Nikt 2

Sequele to twardy orzech do zgryzienia. Jak dać jednocześnie coś znajomego, ale innego? Nie ma jednej konkretnej odpowiedzi, jednak najczęściej spotykany wariant to: podbić bardziej stawkę, zwiększyć skalę i zachować podobną intrygę. Tak postanowiono zrobić z przygodami pana Nikogo w „Nobody 2”.

Tym razem Hutch Mansell (Bob Odenkirk) wrócił do profesji, co polega na zabijaniu innych dla niejakiego Fryzjera (Colin Salmon). Powód? Bo jest w tym strasznie dobry i – wskutek działań z pierwszej części – ma ogromny dług do spłaty. Ale przez swoją profesję zaniedbuje swoją rodzinę, co budzi straszną frustrację. By ją przełamać decyduje się zrobić przerwę i wyruszyć na wakacje do Plummersville, gdzie znajduje się… wesołe miasteczko. Miejsce, które odwiedził jako dzieciak i nadal budzi w nim pozytywne wspomnienia. Ale na miejscu zostaje zderzony z rzeczywistością. Bo miejsce okazuje się szlakiem przemytniczym dla szefowej mafii (Sharon Stone), skorumpowanego szeryfa (Colin Hanks) i właściciela parku (John Ortiz).

Tym razem za kamerą stanął Timo Tjahjanto, czyli indonezyjski reżyser kina akcji znany najbardziej z „Przychodzi po nas noc”. I każdy kto widział przynajmniej jeden film akcji z Indonezji wie, że akcja jest u nich bardzo brutalna, intensywna oraz krwista do tego stopnia, iż może wywołać dyskomfort. Tutaj jednak sceny akcji są jednocześnie ostre, jednocześnie są kreatywne oraz… zabawne (bójka na statku, pierwsza konfrontacja Hutcha z lokalsami). Czuć tutaj rękę producentów „Johna Wicka” w choreografii i kaskaderce, zaś sama akcja jest płynnie sfotografowana oraz zmontowana. Zaś sam finał (niemal westernowy w duchu) jest bardzo efekciarski, z ogromną skalą, dając absolutną masę frajdy. Przy okazji twórcy próbując eksplorować temat trudnych relacji ojca i syna, gdzie ten pierwszy nie chce, by ten drugi poszedł jego ślady. Jakby przy okazji film pokazuje jakie reperkusje może dać przyniesienie „pracy” do domu i wpływ przemocy na najbliższy.

Jednak „Nobody 2” to nie dramat psychologiczny, tylko letni akcyjniak i jako taki naprawdę dowozi. Sam Odenkirk nadal dobrze prezentuje się jako niepozorny mistrz zabijania. Widać, że próbuje się powstrzymać, ale ciągle coś mu w tym przeszkadza. Równie świetna jest Connie Nielsen w roli żony, czy wracający na drugim planie Christopher Lloyd (ojciec Hutcha) oraz raper RZA (brat). Z kolei antagoniści może nie są aż tak wyraziści jak Julian z pierwszej części, ale też dodają sporo ognia i jest aż troje. Ortiz ma najwięcej głębi w roli właściciela parku, którego z Hutchem ma podobną przeszłość oraz obawę o swojego syna, Hanks jest śliski oraz przekonany o swojej sile, zaś Stone jako szefowa mafii jest totalnie przerysowana (dla mnie za bardzo) i ma masę frajdy z grania.

Drugie spotkanie z „Nikim” nie jest może aż tak zaskakujący jak pierwsza część, lecz pozostaje niezobowiązującym kinem rozrywkowym. Zgrabnie balansuje między krwawą jatką a humorem, całość jest pewnie wyreżyserowana, a Bob Odenkirk absolutnie błyszczy w roli niepozornego, aczkolwiek bardzo efektywnego i bezwzględnego zabijaki.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Misja na Marsa

Brian De Palma wielokrotnie pokazywał jak łatwo odnajdował się w każdej konwencji gatunkowej: od thrillera przez kryminał po kino akcji. Ale w 2000 roku postanowił zaryzykować i zrealizować film SF z relatywnie sporym budżetem (100 milionów dolców), znanymi twarzami oraz sporymi ambicjami. Jednak efekt jest co najmniej… dziwaczny oraz trudny do rozgryzienia.

„Misja na Marsa” zaczyna się w roku 2020, kiedy ma zostać wysłana pierwsza misja kosmiczna na Marsa pod dowództwem Luke’a Grahama (Don Cheadle). Udaje się zbudować stację oraz podjąć próby eksploracji planety. Zespół trafia na dziwną konstrukcję, mogącą potencjalnie zawierać wodę. Okazuje się jednak, że za nią znajduje się… coś metalicznego, odkryte przez radar. Jednak większe nasilenie dźwięku maszyny doprowadza do burzy piaskowej, doprowadzając do zabicia trójki astronautów, zaś los czwartego pozostaje tajemnicą. NASA decyduje się wysłać ekipę ratunkową, by zbadać co się stało. Grupę tworzą przyjaciele Luke’a: dowódca Woody Blake (Tim Robbins), jego żona Terri (Connie Nielsen), cierpiący po śmierci żony Jim McConnell (Gary Sinise) oraz technik Phil Ohlmyer (Jerry O’Connell).

Sam punkt wyjścia był bardzo obiecujący. De Palma mocno tutaj czerpie z „2001: Odysei kosmicznej” na poziomie designu statków kosmicznych, ale także próbując głębiej sięgnąć. Problem jednak w tym, że scenariusz wydaje się niby mądry i sprytny, lecz tylko udaje głębię. Jak to u De Palmy, nie brakuje tutaj długich ujęć (początkowa impreza w domu, moment odpalenia statku przed Marsem) oraz budowania napięcia (dotarcie załogi do statku z zapasami czy pierwsze uderzenie burzy piaskowej). Jeszcze bardziej uderza tu tempo – zadziwiająco wolne i spokojne, nawet w scenach opartych na napięciu, by w trzecim akcie lekko przyspieszyć, zostawiając po sobie masę pytań oraz ogromną konsternację. To miało być jak „2001: Odyseja kosmiczna”, a skończyło się jak wariacka teoria Daenickena. I sam nie do końca wiem, co o tym myśleć.

Jest to nawet solidnie zagrane. Najwięcej emocjonalnego ciężaru wręcz Gary Sinise jako McConnell, będący mieszanką opanowania i inteligencji. Co najbardziej widać w momencie, gdy na statku zaczyna spadać ciśnienie, a on decyduje się… nie zakładać hełmu ani butli z tlenem. Nie wiem, czy to miało pokazać jego poświęcenie albo silną wolę, ale mnie to uderzyło. Swoje robi też trzymający klasę Tim Robbins oraz w mniejszej rólce Don Cheadle. Za comic relifa (niezbyt dobrego) wciśnięty jest Jerry O’Connell, jednak on najmniej zapada w pamięć.

„Misja na Marsa” była filmem, po którym kariera Briana De Palmy mocno się posypała i nigdy nie odzyskała swojego blasku. Spory budżet, efekty specjalne oraz świetna strona wizualna nie są w stanie przykryć poszatkowanego, dziwacznego scenariusza. Do oglądania na własną odpowiedzialność.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Gladiator II

Ridley Scott od lat straszył, że zrobi drugiego „Gladiatora”. Problem w tym, że postać grana przez Russella Crowe’a zginęła i nie bardzo było pole do pojawienia się. Koncepcje i pomysły zmieniały się na przestrzeni wielu, wielu lat, lecz wszystko zaczęło się materializować pod koniec 2023 roku. Jeszcze bardziej zmroziło mi krew, gdy za scenariusz miał odpowiadać David Scarpa, który współpracował ze Scottem przy m. in. absolutnie fatalnym „Napoleonie”. Entuzjazm w tym momencie zrobił sobie wolne, a ja poszedłem na seans niczym na ścięcie. I co z tego finalnie wyszło?

Akcja toczy się wiele, wiele lat po części pierwszej. Rzym zamiast zmienić się oraz podążać wizją Marka Aureliusza coraz bardziej pogrąża się w korupcji, zgniliźnie, wojnach i degeneracji. Być może dlatego Imperium rządzone jest przez dwóch Cezarów: Pojebusa i Pojebanusa. Ok, te imiona zmyśliłem, tak naprawdę to Geta (Joseph Quinn) i Karakalla (Fred Hechinger). Nic dobrego z tego nie wynika, o czym przekonuje się Hanno (Paul Mescal) z królestwa Numibii w Afryce Północnej. Rzymskie wojska pod wodzą generała Akacjusza (Pedro Pascal) atakują stolicę, masakrując wielu żołnierzy, w tym żonę Hanno. Mężczyzna trafia do niewoli i – ku niczyjemu zaskoczeniu – zostaje gladiatorem, przykuwając uwagę niejakiego Makrynusa (Denzel Washington). Ten handlarz niewolników chce wykorzystać wojownika do swoich planów i pomóc mu w zemście.

Jeśli czytając ten opis nie macie wrażenia lekkiego deja vu, to nie jesteście osamotnieni. Drugi „Gladiator” to w zasadzie… pierwszy „Gladiator”. Niby wpompowano więcej pieniędzy, ale skala wydaje się jakby mniejsza. Sama historia powtarza znajome elementy: walki gladiatorów, polityczny spisek, zemsta za śmierć żony, zdegenerowany oraz zgniły Rzym. Ale najgorsze jest to, że nad tym wszystkim unosi się duch Maksimusa. Jest nawet więcej razy powtarzane niż w pierwszej części, nawet wraca jego zbroja (że po tylu latach nie zardzewiała, to jakiś cud) oraz… ręka głaszcząca zboże. W zasadzie jedyna poważniejsza zmiana dotyczy tutaj wątku politycznego i wszelkie machinacje Makrynusa, którego motywacja w zasadzie pozostaje tajemnicą. Jednak wszystko dzieje się tak chaotycznie, zaś motywacje postaci są tak zmienne (szczególnie Hanno, który okazuje się… Lucjuszem, prawowitym następcą tronu oraz synem Maksimusa), że aż nie chciało mi się wierzyć. I jeszcze ta końcówka w Koloseum, gdzie brakowało tylko słów: Talk to me, Goose! Technicznie niby wszystko wydaje się być w porządku. Scott zbliżający się do 90-tki nadal ma świetne oko i wie, jak zrobić oszałamiający obraz. Sama akcja jest bardzo dynamiczna, aczkolwiek efekty specjalnie potrafią przerazić (walczące małpy i ich otwierające paszczy – o fak). Muzyka odnosi się do poprzednika, ale nie wnosi niczego nowego. Złego słowa nie powiem o kostiumach czy scenografii.

Także aktorsko jest dość nierówno. Paul Mescal w roli Hanno/Lucjusza wypada co najmniej dziwnie. Kiedy walczy i wykazuje się fizycznie wypada bardzo dobrze, jednak dialogi przez niego wypowiadane brzmią niczym zjarał za dużo zioła. Niby ma być Maksimusem 2.0, ale nie ma charyzmy Russella Crowe’a nawet w 1/10. Podobnie zmarnowany jest Pedro Pascal w roli generała, co jest zmęczony wojną i szaleństwem swoich władców oraz (wracająca) Connie Nielsen. Ale całość kradnie absolutnie świetny Denzel Washington wcielający się w Makrynusa. Absolutnie czarujący, diablo inteligentny i cwany manipulator, którego motywacja przez większość czasu pozostaje niejasna. Wielka szkoda, że to nie o nim jest ten film, bo zyskalibyśmy coś ciekawszego.

Jakbym miał podsumować drugiego „Gladiatora” najlepiej pasowałoby zdanie z serialu „Czarnobyl”: not great but not terrible. Spodziewałem się kompletnie nieoglądalnego barachła, a dostałem całkiem niezły blockbuster. Niedorównujący poprzednikowi i zbytnio się do niego odnoszący, przez co potrafi być nudny. Niemniej ma parę momentów, które zapadną w pamięć.

6/10

Radosław Ostrowski

Nikt

W ostatnim czasie kino akcji zaczęło łapać drugi oddech, co spowodowało trend obsadzania w tych produkcjach aktorów w wieku 50+. Zaczęło się od „Uprowadzonej”, która odmieniła wizerunek Liama Neesona i trwa w zasadzie do dziś. Teraz do grona nowych gwiazd kina akcji postanowił dołączyć Bob Odenkirk – aktor raczej komediowy, znany głównie z roli złotoustego adwokata Saula Goodmana. Casting ten może wydawać się szalony, jednak to wszystko działa.

nikt1

Odenkirk gra tutaj Hutcha Mitchella – zwykłego księgowego, mające żonę i dwójkę dzieci. Życie jego jest nudne oraz przewidywalne jak kolejność dni w tygodniu. Tak daleko siedzi w rutynie, że staje się dla rodziny przezroczysty. Pewnej nocy do domu wchodzą włamywacze, lecz mężczyzna – mając szansę na neutralizację problemu – pozwala zabrać niewielką kasę oraz swój zegarek. Niby chroni bliskich, ale nawet oni (a dokładnie syn) i znajomi uważają go za miękkiszona. To wywołuje w naszym bohaterze frustrację, co ma bardzo porażające konsekwencje. A wszystko zaczęło się od pewnej nocy, gdzie szukał złodziei. Zwykły powrót do domu autobusem przerwała obecność kilku narąbanych Ruskich. Finał może być jeden: mordobicie oraz poważne problemy.

nikt2

Jeśli kojarzy wam się to z „Johnem Wickiem”, nie jest to dziwne. Dużo jest wspólnych elementów: bohater z tajemniczą przeszłością, rosyjska mafia jako antagoniści, skarbiec z pieniędzmi. Ale reżyser Ilja Najszuler ze scenarzystą Derekiem Kostelem (seria „John Wick”) nie robią bezczelnej kopii, tylko idą swoją własną ścieżką. Bo najważniejszą różnicą jest to, że Hutch – w przeciwieństwie do Baby Jagi – ma rodzinę, przed którą ukrywa swoją brutalną przeszłość. A także nie jest niezniszczalną maszyną do zabijania i wielokrotnie dostaje łomot. Reżyser przez większość czasu skupia się na relacji bohatera z rodziną, zaś akcja zostaje zepchnięta na dalszy plan.

nikt3

Dopiero po akcji w autobusie proporcje się odwracają, a reżyser pozwala na miejscami szaloną jazdę bez trzymanki. I nie chodzi tylko o bójkę w autobusie, która jest zaskakująco realistyczna. Jest też brutalny atak do dom Hutcha czy finałowa konfrontacja z szefem mafii w budynku firmy. Tak dzieją się szalone, wybuchowe rzeczy z pułapkami godnymi komandosów. Jest to tak znakomicie zrealizowane: od zdjęć Pawła Pogorzelskiego, który wcześniej odpowiadał za „Hereditary” przez użycie piosenek z lat 50. i 60. aż po bardzo płynny montaż.

nikt4

Jedynym słabym ogniwem jest tutaj antagonista, który wydawał mi się jakiś… niepoważny. Nie czułem, by stanowił jakiekolwiek zagrożenie dla Hutcha, co kompletnie mnie zaskoczyło. O wiele lepiej wypada sam Odenkirk jako pozornie-niepozorny Hutch, który bardzo mocno silnie tłumi trzymany na smyczy gniew oraz wściekłość. I to czyni jego postać zarówno interesującą, jak też bardzo ludzką, o co było bardzo trudno. Także w scenach akcji radzi sobie bardzo dobrze. Aż chciałoby się, że Hutch Mitchell i John Wick pojawili się w jednym filmie, choć ten pierwszy byłby tylko wsparciem dla drugiego. Ale dla mnie sporym zaskoczeniem była obecność Christophera Lloyda oraz rapera RZA w drobnych, choć istotnych rolach.

„Nikt” mógłby się wydawać pozornie słabą podróbką „Johna Wicka”, ale film Najszulera ma swoją własną tożsamość. Oraz otwartą furtkę na sequel. Czy film odmieni oblicze Odenkerka, czyniąc z niego nową gwiazdę kina akcji? Nie miałbym nic przeciwko temu.

8/10

Radosław Ostrowski

Wonder Woman

DC ma ostatnio sporego pecha do adaptacji swoich dzieł, chociaż mają równie intrygujących bohaterów jak konkurencja w postaci Marvela. Po odświeżonym Supermanie oraz jego konfrontacji z Batmanem, tak naprawdę niewielu czekało na kolejne dzieła od DC. Nawet ogłoszona „Liga Sprawiedliwości” wydawała się zrobioną na szybko próbą stworzenia uniwersum bez tła postaci, więc wieści o solowym filmie „Wonder Woman” traktowałem bardzo sceptycznie. Czy słusznie?

wonder_woman1

Bohaterką jest Diana – najmłodsza z plemienia Amazonek, które mają za zadanie chronić ludzkość przed wojną, a dokładniej Aresem. Razem z resztą pań mieszkają na wyspie daleko od świata. Ale i tutaj pojawia się wojna – I wojna światowa w osobie brytyjskiego szpiega oraz grupy Niemców. Poruszona opowieścią mężczyzny o toczącej się wojnie Diana decyduje się razem z nim wyruszyć do jego świata oraz powstrzymać generała Ludendorffa przed stworzeniem nowej broni.

wonder_woman2

Za ten film odpowiada znana z filmu „Monster” Patty Jenkins i trzeba przyznać, że ze swojego zadania wywiązała się dobrze. Początek, w którym poznajemy początki Amazonek (spowolnione malowidła a’la Snyder) potrafi chwycić i poruszyć, chociaż toczy się dość szybko. Potem całość idzie bardzo spokojnie do Londynu – dzieje się sporo gadania, co jest spowodowane nieobyciem Diany we współczesnym świecie. To zderzenie daje sporo humoru oraz lekkości. Potem jednak zostajemy rzuceni w wir wojny – bury, brudny, mroczny (chociaż pozbawiony krwi) świat, pełen okrucieństwa, podłości, a jednocześnie wielkiego poświęcenia. Sceny akcji wyglądają bardzo porządnie, chociaż efekty specjalnie miejscami są na bardzo średnim poziomie.

wonder_woman3

Ale najbardziej boli finał, który jest ograniczony do starcia Diany z Aresem (jego tożsamość była dla mnie sporą niespodzianką) i ta potyczka była zwyczajnie nudna. Tak jakby tutaj Jenkins została zastąpiona przez Zacka Snydera, który niemal skopiował tutaj finał „Batmana vs Supermana”. Do tego jeszcze zbyt często wykorzystywane slow-motion, przez co starcia są zbyt efekciarskie. Jenkins czasami gubi się w tempie, ale potrafi usatysfakcjonować.

wonder_woman4

Ale sytuację ratuje za to przekonujące aktorstwo. Trudno oderwać wzrok od Gal Gadot, która jest prześliczna, chociaż może wielu zirytować naiwność bohaterki, ale ma w sobie wiele uroku. To pozwala kibicować tej bohaterce. Partneruje jej Chris Pine i ta chemia między nimi jest kołem zamachowym całości. I to czuć od pierwszej sceny. Cała reszta postaci jest jedynie ciekawym tłem, z którego najbardziej się wybija demoniczny Danny Huston (generał Ludendorff) oraz powściągliwy David Thewlis (sir Patrick).

„Wonder Woman” próbuje dogonić konkurencję w postaci Marvela i chociaż pojawia się wiele wad, to całość jest zwyczajnie dobre kino gatunkowe. Nie wiem jak wy, ale ja czekam na kolejne spotkanie z Dianą Prince w „Justice League” i mam nadzieję, że DC w końcu zrozumie jak należy robić uniwersa.

7/10

Radosław Ostrowski