Kolor purpury

Już sama koncepcja wydawała się mocno absurdalna. Adaptacja powieści Alice Walker zrobiona w konwencji… musicalu? Historia o kobiecie, której życie pełne jest psychicznej i fizycznej przemocy (w tym kazirodztwo!) posklejana piosenkami oraz tańcami? Brzmiało jak koncepcja jakiegoś nawiedzonego gościa, tylko że… wcześniej powstał musical i to dość popularny na Broadwayu (grany 3 lata, a potem wznowiony). Do tego jako producenci film wsparli Steven Spielberg (reżyser poprzedniego „Koloru purpury”), autorka pierwowzoru Alice Walker, kompozytor Quincy Jones (autor muzyki do filmu 1985 roku) oraz grająca jedną z głównych ról w poprzedniku Orpah Winfrey. Więc teoretycznie powinno być dobrze, prawda?

Sama historia w zasadzie jest bardzo zbliżona. Podążamy za Celie (Fantasia Barrino), co mieszka na południu USA w Georgii razem z siostrą Nettie (Halle Bailey) oraz ojcem. Matka zmarła wcześniej, zaś ojciec zaczyna dobierać się do swoich córek. Do tego stopnia, że Celie dwukrotnie zachodzi w ciążę i zawsze dziecko zostało jej zabrane. I kiedy wydawało się, że nie może być gorzej, zostaje wydana za mąż. Przyszłym partnerem jest niejaki „Pan” (Colman Domingo), co posiada spory kawałek ziemi. Kiedy jednak ojciec kobiet chce się dobrać do Nettie, ta ucieka do siostry, lecz nie na długo.

Tym razem za kamerą stanął reżyser i raper Blitz Bazawule, bardziej znany jako Blitz the Ambassador. W zasadzie (z tego, co pamiętam) historia nowej wersji w zasadzie trzyma się oryginału. Jeśli spodziewacie się złagodzenia tonu i uniknięcia mrocznych tematów, zapomnijcie o tym. W końcu mamy psychiczną i fizyczną przemoc, upokarzania, ograniczanie woli kobiety, picie oraz coraz większe poczucie izolacji. Wszystko na przestrzeni ponad 40 lat, co widać (nie tylko przez informację na planszy). Wszystko płynie swoim zaskakująco wolnym rytmem, dając czas wybrzmieć tym mocniejszym scenom. Reżyser nie epatuje (wprost) okrucieństwem, ale nie unika tego tematu.

Jednocześnie przebija się tutaj odrobina światła w tym ponurym świecie, co jest zasługą dwóch drugoplanowych postaci: zadziornej i energicznej Sofii (świetna Danielle Brooks) oraz piosenkarki Shug Avery (kradnąca film Taraji P. Henson). Te dwie panie stoją w kontrze do wycofanej, osamotnionej Celie, pokazując jej drogę do samostanowienia o sobie. Więc dramatycznie i emocjonalnie ten film angażuje. Jak więc z partiami muzyczno-wokalnymi? Nie wywołują one zgrzytu jakiego się spodziewałem, bo są zrobione w bardzo eleganckim, starym stylu. Są wystawne w formie (szczególnie wykonywane przez Shug Avery w tancbudzie oraz w jej mieszkaniu), z prostą choreografią i chwytliwymi numerami, a nawet kreatywne wizualnie (czarno-biała scena z big-bandem czy przerobienie sklepu odzieżowego).

Czy była potrzebna ekranizacja musicalowej wersji „Koloru purpury”? Odpowiedź będzie zaskakująca, ale… TAK. Świetnie zaśpiewana i zagrana, nie traci nic ze swojego emocjonalnego ciężaru, zaś piosenki nie są wciśnięte na siłę. Energiczne, oszałamiające i miejscami mocne kino.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Żegnajcie, laleczki

Kiedy artystyczne drogi braci Coen się rozeszły, bo Ethan Coen stracił pasję do kręcenia filmów, fani (w tym ja) czuli się przygnębieni. W międzyczasie Joel zrealizował „Tragedię Makbeta” z Denzelem Washingtonem, ale młodszy z braci skupił się na pracy w… teatrze. Nie na długo. Najpierw w 2022 roku Ethan stworzył dokument o Jerrym Lee Lewisie, a teraz pojawia się jego samodzielny film fabularny, który napisał razem z żoną Trishą Cooke.

Akcja zaczyna się w Filadelfii roku 1999, gdzie przyjaźnią się dwie lesbijki: Jamie (Margaret Qualley) i Marian (Geraldine Viswanathan). Pierwsza jest otwarta, ciągle napalona i właśnie rozstaje się ze swoją dziewczyną, policjantką Sukie (Beanie Feldstein); druga jest bardziej sztywna, zdystansowana społecznie i nawet słownictwo ma bardzo niedzisiejsze. Obie próbują zmienić swoje życie, by wyruszyć przed siebie. A dokładnie do Tallahassee, do ciotki Marian. Wynajmują wóz i jadą w drogę, ale… ten pojazd miał zostać odebrany przez gangsterów. Albowiem znajduje się tam parę cennych rzeczy.

I już widzę, że to miałoby zadatki na jakąś kryminalną komedię pomyłek. Coś, co mogłoby się znaleźć w klimacie „Raising Arizona”. Do tego skontrastowana para głównych bohaterek, skontrastowana para oprychów oraz opary absurdu. To brzmi jak prawdziwy samograj. Niestety, coś w trakcie realizacji tego scenariusza coś poszło nie tak. Oj, jak baaaaaaaaaaaaaardzo nie tak. Problemem nie jest tutaj prostota intrygi czy jej przewidywalność, ale coś o wiele bardziej gorszego. Reżyser kompletnie nie wie, o czym tak naprawdę chce zrobić „Żegnajcie, laleczki”. Czy to ma być komedia pomyłek, kino drogi, odrobinę pieprzna historia miłosna czy absurdalna opowieść z penisami w roli głównej. Tak naprawdę mamy tu wszystko i nic. Postacie są zaskakująco mało wyraziste i strasznie jednowymiarowe, zagrane niemal na jednej nucie. Samo w sobie nie jest złe na początku, lecz z czasem wywołuje to irytację. Jest tu też wiele scen w zasadzie niepotrzebnych i zbędnych (sny Marian, gdzie widzimy jak obserwuje sąsiadkę czy kompletnie odjechane wstawki psychodeliczne w stylu Lyncha po LSD), spowalniające tempo niezbyt długiego metrażu. Jeśli dodamy do tego kompletnie nieśmieszne dialogi oraz kompletnie zmarnowane aktorstwo, mamy totalną katastrofę.

Mógłbym bronić warstwy technicznej, bo ta jest solidna (szczególnie kilka przejść montażowych). To jednak jest tak jakby w torcie z gówna odnaleźć kilka pysznych truskaweczek. Z obsady najbardziej wybija się Qualley, szczególnie ze swoją mimiką i pewnością siebie. Złego słowa też nie powiem o Colmanie Domingo (szef) czy drobnych epizodach Pedro Pascala (kolekcjoner) i Matta Damona (senator). Ale to nie zmienia jednego faktu: po wyjściu z kina czułem się wewnętrznie martwy, przygnębiony, rozczarowany oraz wściekłym, że nikt mi tego czasu nie odda. Nie wierzę, że zobaczę coś gorszego w tym roku, chociaż może coś się zmienić.

2/10

Radosław Ostrowski

Rustin

Amerykańscy filmowcy (głównie czarnoskórzy) bardzo chętnie opowiadają nie tylko o ciężkich czasach, kiedy byli szykanowani i traktowani jak obywatele drugiej kategorii. Przypominają też zapomniane postacie z historii walki o prawa obywatelskie. Taką osobą bez wątpienia jest Bayard Rustin – współorganizator marszu na Waszyngton z 1963 roku, w którym brało udział 250 tysięcy Afro-Amerykanów z całego USA. O przygotowaniach do tego wydarzenia opowiada film Netflixa „Rustin”.

Jak wspomniałem bohaterem filmu jest Bayard Rustin (Colman Domingo) – zapomniany dziś aktywista społeczny i przyjaciel Martina Luthera Kinga (Ami Ameen). Kiedy go poznajemy, próbuje z Kingiem zorganizować wielką, pokojową manifestację. Nie jest to na rękę ani władzom Krajowego Stowarzyszenia na rzecz Popierania Ludności Kolorowej, ze szczególnym wskazaniem Roya Wilkinsa (Chris Rock z siwymi włosami), ani kongresmena Adama Powella Jra (Jeffrey Wright). To powoduje, że Rustin odchodzi z organizacji (choć tak naprawdę to był blef) i działa na własną rękę. Trzy lata później razem z grupą młodych ludzi decyduje się przygotować marsz na Waszyngton. Do tego jednak potrzebuje wsparcia wszystkich grup, a szczególnie Kinga.

Za film odpowiada reżyser George C. Wolfe – uznany dramaturg oraz reżyser, głównie teatralny. Czasem jednak stworzy coś dla kina czy telewizji. Zawsze jednak dotyka spraw ważnych i poważnych, tak jak w tym przypadku. Historia Rustina służy jako pretekst do pokazania zarówno trudności do przygotowań marszu, jak też podzielenia samego środowiska aktywistów. Młodszych, gotowych do konfrontacji siłowej pod wpływem Malcolma X, weteranów z dużym doświadczeniem oraz bardziej umiarkowanych. Dla nich ostatnich postać Rustina jest problematyczna z dwóch powodów – twardych, wręcz radykalnych postulatów oraz… jego homoseksualizmu. Że jest on zbyt wyrazistą postacią, stanowiącą łatwy cel dla władzy.

Reżyser wszystko to prowadzi dość spokojnie, powoli i bardzo zachowawczo. Wątek homoseksualizmu służy jako podwalina romansu między Rustinem, wspierającym ruch białym Tomem Kahnem (Gus Halper) oraz przyszłym pastorem Eliasem Taylorem (Johnny Ramey). Dla mnie ta relacja była mało angażująca. O wiele bardziej łapały mnie zarówno krótkie (kręcone czarno-białą taśmą) retrospekcje, jak i sceny przygotowań. Pozwalało to wejść za kulisy całej operacji, zaś pasja oraz energia głównego bohatera była bardzo zaraźliwa. Niemniej wyczuwam pewne uproszczenia tej historii, po drodze jeszcze wkrada się lekko nieznośny patos. Muszę jednak przyznać, że kilka scen (przygotowania czarnoskórych policjantów do pilnowania marszu, dzwoniące telefony po rozpoczęciu medialnej nagonki) potrafi mocno uderzyć.

Wszystko jest też dobrze zagrane, ale tak naprawdę „Rustin” to popis jednego aktora – Colmana Domingo. Jego Rustin z jednej strony jest bardzo charyzmatycznym mówcą, pełnym pasji, nonszalancji i brawury, z drugiej pada ofiarą szykan oraz złośliwości. Ta mieszanka sprzeczności (podparta jeszcze drobnymi ruchami ust, które gotowe są coś powiedzieć, lecz… jakby się zatrzymują) czyni go fascynującą postacią, choć twórcy nie robią z niego męczennika, ani ofiary. Magnetyczna i najbardziej wyrazista kreacja tego filmu.

Zaledwie przyzwoitego i zdecydowanie edukacyjnego w przekazie. „Rustin” pozwala wyciągnąć z zapomnienia ważną postać dla amerykańskiej historii XX wieku, jednak nie ma jego energii ani brawury.

6/10

Radosław Ostrowski