John Rambo

Nikt chyba nie spodziewał się, że jedna z ikonicznych postaci w karierze Sylvestra Stallone’a powróci. Ale jak w 2006 roku odniósł sukces „Rocky Balboa”, czwarta część opowieści o weteranie z Wietnamie o imieniu John i nazwisku Rambo była nieunikniona. Po 20 latach za kamerą staje sam Stallone, który jest także współscenarzystą.

W zasadzie fabuła jest w pewnym sensie remakiem „dwójki”. Rambo (Stallone) nadal mieszka w Tajlandii, tym razem jednak nie pomaga mnichom i nie walczy na kije. Zamiast tego zbiera węże oraz robi za przewodnika łodzią. Jest o wiele bardziej cyniczny oraz zgorzkniały. Teraz go proszą o pomoc misjonarze, aby wysłał ich do ogarniętej wojną domową Birmą. Niechętnie i nie bez wahania, ale zgadza się na tą wyprawę. Ale ku niczyjemu zaskoczeniu, grupa zostaje schwytana. Tym razem nasz heros wyrusza razem z grupą najemników pod wodzą Brytyjczyka Lewisa (Graham McTavish). Ci są strasznie asekuranccy i jeśli wyczują zbyt mocne zagrożenie, chcą się wycofać. Jednak nie mieli przy sobie Rambo, co zmienia wszystko.

Stallone jako reżyser zaczyna całość od materiałów poświęconych okrucieństwu na Birmie, niby sugerując bardziej poważny ton. Sama historia nadal jest bardzo prościutka, wręcz pretekstowo-komiksowa, z bardzo oszczędnymi dialogami. Dużo jest tu uproszczeń, ale nie oglądamy takich filmów dla głębokich portretów psychologicznych czy rozważań na temat kondycji człowieka we współczesnym świecie. Tutaj liczy się akcja oraz bardzo obrazowa przemoc, a tej jest tu w nadmiarze. Co jest sporą zasługą birmańskiej armii sadystów, lubiącej zmuszać ludzi do chodzenia przez pole minowe (bo jak nie, to będzie rozstrzelanie), zmuszając dzieci do służby wojskowej albo atakując wioski z moździerza. Standardowe zagrywki sadystycznych wojskowych.

Ale już w drugiej połowie wszystko zaczyna krystalizować, zaś Rambo przejmuje dowodzenie. Stallone rzadko mówi, za to bardzo mocno używa łuku, noża oraz innych narzędzi zagłady. Szczególne w finale, gdzie super-żołnierz dokonuje jednej wielkiej rzeźni za pomocą ciężkiego karabinu maszynowego. Krew leje się wiadrami, ciała niemal są rozrywane na strzępy (studenci medycyny w tym momencie robią notatki na zajęcia z anatomii człowieka), nie brakuje eksplozji, zaś cała scena jest dziwacznie oczyszczająca. Tak samo satysfakcjonujące jest zakończenie, sugerujące odnalezienie spokoju udręczonej duszy wojownika.

Aktorsko jest przyzwoicie jak na tego typu kino. Stallone jest małomównym człowiekiem czynów, pozornie sprawiającym wrażenie obojętnego cynika. Reszta wypada solidnie, choć najbardziej z grona wybija się Graham McTavish jako najbardziej wyszczekany, chamski i klnący jak szewc Lewis oraz Matthew Marsden jako snajper School Boy. Ku mojemu zdumieniu powiem, że „John Rambo” to najlepszy sequel z serii. Najbardziej bezkompromisowy, wręcz ocierający się o kino eksploatacji, pełen pazurów, kłów i szponów, co wbijają się bardzo głęboko w skórę.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Chip i Dale: Brygada RR

Czy w dzisiejszych czasach można zrobić reboot/sequel, ale taki z jajem i biglem? Jak się okazuje, można i da się, tylko trzeba pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa. Tak jak zrobiono z pełnometrażową wersją „Chipa i Dale’a”. Film Akivy Schaffera to najbardziej szalone połączenie filmu aktorskiego z animacją od czasu „Kto wrobił królika Rogera” i fan serwisem oraz odniesieniami do popkultury godne „Deadpoola” oraz o niebo lepiej wykonane niż w nowym „Kosmicznym meczu”.

Jak sam tytuł mówi, pokazuje nasze wiewiórki po ponad 30 latach od emisji serialu „Brygada RR”. Dale nadal żyje przeszłością, przeszedł komputerową operację plastyczną (w sensie jest trójwymiarowy i w CGI), pojawia się na konwentach oraz jest niezbyt lotny. Z kolei Chip przebranżowił się na agenta ubezpieczeniowego w korpo, radzi sobie świetnie, lecz mieszka z psem. Odkąd ten mniej mądry chciał pójść własną drogą, co doprowadziło do końca serialu. Teraz jednak będą zmuszeni działać razem. Wszystko z powodu zaginięcia ich kolegi, Jacka „Rocky’ego” Roqueforta. I nie jest to pierwsze zaginięcie dawnego celebryty ze świata kreskówek, zaś policja jest kompletnie bezradna.

Reżyser w zasadzie robi współczesną wersję „Królika Rogera”. Czyli z jednej strony mamy kryminalną zagadkę do rozwiązania przez niedopasowany duet. Niczym w klasycznym buddy movie, gdzie skontrastowany duet zaczyna docierać i świetnie się uzupełniać. Ale z drugiej strony to komedia pełną gębą, będąca jednocześnie pastiszem konwencji oraz masą odwołań do popkultury. Głównie amerykańskiej animacji, gdzie czasem coś zabawnego może pojawić się w tle (plakat, postać), a nawet do konkretnej sceny (jak choćby do „Parku Jurajskiego” czy „Terminatora 2”), tylko trzeba uważnie wypatrywać. Jakim cudem Disneyowi udało się, by wcisnąć do temu filmu m.in…. „South Park” czy Sonica (tą pierwotną wersję z ludzkimi zębami)? Nie mam pojęcia, ale to cholerstwo strasznie działa. Całość jest bardzo w oparach absurdu, zabaw klisz oraz nieoczywistych postaci (główny zły, czyli Słodki Pete).

Także technicznie jest to pokręcone połączenie. Nie ma tutaj tylko animacji ręcznie rysowanej, ale także lalki, CGI, animację poklatkową. Razem z żywymi ludźmi (oraz psem), bez wywoływania zgrzytu i jest to totalny oczopląs. Wygląda to niesamowicie, przy okazji serwując kolejne żarty. Aż musiałem sobie robić pauzy, by wyłapać różne smaczki i japa cały czas się zamykała. Do tego jeszcze wszystko błyszczy dzięki rolom głosowym. Fantastycznie wypada tytułowy duet, czyli John Mulaney/Andy Samberg, zaś ich chemia oraz energia to prawdziwe paliwo. Spokojny i racjonalny Chip w połączeniu z rozgadanym, wręcz chaotycznym Dalem jest niemal idealnym połączeniem. Równie świetnie się prezentuje Will Arnett w roli głównego złola, zaś poza nim jeszcze usłyszymy także choćby J.K. Simmonsa (komendant policji), Setha Rogena, a nawet Erica Banę.

Nie sądziłem, że jeszcze Disney może zrobić coś ciekawego z dawno zapomnianymi postaciami. „Chip i Dale: Brygada RR” nie jest tylko bezczelnym żerowaniem na nostalgii (choć o tym też mówi), ale totalnie szaloną komedią. Nie dziwię się, że reżyser Schaffer robi także nową „Nagą broń” i o jej poziom jestem dziwnie spokojny.

8/10

Radosław Ostrowski

Super Mario Bros. Film

Mario – posiadacz najsłynniejszych wąsów i jeden z pierwszych ikonicznych bohaterów gier komputerowych. Hydraulik włoskiego pochodzenia stworzony przez Nintendo doczekał się masy tytułów (głównie platformówek), gdzie krążył po Grzybowym Królestwie (i nie tylko) w jednym celu: odbiciu księżniczki Peach z ręki króla Bowsera. Ale czego innego można się było spodziewać w grze z lat 80. i początku lat 90. To właśnie Super Mario Bros było pierwsza filmową egranizacją, która spotkała się z bardzo chłodnym odbiorem. Tak chłodnym, że na kolejny film oparty na grze Nintendo trzeba było czekać do teraz. I nową przygodę wąsacza znanego w Polsce jako Marian przygotowało Illumination. Efektem jest najbardziej kasowa adaptacja gry komputerowej z ponad miliardem dolarów przychodu.

super mario1

Sama historia jest prościutka jak konstrukcja cepa: w Nowym Jorku żyją bracia Mario i Luigi, co prowadza własny biznes jako hydraulicy. Problem w tym, że telefon nie dzwoni, klientów brak, zaś pierwsze zlecenie kończy się katastrofą. Jednak dochodzi do poważnego zalania miasta. Próbując ustalić źródło docierają do kanałów, gdzie… zostają wessani przez rurę i rozdzieleni. Mario trafia do Grzybowego Królestwa, zaś Luigi wpada w ręce Bowsera. Ten ostatni chce podbić wspomniane królestwo i ożenić się z rządzącą nim księżniczką Peach. Władczyni razem z Mario próbują powstrzymać wielkiego żółwia, ale potrzebują armii od Kongów.

super mario2

Za tą animację odpowiadają reżyserzy znani z serialowego „Młodzi Tytani: Akcja!” oraz scenarzysta „LEGO Przygody 2”. Do tego twórcy byli trzymani na smyczy przez Nintendo, by broń Boże nie stworzyli abominacji jak 30 lat temu. W efekcie powstał film skierowany do dwóch grup: dla dzieci oraz graczy znających WSZYSTKIE tytuły z wąsatym hydraulikiem. Bo tyle odniesień i nawiązań do gier, że nie-gracze mogą czuć się zdziwieni paroma rzeczami. Np. skąd pojawiają się monety, znajdźki czy czemu Kongi (goryle) poruszają się… autami, motorami albo dlaczego Mario wygląda jak koteł itp. Ja nie byłem jakimś zapalonym graczem w Mario – jak byłem młodszy miałem kolegę, co posiadał Pegasusa i wśród gier był Mario więc część rzeczy pamiętałem i mi nie przeszkadzały. Twórcy wiernie trzymają się materiału źródłowego i traktują go z szacunkiem, choć pozwalają sobie na drobne zmiany.

super mario3

Niemniej ciężko mi się pozbyć wrażenia, że historia jest prościutka. Za prosta i mało skomplikowana, gdzie niemal wszystko prowadzone jest dzięki akcji. Ta po jakiś 20 minutach (z drobnymi chwilami przestoju) wręcz pędzi na złamanie karku. Żeby nie było, te sceny są zrobione świetnie jak walka Mario z Donkey Kongiem na arenie, test szkoleniowy Mario z przeszkodami czy przejazd armii tęczową drogą niczym bardziej kolorowa wersja „Mad Max: Fury Road”. Tylko, że poza akcją nie znajdziemy tu zbyt wiele, bo postacie w zasadzie są bardzo jednowymiarowe. Zanim się na mnie rzucicie mówiąc: „przecież te gry też nie miały fabuły, więc czego ty chcesz, idioto?”, gry były tak wciągające ze względu na grywalność i mechaniki. A nie z powodu fabuły czy postaci, czyli najważniejszych elementów filmu. A że da się zrobić dobrą adaptację gry, pogłębiając postacie bez osobowości, pokazały choćby dwie części filmowego „Angry Birds”.

super mario4

Owszem, jak wszystkie produkcje Illumination „Super Mario Bros.” jest bardzo ładne wizualnie i ma odrobinkę żartów, które spodobają się także dorosłym (duszek pragnący śmierci i uwięziony w lochu!!!). Ale jest parę strzałów w stopę. Po pierwsze, czemu pojawiają się jako tło hity z lat 80., które są ograne do bólu (już drugi raz w tym miesiącu słyszę „No Sleep Till Brooklyn”) i wydają się nie pasować do tego świata. Po drugie, za mało jest wspólnych scen między Mario a Luigi, bo chemia między nimi jest cudowna. Chciałoby się mieć więcej interakcji i wspólnej przygody, która byłaby sercem tego filmu.

super mario5

Sam dubbing (oglądałem w oryginale) wypada bardzo porządnie. Największa obawa, czyli Chris Pratt jako Mario radzi sobie naprawdę dobrze. Zgrabnie tutaj rozwiązano kwestię przerysowanego włoskiego akcentu (jest użyty w… reklamie filmy braci) i jego rzadka obecność nie wywołuje rozdrażnienia. Tak samo w przypadku Charliego Daya, czyli Luigi. Ale prawdziwym skarbem i złodziejem scen jest Jack Black w roli Bowsera. Ciężko rozpoznać jego głos, który jest odpowiednio władczy oraz demoniczny, ale jest też rozbrajająco śmieszny. Słychać, że ten aktor bawi się tą rolą, zaś piosenka o jego miłości do Peach to perełka. Tak samo zaskakujący jest Seth Rogen w roli Donkey Konga, który tworzy zgrabny duet z Mario. Reszta ról głosowych w zasadzie jest i nie przeszkadza, co trochę dziwi w przypadku Anyi Taylor-Joy (księżniczka Peech).

Więc czy warto wybrać się na nowe dzieło Illumination? To zależy, kim jesteście i czego oczekujecie. Jeśli jesteście fanami/wyznawcami gier z wąsaczem, idźcie bez wahania. Jeśli jesteście rodzicami i chcecie pójść z dziećmi, to one się będą bawić świetnie. Reszta powinna poważnie przemyśleć ten wybór.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Ręka Boga

Połączenie horroru z tematyką religijną potrafi tworzyć bardzo interesujące połączenie. Tak jest w przypadku nakręconego w 2001 roku psychologicznej „Ręce Boga”. Ten reżyserski debiut Billa Paxtona przypomina klasyczne opowieści grozy w starym stylu.

Wszystko zaczyna się w budynku FBI, gdzie pojawia się mężczyzna o imieniu Fenton Meiks. Człowiek ten zgłasza się, by przekazać informacje w sprawie seryjnego mordercy zwanego Ręką Boga. Ma być nim brat, który popełnił samobójstwo. Dlaczego zabijał? Gdzie są ciała ofiar? Co go motywowało? Fenton zaczyna agentowi Doyle’owi opowiada swoją historię, a dokładnie swojej rodziny roku 1978. Wtedy Fenton był chłopcem mieszkającym razem z bratem oraz samotnie wychowującym ich ojcem. Nic dziwnego, spokojna familia w cieniu szarości dnia. Aż do czasu kiedy w nocy dzieci budzi ojciec z informacją, że miał wizję od Boga. Anioł rzekł mu, że będzie walczył z demonami, co ukrywają się wśród ludzi i będzie w stanie rozpoznać ich. I dostanie trzy magiczne bronie, by z nimi walczyć. Adam coraz bardziej zaczyna wierzyć w te wizje ojca, ale Fenton jest przekonany, iż to jest bzdura oraz urojenia.

reka boga2

Reżyser skupia się na tej kwestii wokół wizji ojca i walki z „demonami”. Czy to naprawdę są potwory w ludzkim ciele, czy może ojciec ma urojenia i powinien się leczyć psychiatrycznie? A to wszystko w czasach, kiedy ojciec wymaga posłuszeństwa od swoich dzieci. Paxton, który także gra ojca, przez jakieś ¾ filmu nie daje na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi. Powoli prowadzi narrację bardzo powoli, budując bardzo atmosferę niepokoju i to bez pokazywania scen przemocy. Samo zabijanie odbywa się niejako poza kadrem, co potrafi jeszcze bardziej przerazić. Jeszcze bardziej intryguje fakt, że mimo zabijania (przepraszam: zniszczenia) demonów/ludzi, nadal potrafi wyrazić miłość wobec swoich synów, nie staje się przerysowanym psychopatą. Nawet podczas dokonywania zbrodni, na jego twarzy bardziej widać przerażenie i strach niż satysfakcję czy sadystyczną przyjemność.

reka boga1

Ta dwutorowa narracja działa także w momencie, gdy dorosły Fenton (świetny Matthew McConaughey) prowadzi swoją opowieść. Prowadzący śledztwo agent (chłodny i opanowany Powers Boothe) początkowo wydaje się mieć wątpliwości. Czyżby to było zbyt przerażające? Czy poza jego słowami są jakieś inne dowody? A może to wszystko nieprawda? Odpowiedź początkowo jest bardzo szokująca, ale jednocześnie rozczarowuje i rozwiązanie nie daje satysfakcji. Choć jest pewna przewrotka, która walnęła mnie po łbie.

reka boga3

Nie zmienia to faktu, że „Ręka Boga” jest bardzo udanym debiutem reżyserskim Paxtona. Pewnie prowadzona narracja, bardzo stonowane i świetne zdjęcia, bardzo mroczny klimat oraz przykład do czego może doprowadzić religijne szaleństwo. Chociaż czy aby to było szaleństwo?

7,5/10

Radosław Ostrowski

Ci, którzy życzą mi śmierci

Dawno nie zdarzyło mi się obejrzeć filmu tak durnego i głupiego, że w trakcie seansu nie wierzyłem, w co widzę. Tak się stało z nowym filmem Taylora Sheridana – aktora oraz scenarzysty, odpowiedzialnego za fabuły do „Sicario” oraz „Aż do piekła”. Sheridan drugi raz postanowił spróbować swoich sił jako reżyser i… spadł z wielkim hukiem. Ale po kolei.

pragna smierci1

Fabuła skupia się na Hannie – strażaczce, naznaczonej pewną akcją, która poszła kompletnie nie tak i zachowuje się jak wariatka. Nie mogąc w pełni wrócić do fachu, zostaje przydzielona do wieży w środku lasu. By obserwować i przekazywać informację o pożarach. W tym samym czasie do miasteczka dociera księgowy, który przekazał ważne dane prokuratorowi, razem z synem. Problem w tym, że prokurator został zabity, a śladem dwójki bohaterów wyrusza para morderców.

pragna smierci2

Możecie się domyślić, co będzie się działo po drodze: mężczyzna zostaje zabity, chłopakowi udaje się uciec, trafia do Hanny, zaś para morderców sieje śmierć i spustoszenie. Przy okazji doprowadzają do pożaru, by odwrócić uwagę od poszukiwań. Takiego natężenia klisz nie widziałem od dawna, zaś para cyngli (duet Aiden Gillen/Nicholas Hoult) to po prostu banda idiotów, działająca niekonsekwentnie. Zabicie matki z niemowlakiem to pryszcz, ale załatwienie ciężarnej kobiety (żony zastępcy szeryfa) jest niewykonalnym zadaniem. Do tego dają się jej podejść, zostawiając nieogarnięty bajzel. Nie byłbym w stanie zatrudnić takich niekompetentnych idiotów. Głupich scen w rodzaju nagle przerwanej burzy czy ucieczki przed piorunami jest jeszcze więcej.

pragna smierci3

Sheridan gubi całą akcję, choćby z powodu kretyńskiego punktu wyjścia. Czemu nasz księgowy przekazuje ważne informacje na kartce i daje swojemu synowi, by ten przekazał je mediom? Nie mógł ich wysłać mailem, zamiast bawić się w takie udziwnienie? Inaczej nie mielibyśmy całej historii. Nawet Angelina Jolie w roli głównej wydaje się zbyt dobrze wyglądać do tej roli, czego nie dało się zakryć szorstką charakteryzacją czy podniszczonymi ubraniami. O ogniu w scenach pożarów (bardzo dobrze sfotografowanych), gdzie ewidentnie jest zrobiony komputerowo, nie chce mi się mówić.

pragna smierci4

„Ci, którzy życzą mi śmierci” to przykład filmu, który ma być w założeniu thrillerem, jednak po kilkunastu minutach napięcie siada, a zainteresowanie wyparowuje niczym ziemia po spaleniu. Ewidentnie coś poszło nie tak, zaś forma Sheridana jest bardzo chwiejna. Trudno przewidzieć jak dalej potoczy się kariera tego zdolnego scenarzysty.

4/10

Radosław Ostrowski

Constantine

Był taki czas, że popularność kina superbohaterskiego nie była aż tak wysoka jak obecnie. Na nowo ta fala po słabej drugiej połowie lat 90. Podniosła się po sukcesie „X-Men” oraz pierwszego „Spider-Mana” od Sama Raimiego. Potem – tak jak dzisiaj – bywało różnie, szukając innych materiałów niż komiksy Marvela czy DC. Ale poza „Hellboyem” oraz „Watchmenami” nic nie zrobiło dużego zamieszania. A czy mówi wam coś Constantine? John Constantine.

Postać stworzona przez brytyjskiego autora komiksów Alana Moore’a to blondwłosy, brytyjski gość, który widzi anioły i demony. Kiedyś próbował odebrać sobie życie, co doprowadziło do faktu, że jego życie zostało skazane na potępienie. Chcąc troszkę odzyskać łaskę od Boga, pełni rolę takiego egzorcysty. A nasza planeta pełni coś w rodzaju miejsca gry między piekłem a niebem, gdzie tzw. mieszańcy dbają o równowagę. I nasz bohater dostaje sprawę. zgłasza się do niego policjantka, której siostra bliźniaczka popełniła samobójstwo w szpitalu psychiatrycznym. Policjantka nie wierzy w samobójstwo, ponieważ była ona osobą wierzącą.

„Constantine” to reżyserski debiut Francisa Lawrence’a, wówczas reżysera teledysków, dzisiaj znany jako twórca serii „Igrzyska śmierci” (oprócz części I). I jest to bardzo luźna adaptacja materiału źródłowego. Akcja z Londynu przeniesiono do Nowego Jorku, zaś nasz bohater to brunet z amerykańskim akcentem oraz ciemnym garniturem. Sama historia wydaje się prosta, ale nie jest opowiedziana w sposób prostacki. Reżyser próbuje zbudować wokół wiary mitologię, choć czasami logika potrafi zrobić sobie wolne. Wolne oraz spokojne jest także tempo, rzadko sięgające po sceny akcji, dając czas na wejście w klimat lekko noirowy. Świetny wizualnie, utrzymany głównie w ciemnych kolorach oraz dziejący się w nocy. Tylko, że ta historia – choć ma parę zakrętów – nie wciąga, a nawet troszkę nudzi. Dialogi czasami są przeładowane ekspozycją, świat wydaje się bardzo niewielki oraz ledwie zarysowany, zaś ustalenie kto stoi za wszystkim nie jest wcale trudne. No i czasami twórcy za bardzo chcą być cool (spluwa w kształcie połączenia Thompsona z… krzyżem), choć sceny egzorcyzmów czy drobnej akcji dobrze się trzymają. Tak jak niezłe efekty specjalne oraz wizje piekła przypominające pst-apokaliptyczną rzeczywistość.

Jeśli chodzi o aktorstwo to jest więcej niż OK. Tytułową rolę zagrał Keanu „Neo” Reeves, który do ról niezbyt rozmownych, wycofanych stoików pasuje idealnie. A że nie ma nic wspólnego z komiksowym pierwowzorem? Cóż, to akurat drobiazg, chociaż ta postać wydaje się zbyt wycofana oraz obojętna na to, co się dzieje dookoła. Znacznie ciekawiej prezentuje się Rachel Weisz w ról bliźniaczek: „psychicznej” Isabel oraz detektyw Angeli, chociaż między nią a Reevesem nie ma żadnej silnej chemii. A szkoda. Film za to kradną drobne epizody Petera Stormare’a (Lucyfier) oraz Tildy Swinton (archanioł Gabriel), dodając odrobinę charakteru do całości.

Solidna adaptacja oraz debiut, chociaż troszkę za bardzo skupiony na wizualiach. Bo sama historia nie robi aż tak wielkiego wrażenia, zupełnie jakby to był wstęp do większej całości, sequela? Ale szkoda, że nic z tego nie wyszło.

6/10

Radosław Ostrowski

Zabawa w pochowanego

Z czym wam się kojarzy ślub? To początek nowego etapu oraz dołączenie do nowej rodziny – pana lub pani młodej. Przez jednego z małżonków, co może okazać się niezapomnianym doświadczeniem. Taki dzień przydarzy się Grace – blondwłosej ślicznotce, wychowywanej w rodzinie zastępczej. I trafia jej się naprawdę bardzo mocna, wpływowa partia. Zamożna rodzina, która zbudowała swoje imperium na grach towarzyskich (planszówki, karty itp.), zaś przyszły mąż chciał się od niej odciąć. Od rodziny, nie od żony. Dość dziwacznej i pokręconej, co pokazuje choćby inicjacja polegająca na… rozegraniu gry przez nowego członka rodziny, a wybór dokonywany jest za pomocą kart. Na swoje nieszczęście Grace wybiera grę w chowanego. Ale co niby nieprzyjemnego jest w grze, gdzie rodzina będzie szukać naszej bohaterki? Niby nic, tylko że cała familia używa do złapania jej… strzelby, łuku, kuszy oraz innych narzędzi zagłady.

Brzmi jak mroczny horror? Horror może to i jest, ale bliżej tutaj do czarnej komedii niż pełnokrwistego filmu grozy. „Zabawa w pochowanego” (polskie tłumaczenie tytułu jest świetne) jest mieszanką horroru z rodzaju slasher z czarną komedią oraz – a jakże to modne dzisiaj – satyrą na ludzi bogatych. A ci jak wiemy, są ponad wszelkim prawem i mogą robić, co im się żywnie podoba. Czasem by osiągnąć sukces oraz swoją pozycję idą na pakt z siłami nadprzyrodzonymi. No i to ostatnie ma pewną cenę, co pokazuje przebieg tej gry w chowanego. Jednocześnie pokazano tutaj jak bardzo zmienny jest stosunek do tradycji: od mocno się jej trzymającej ciotki, wyglądającej jak prawdziwa wiedźma przez ojca rodziny aż po młodszych członków rodziny, mających to troszkę gdzieś. Jest też służba, jak na zamożną rodzinę mieszkającą w pałacu, ale oni troszkę robią za mięso armatnie.

Ku mojemu zdumieniu film bardzo zgrabnie balansuje między horrorem a komedią. Humor ma tutaj charakter głównie sytuacyjny albo kiedy bohaterom coś się nie udaje. ewentualnie podsumowane jest ciętym one-linerem. Pojawiająca się posoka też potrafi rozbawić, jednak nie brakuje tutaj kilku przewrotek i niespodzianek. Klimat grozy pomaga świetna scenografia dużego domostwa oraz odpowiednio mroczna muzyka Briana Tylera. Zaś finał to idealne połączenie rzezi polanej czarnym humorem.

A co jest mocną kartą jest świetne aktorstwo, dające barwne postacie. Absolutnie idealna jest Samara Weaving jako nasza protagonistka. Grace w jej wykonaniu to nie głupia blondwłosa ślicznotka, ale twarda babka, co nie daje sobie w kaszę dmuchać. Choćby nie wiadomo co by się działo, zachowuje zimną krew i – co nie jest częste – podejmuje sensowne decyzje. Także reszta rodzinki wypada bardzo dobrze: od świetnego Henry’ego Czernego (ojciec) i troszkę nie widzianej Andie MacDowell (matka) po kradnącą sceny Nicky Guadani (ciocia Helene) aż do cudnego Adama Brody’ego (mający wszystko w dupie pijaka Daniela).

„Zabawa w pochowanego” pokazuje, że komediohorror ma się bardzo dobrze. I nawet jeśli satyra na wyższe sfery wydaje się już czymś ogranym, to pożenienie jej z czarną komedią/horrorem czyni ją świeżą. Dobra zabawa gwarantowana.

7/10

Radosław Ostrowski

Power Rangers

Lata 90., czyli czas mojej młodości. Jak się było dzieciakiem, oglądało się różne (niekoniecznie mądre) produkcje na małym ekranie, którymi wtedy bardzo się jarałem. A jedną z tych rzeczy było pokazywane na Polsacie „Power Rangers”. Z dzisiejszej perspektywy wygląda to co najmniej koszmarnie, fabuła jest pretekstowa, a sceny bijatyk – Jezus Maria. Jednak w zeszłym roku postanowiono wskrzesić tą markę w formie fabularnego filmu (już raz w latach 90. podjęto taką próbę). Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie ma sensu i jest jedynie haczykiem dla takich widzów, co serial pamiętają.

Sam fabuła jest bardzo prosta i skupia się na piątce nastolatków, co trafili do kozy (prawie jak w „Klubie winowajców”). Mamy chłopaka, dające się podpuszczać na najbardziej idiotyczne numery, dzieciaka z autyzmem, outsiderkę (świeżak), troszkę krnąbrnego Azjatę oraz dość złośliwą dziewuchę. Przypadkiem znajdują w opuszczonej kopalni znajdują monety oraz ukryty statek. A tam jest niejaki Zordon, z małym robotem i krąży po okolicy Rita – reszty możecie się domyślić.

power_rangers1

Powiem szczerze, gdy usłyszałem o tym przedsięwzięciu nie wiedziałem, czego oczekiwać, spodziewać się. Tandetnej, kiczowatej bzdury czy może jednak jakiegoś totalnego restartu? I reżyser Dean Israelite próbuje ugryźć ten materiał z innej strony. Po pierwsze, to origin story opowiadający o tym, jak nasi bohaterowie uczą się korzystania ze swoich mocy oraz współpracy. Dlatego przez lwią część filmu twórcy skupiają się na interakcji między przyszłymi wojownikami, ich problemach z jakimi muszą się zmierzyć. To było dla mnie największą niespodzianką, a sama naparzanka zostaje rzucona niemal na sam koniec, co wielu może bardzo rozczarować. Jednak jak już do scen akcji dochodzi, wyglądają więcej niż ładnie, są w miarę czytelne (finałowe starcie troszkę mi przypominało… „Pacific Rim” – tylko troszkę biedniejsze), chociaż efekty specjalne mogłyby być lepsze (jacyś skamieniali kitowcy – co to ma być?).

power_rangers2

Mimo pewnej powagi, nie jest to film kompletnie zrobiony serio. Twórcy są w pełni świadomi, z czym mają do czynienia i nie zapominają o „klasycznych” elementach tej produkcji (kitowcy, mechy Rangersów, „Go, Go, Power Rangers”), jednak nie robią z tego kompletnej wiochy czy strasznego kiczu. W końcu to nie jest szekspirowski dramat, ale całkiem przyzwoita historia, chociaż nie wszyscy Rangersi dostali tyle samo czasu na zarysowanie swoich charakterów (dominuje tutaj Jason oraz Billy). Ale o dziwo, bardzo mi zależało na tych bohaterach i kibicowałem im.

Jeszcze bardziej mnie zaskoczył fakt, że w rolach głównych obsadzono kompletnie nieznanych aktorów (w każdym razie mi nieznanych), którzy są przekonujący w swoich kreacjach. Serducho skradł kompletnie RJ Cyler jako autystyczny (!!!) Billy. Z jednej strony jego zachowanie bywało źródłem humoru, z drugiej ma parę poważnych scen wynikających z reakcji otoczenia na jego przypadłość. Podobnie wybijał się Debre Montgomery (Jason), powoli wyrastający na frontmana grupy. Najbardziej rozpoznawalnymi osobami są trzy. Po pierwsze: Elizabeth Banks jako Rita jest kompletnie nie do rozróżnienia i świetnie balansuje między zgrywą a powagą, tworząc bardzo wyrazisty czarny charakter. Po drugie: Bryan Cranston, który już wcześniej uczestniczył w tej franczyzie, teraz wraca jako Zordon, próbującym być kimś w roli mentora i radzi sobie naprawdę nieźle. No i po trzecie: Bill Hader użyczający głosu Alpha 5, dodając odrobinkę luzu.

power_rangers3

Szczerze mówiąc nie wierzyłem w ten projekt, ale film okazał się bardzo solidnym origin story z szansą na kolejne części. Może nie jest niczym zaskakującym w dobie kina superbohaterskiego (które ostatnio mocno się rozpanoszyło i nie zamierza odpuścić), jednak bardzo sympatycznie spędza się czas. A może to sentyment tak zaburzył moją percepcję?

6/10

Radosław Ostrowski

Avengers: Czas Ultrona

Jak pamiętamy z poprzedniej części, Avengers to grupa superherosów, którzy pilnują porządku na Ziemi i walczą o pokój. Kapitan Ameryka, Iron Man, Hulk, Thor, Czarna Wdowa i Sokole Oko nie mają jednak chwili odpoczynku, gdyż walczą z odwiecznym wrogiem TARCZY – Hydrą, odbijając laskę Lokiego. Stark bada urządzenie i wykorzystuje do stworzenia Ultrona – sztucznej inteligencji, która pomagałby im. Że nie będzie to dobry pomysł, Avengersi przekonują się dość szybko.

avengers21

Na ten film fani Marvela czekali ogromnie, bo zebranie w jednym filmie wszystkich superherosów zawsze jest świetne. Poza tym, kto nie lubi rozpierduchy? Joss Whedon, który pokazał pierwszą część „Avengersów” dba o to, żebyśmy się nie nudzili. Wszystkiego jest więcej – więcej rozpierduchy, ironicznych i zabawnych dialogów, większe scalenie ze światem Marvela (masa bohaterów pobocznych z poprzednich filmów). Jednak Whedon poza tym próbuje zaserwować ważkie i poważne pytania dotyczące odpowiedzialności oraz tego, jak w imię dobra dokonuje się zła. Głos ten należy do nowych łotrów do pokonania, a mianowicie Ultrona – sztucznej inteligencji, która rozwinęła się do tego stopnia, że uznaje Avengersów za zło i jedyną nadzieją dla ludzkości jest jej… śmierć. W realizacji (nieświadomie) pomagają bliźniacy Maximoff, a wplecenie tych bohaterów oraz taka refleksja w – bądź co bądź – rozrywkowym filmie zaskakuje. Jednak mimo widowiskowości (starcia nadal mają pomysłową choreografię, a między bohaterami jest silna chemia), miałem wrażenie przesytu oraz znużenia całością. Wszystko już w zasadzie było, chociaż poziom realizacji nadal jest wysoki, a finał w Sokowii potrafi trzymać za gardło (ratowanie cywili jest kluczowym fragmentem).

avengers23

Nadal jest to świetna rozrywka także pod względem aktorskim – ekipa w składzie Downey Jr./Hemsworth/Evans/Ruffalo robią szoł, kradnąc sceny reszcie. Plusem jest to, ze więcej czasu dostali, troszkę pominięci w poprzedniej części Scarlett Johansson (Czarna Wdowa) i Jeremy Renner (Sokole Oko). O ile łucznik jest spoko facetem, któremu w krytycznym momencie udaje się scalić ekipę posiadających megamoce kompanów, przy których sprawia wrażenie przypadkowego wojaka, o tyle w przypadku Wdowy twórcy zachowali się bardzo nie fair. Twardą laskę zmiękczyli (chociaż dzięki temu dowiadujemy się troszkę więcej o przeszłości) i na silę próbują rzucić ją w ramiona Hulka. To kiepski pomysł jest i mam nadzieję, że zostanie porzucony w następnych częściach. Za to nowi antagoniści to duży plus.

avengers22

O Ultronie już mówiłem, a głos Jamesa Spadera idealnie pasuje do dobrze napisanego bohatera. Także bliźniacy Romanoff są wyrazistymi mścicielami, posiadającymi swoje moce wskutek eksperymentów genetycznych – Pietro „Quicksilver” (niezły Aaron Taylor-Johnson, chociaż wolę łobuzerskiego Evana Petersa z najnowszych „X-Menów”) zasuwający z prędkością światła oraz Wanda „Szkarłatna Wiedźma” (świetna Elisabeth Olsen) manipulująca umysłami. Dawno nie było w tym uniwersum tak wyrazistych czarnych charakterów.

avengers24

 

Powiem tak: po obejrzeniu najnowszego „Mad Maxa” każdy blockbuster będzie wyglądał cienko. Druga część „Avengerów” nie jest w stanie mu dorównać, tak jak pierwszej części. Niemniej jest to nadal dobre kino rozrywkowe, które jest w stanie zagwarantować frajdę osobom w wieku od lat 5 do 105.

7/10

Radosław Ostrowski

 

Niezniszczalni

Tytułowi Niezniszczalni to grupa najemników. A jak powszechnie wiadomo najemnicy to goście,którzy zabijają za pieniądze. Grupą dowodzi niejaki Barney Ross, a jej członkami są: nożownik Lee Christmas, karateka Yin Yang, strzelec Gunnar Jensen oraz mięśniacy: Toll Road i Hail Caesar. Grupka dostaje kolejne zlecenie do wykonania: zabicie generała Garzy – dyktatora wysepki Vilena kontrolowanego przez byłego agenta CIA Jamesa Monroe.

niezniszczalni1

30 (mniej więcej) lat temu niejaki Sylvester Stallone – jeden z największych filmowych mięśniaków i twardzieli Hollywood wpadł na pomysł zrobienia filmu z etatowymi twardzielami czasów popularnych wtedy kaset VHS. Ale wtedy nie doszło do realizacji z dwóch powodów: strasznie napiętego kalendarza oraz rywalizacji Sylwka z Arnoldem Żelaznym. Ale w końcu udało się doprowadzić sprawę do końca w 2010 roku, kiedy to nastąpiła symboliczna zmiana warty, a napakowanych mięśniaków zastąpiły herlawe człopaczki pokroju Matta Damona (seria Bourne’a). Stallone nie tylko wymyślił historię i napisał jaki taki scenariusz, ale tez podjął się reżyserii tego cudeńka. Plan był prosty: miało być oldskulowo, w starym brutalnym stylu (i zero komputera) i z wielkimi gwiazdami lat 80. Co z tego wyszło?

niezniszczalni2

Po kolei: scenariusz jest tylko i wyłącznie pretekstem do pokazania kolejnych scen akcji (wielkie cztery rozróby, z czego największa to finałowa rozgrywka na wyspie w okolicy pałacu), gdzie poznajemy Niezniszczalnych, ich szczątkowe dylematy i sucharowe żarty (i tak śmieszne niż te z „Familiady”). Z kolei gdy dochodzi do walki bohaterowie używają wszelkich środków do zmniejszania populacji takich jak karabiny, pistolety, noże i pięści. Takiej brutalności nie powstydziliby się fani slasherów (ręce i głowy lecą), co w czasach zdominowanych przez kategorię PG-13 jest błogosławieństwem. I nie mam żadnych wątpliwości, ze wszystko zostało zrobione dzięki pomocy pirotechników i kaskaderów, choć komputer jest obecny w śladowych ilościach (ogień pod koniec). Psychologia jest mocno uproszczona, ale historia ma ręce i nogi. Nawet dylematy moralne są dość szybko rozwiązywane. Jedyna rzecz przeszkadzająca to zbyt chaotyczny montaż w scenach akcji przypominający trochę trylogię Bourne’a – kamera trochę gubi wątek i czasami nie widać kto komu co robi (najbardziej rzuca się to w scenie „rozpoznania”).

niezniszczalni3

Druga sprawa to obsada. Stallone zebrał parę znanych twarzy – w tym samego siebie – choć z tego pokolenia na pewno jest Dolph Lundgern (lekko szajbnięty Gunnar) i grający bad Guya zapomniany Eric Roberts. Młodsi Jet Li (w latach 80. popularny w Chinach) i Jason Statham świetnie uzupełniają ekipę, popisują się swoimi umiejętnościami, podobnie zapaśnik WWE Randy Coulture oraz Terry Crews. Jednak jedynym facetem, który pokazuje swój talent aktorski to grający byłego członka grupy Toola Mickey Rourke, który przyjmuje zlecenia. A scena, w której opowiada o „stracie duszy” naprawdę porusza.

niezniszczalni4

Do historii przeszła słynna scena w kościele, gdzie dochodzi do przyjęcia zlecenia. Tam Stallone, Bruce Willis (Church) i Arnold Schwarzenegger przerzucają się autoironicznymi tekstami, choć bardziej chcielibyśmy zobaczyć ich w akcji. Ale jedno trzeba przyznać „Niezniszczalnym”: to surowe, bezkompromisowe kino, choć nie pozbawione wad. Na szczęście zostały one poprawione w „dwójce”, ale o tym innym razem.

7,5/10

Radosław Ostrowski