przy okazji będziemy mogli zapoznać się z jego dorobkiem. A jest to muzyka mocno osadzona w latach 60-tych, gdzie blues spotyka się z folkiem. Tych piosenek (a jest ich 14) słucha się z wielką przyjemnością, bo  nie tylko się nie zestarzały, ale posiadają pewien urok. I nie chodzi tu zarówno o gitarę, ale też pięknie grające smyczki („Sandrevan Lullaby – Lifestyles”, „Like Janis”, „Cause”), dęciaki („I Wonder”), organy („I Wonder”), bardzo przyjemny bas („I Wonder”), flety („Can’t Get Away”).

Także sam głos muzyka jest naprawdę przyjemny i dopełniający wszystko, co tu słyszymy. Czasem recytujący („The Most Disgusting Song”), ale przede wszystkim naturalnie śpiewający („Jane S. Piddy”) i grający na gitarze, którego słucha się bardzo dobrze.

Bez rozdrabniania i zbędnego marnowania czasu „Searching for Sugar Man” to bardzo dobra muzyka, oddająca klimat lat 60-tych. A z tego, co słyszałem, o Rodriguezie jeszcze mamy usłyszeć.

8/10

Radosław Ostrowski

Hugh Laurie – Let Them Talk (Special Edition)

Hugh_Laurie__Let_Them_Talk_Special_Edition_Cover_300x300

Zdarzało się, że za muzykowanie biorą się osoby spoza środowiska muzycznego, głównie aktorzy. Dlaczego wydawali swoje albumy? Dla większej sławy, kasy, popularności? A może dlatego, że potrafią? Trudno powiedzieć. Częściowej odpowiedzi może dać album najpopularniejszego lekarza telewizyjnego ostatnich lat.

Hugh Laurie czyli słynny Dr House to tak naprawdę człowiek wielu talentów. Głównie aktor, ale także pisarz, gra też na gitarze, fortepianie i harmonijce, co pokazywał w niejednym odcinku serialu. Jak sam mówił w jednym z wywiadów, bluesa słuchał od dziecka i zawsze chciał wydać płytę w tym gatunku.


Sam album zawiera bluesowe, tylko w kompletnie nowych aranżacjach. A o tym, że jest to niezwykły album pokazuje już pierwszy utwór „St. James Infirmary” z dwuminutowym wstępem na fortepian. Laurie potwierdza swoje umiejętności, zarówno jako instrumentalista, jak i wokalista. Czuć starego ducha bluesa, choć tutaj dominuje fortepian. Ale poza nim nie brakuje gitary („You Don’t Know My Mind”, „Police Dog Blues”), skrzypiec („Battle of Jericho”), dęciaków („St. James Infirmary”, „Tipitina”).  Zaś jeśli chodzi o tempo dominuje tu spokój, choć nie brakuje szybkich numerów („They’re Red Hot”) czy przyśpieszania w trakcie („Swanee River”). To wszystko buduje klimat.

Teksty są przewrotne i pełne czarnego humoru. Zaś głos Lauriego jest po prostu świetny i dopełnia tej atmosfery. Jednak poza nim zaśpiewało trzech gości: Dr. John („After You’re Gone”), Irma Thomas zwana królową soulu („John Henry”) i Tom Jones („Baby, Please Make a Change”). Wszyscy nie zawiedli i wywiązali się ze swoich zadań rewelacyjnie.

Edycja specjalna tej płyty poza 15 kawałkami, zawiera jeszcze 3 nowe kompozycje (z nich najlepsza jest „Hallelujah, I Love Her So”), koncertową wersję „You Don’t Know My Mind” z Paryża oraz DVD „A Celebration Of New Orleans Blues”, w którym poza zapisem koncertu z Nowego Orleanu Laurie opowiada o swojej muzycznej podróży śladami bluesa, czego słucha się po prostu znakomicie.


Jeśli aktorzy mają wydawać płyty i śpiewać, niech robią to tak, jak zrobił Hugh Laurie. Klimat, prostota i szczerość – to najmocniejsze atuty „Let Them Talk”. Widać i słychać, że ktoś usiadł i nagrał album z miłości do muzyki. Jeśli jeszcze nie nabyliście, to na co jeszcze czekacie? A mówią, że biali nie czują bluesa.


9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Eric Clapton – Slowhand (35th Anniversary Deluxe Edition)

slowhand_400x400

To jeden z najbardziej znanych gitarzystów bluesowych. Od lat 60. grywał w zespołach i solo. W zeszłym roku doszło do reedycji jego najbardziej znanej płyty „Slowhand”. A imię jego Eric Clapton się zwie. Jak broni się muzyka po ponad 35 latach?

Jest to bardzo spokojne gitarowe granie będące mieszanką rocka, bluesa i nawet country. Album zaczynają dwa największe hity – „Cocaine” oraz „Wonderful Tonight”. Dalej mamy utrzymane w country „Laydown Sally” oraz „Next Time Will See You”. Najbardziej dynamiczny oraz najdłuższy (8 i pół minuty) jest „The Core” ze świetnymi solówkami gitary oraz saksofonu, a także bluesowy „Meet Old Frisco” z żywszą gitarą elektryczną Claptona, zaś kończone jest instrumentalnym „Peaches and Diesel” z piękną gitarową solówką. To podstawowa zawartość płyty, gdzie poza gitarami jest oldskulowy Hammond („Next Time Will See You”) i pianino („Mean Old Frisco”), jednak w dwupłytowej reedycji są jeszcze 4 utwory, które wcześniej nie ujrzały światła dziennego. Zaczyna się od spokojnego „Looking at the Rain” z oszczędnie grającymi gitarami. Potem mamy lekko folkową „Albertę” oraz utrzymaną w podobnej stylistyce „Greyhound Bus” z harmonijką i żeńskim chórkiem. A ostatnią premierową piosenką jest trochę żywsze „Stars Always and Ashtrays”. Wszystkie utwory dorównują poziomem całej reszcie, zaś spokojny i lekko podniszczony głos Claptona brzmi dobrze, dopełniając całej reszcie.

Ale to nie koniec atrakcji. Bo w wydaniu deluxe jest jeszcze druga płyta będąca zapisem koncertu Claptona w Hammersmith Odeon z dnia 24 kwietnia 1977 roku. Tam Clapton gra różnorodnie. Nie brakuje stricte rocka („Tell The Truth”, „Layla”), reggae („Knockin’ On Heaven’s Door”) czy bluesa („Storym Monday”). Słucha się tego z niekłamaną przyjemnością, a pozytywnie zaskakuje dobra jakość dźwięku.

Ten album powinien koniecznie pojawić się na waszych półkach. A jeśli tam nie jest, należy natychmiast go kupić. Muzyka wiecznie żywa.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski