Dzikość serca

Ile było już opowieści o trudnej, ognistej miłości dwojga młodych ludzi, niejako walczących z całym światem? Nie byłbym nawet w stanie wymienić wszystkich. Na pewną taką parą jest Sailor i Lula z cyklu powieści Barry’ego Gifforda. Po raz pierwszy pojawili się w powieści „Dzikość serca” z 1990 roku i kiedy jeszcze powieść nie była ukończona zainteresowali się nią filmowcy. Pierwotnie miał ją zekranizować Monty Montgomery, ale powieść przeczytał jego przyjaciel, zakochał się oraz stwierdził, że musi ją przenieść na ekran. Tym człowiekiem był David Lynch, zaś Montgomery przejął rolę producenta.

Tutaj taką parą jest Sailor i Lulu – on z mroczną, kryminalną przeszłością, ona żyjąca z toksyczną matką, mającą znajomości w półświatku. Przyszła teściowa tak nie znosi Sailora, że zleca zabicie go oprychowi. To jednak się nie udaje, bo bandzior zostaje zabity gołymi rękoma (bardzo brutalnie i bez kompromisów) przez Sailora, a ten idzie do więzienia. Po odsiadce oboje decydują się na ucieczkę, ruszając przed siebie. Matka Luli jednak najpierw wysyła prywatnego detektywa, a następnie swojego chłopaka, niebezpiecznego Santosa.

Wszyscy wiemy, czego po Lynchu spodziewać się należy – odrealnionej otoczki, pokazującej rzeczy niewidoczne na pierwszy rzut oka. Wszelkie tłumione lęki i koszmary wyłażą do tego świata, topiąc go w groteskowym sosie. Wszystko gdzieś na obrzeżach wielkich miast, gdzie diabeł mówi dobranoc. Małe miasteczka, brudne hotele, przerysowane postacie, gdzie reguły powoli zaczynamy sami odkrywać.  A w zderzeniu z tym brutalnym światem mamy miłość dwojga bohaterów – gwałtowna, intensywna, ale bardzo szczera. Jednak (w przypadku postaci Luli) pojawiają się duże wątpliwości. Czy ta „dzikość serca” będzie siłą scalającą oraz cementującą czy bardziej destrukcyjną, przynoszącą więcej nieszczęść niż radości? Te pytania padają między słowami i to potrafiło mnie zainteresować do końca.

Lynch opowiada tą historię w bardzo swoim stylu – mieszając groteskę z pulpem oraz latami 60.  Wplatane są retrospekcje oraz krótkie przebitki, wywołujące podświadomy niepokój, podkręcając pewną tajemnicę. Jest te pewne przeczucie jakby nad wszystkim krążyły siły nie z tego świata. Stąd obecność Złej Czarownicy, kuli pokazującej obecne wydarzenia czy finał z Wróżką. Być może to zakończenie wydaje się na siłę wrzucone oraz jakby z zupełnie innej bajki, ale o dziwo to pasuje do tego zwichrowanego świata. Daje on odrobinkę światła do tego mrocznego, niepokojącego świata.

A wszystko pokazane przez fenomenalny duet Nicolas Cage/Laura Dern. Pierwszy wydaje się niby taki jak zawsze, czyli szalony, nieobliczalny, jeszcze nie idący w karykaturę. I ogląda się go z taką frajdą, jakiej ostatnio u niego nie było zbyt często. Z kolei Dern jest emanująca seksapilem, zaskakująco dojrzałą kobietą, choć ma wiele w sobie lęków. Ale całość kradnie odpychająco-groteskowy Willem Dafoe jako niebezpieczny Bobby Peru oraz Diane Ladd, mieszająca naiwność z grozą.

Nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, że „Dzikość serca” jest bardziej przystępnym z filmów Lyncha. Jest tak samo mroczny i niepokojący, ale łatwiej się przyswaja, wciąga swoim klimatem oraz angażuje do finału. Pod warunkiem, że kupicie tą pokręconą, groteskowo-oniryczną stylistykę.

8/10

Radosław Ostrowski

Hiszpanka

Jest grudzień 1918 roku. Polska od miesiąca jest niepodległym krajem, który jeszcze o wolność musi troszkę powalczyć. Z Londynu przybywa do Poznania Ignacy Jan Paderewski, by objąć tekę premiera odrodzonego kraju. Pruskiej armii mocno się ta sytuacji nie podoba i za wszelką cenę muszą zatrzymać Paderewskiego. Wynajmują słynnego spirytystę i telepatę, doktora Abuse. Czy Polakom uda się uchronić przyszłego premiera? Grupa polskich mediów decyduje się zatrudnić drugiego zdolnego telepatę – Rudolfa Funka.

hiszpanka1

Próba zrobienia w Polsce kina szalonego, pokręconego, bawiącego i żonglującego gatunkami. Łukasz Barczyk – enfant terrible kina polskiego – tym razem postanowił opowiedzieć o polskiej historii, bazując na elementach czystej fikcji, gdzie w tle pojawiają się postacie historyczne. Sensacyjna intryga, steampunkowa estetyka i teatralne aktorstwo – mieszanka Lyncha, Gilliama i jeszcze na siłę można tu dodać Wesa Andersona. Największym problemem tego filmu dla mnie jest to, że sam nie wie o czym ma być. Watki sensacyjne, szpiegowskie, fantastyczne i historyczne (w tle przygotowania do powstania wielkopolskiego) mieszają się ze sobą, ale cała akcja jest prowadzona tak wolno, ze nie udaje się Barczykowi wciągnąć i utrzymać w napięciu czy zainteresować.

hiszpanka2

Trudno się przyczepić do warstwy wizualnej – reżyser dopieszcza detalami (kostiumy i scenografia robi wielkie wrażenie – wygląd Poznania), kamera ma kilka świetnych ujęć (wejść młodej pary do hotelu czy zastawiona pułapka na Abuse w jachcie), ale czasami nietypowa perspektywa podawana tutaj zbyt często („żabia” perspektywa czy zniekształcenia) działa tutaj odstraszająco. Sytuacje próbuje jeszcze twórca ubarwić intertekstualnymi gierkami, gdzie można złapać cytaty z innych scen (użycie mocy Abuse wobec niedowierzającego oficera jak w „Gwiezdnych wojnach” czy Paderewski tropiący muchę niczym Walter White z „Breaking Bad”) jak i elementów szarad (groteskowe spektakle reżyserowane przez niejakiego Stanisława Kybryka czy obecność Tiedemana z Hakaty). Jednak to wszystko jeszcze bardziej rozsadza ekran, nie stanowiąc żadnej spójności. Dodatkowo jeszcze zakończenie wprawia w kompletny mętlik.

hiszpanka3

Jak wspominałem aktorstwo jest tutaj świadomie teatralne, a postacie przerysowane. Wielu może zdenerwować zmodulowany głos kilku bohaterów (bardzo niski i niewyraźny), ale tak naprawdę każdy wczuwa się w konwencje i poziom jest dość równy. Jednak najbardziej spodobali mi się: demoniczny Crisplin Glover (potężny dr Abuse) oraz lekko ironiczny Jan Peszek (przedsiębiorca Tytus Ceglarski). Także podejście do spraw patriotycznych dalekie jest od słodzenia oraz martyrologii, za co należy się plus.

hiszpanka4

Grany przez Peszka przedsiębiorca mówi w filmie: „Droga ta impreza (…) Polska.” To zdanie idealnie pasuje też do „Hiszpanki”, która jest po prostu nierówna. Pogmatwana i skomplikowana intryga miesza się z trudnym odbiorem oraz brakiem napięcia. Nierówne kino i (bardzo) ambitna porażka. A mógł z tego powstać film w stylu nowego „Sherlocka Holmesa”.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Alicja w Krainie Czarów

Pamiętacie Alicję, co jak była mała dziewczynką trafiła do krainy przypominającej sen? Powieść Lewisa Carrola była (i nadal jest) klasykiem literatury, nie tylko dziecięcej. Świat w niej wykreowany wydawał się idealnym materiałem filmowym, o czym wiedział wcześniej Walt Disney. Obecnie tylko dwóch reżyserów było w stanie przenieść na ekran wizję Carrolla – Terry Gilliam i Tim Burton. Dla Disneya swoją wersję w 2011 przedstawił ten drugi, ale jego film jest co najwyżej inspirowany literackim pierwowzorem.

alicja_1

Alicja tym razem jest 19-letnia dziewczyną, której ojciec zmarł wiele lat wcześniej. Gdy ją widzimy, jedzie na przyjecie, podczas którego ma się jej oświadczyć młody lord Hamish. Dziewczyna waha się i… wtedy dostrzega białego królika. Goniąc go wpada do dziury, za którą trafia do krainy terroryzowanej przez Czerwoną Królową. Jednak już nie pamięta, że była tu wcześniej znana jako „ta” Alicja, która pokonała Żaberzwłoka. I musi to zrobić jeszcze raz, ale potrzebuje do tego paru przedmiotów.

alicja_2

Brzmi troszkę jak gra komputerowa? Poniekąd ta wariacja opowieści o Alicji tym właśnie jest – grą z prosta fabułą na poziomie gry (zwłaszcza finałowe starcie, gdzie dochodzi do potyczki między dobrem z złem), gdzie Alicja musi odnaleźć się na nowo w starym miejscu. A to trzeba zdobyć klucz (gdy jest się mniejszym, to znalezienie go staje się trudne), znaleźć miecz do pokonania potwora itp., zaś Szalony Kapelusznik, Marcowy Zając i Kot z Cheeshire są spiskowcami planującymi pomóc Białej Królowej. Wędrówka Alicji staje się dla niej motorem do przewartościowania swojego życia oraz kierowania się swoimi potrzebami – problem w tym, że to nie jest absolutnie nic nowego i w dodatku jest to mało wciągające.

alicja_3

Plastycznie to jest film Burtona – widać tutaj barwną kolorystykę, uwielbienie groteski (nienaturalny wygład Królowej czy Kapelusznika) oraz imponującą scenografię. W obiektywie Dariusza Wolskiego Kraina Czarów prezentuje się z jednej strony bajkowo, z drugiej mrocznie i niepokojąco (siedziba Czerwonej Królowej), przez co film wygląda pięknie. Nawet charakteryzacja jest tutaj bez zarzutu, chociaż na granicy przerysowania. Burtonowi cała historia po prostu nie klei się, a sam reżyser gubi się w tym wszystkim i… nudzi. Prawie jak w „Planecie małp” z 2001 roku. I nawet komputerowo stworzone postacie Zająca, Kota czy straży Czerwonej Królowej nie są w stanie tego filmu uratować przed porażką.

alicja_4

Także poziom aktorski jest dość nierówny. Przyzwoicie radzi sobie Mia Wasikowska – zagubiona, trochę nieporadna Alicja, próbująca odnaleźć reguły gry panujących w tym pokręconym świecie, aczkolwiek granie niemal przez cały film dwiema minami nie jest do końca tym, czego oczekuję. Depp, choć w pstrokatych kolorach i postrzelonej charakteryzacji, ma w sobie obłęd Szalonego Kapelusznika. Podobnie najlepsza z całej obsady Helena Bohnam Carter – antypatyczna, wyglądająca na granicy karykatury oraz zabawna, gdy ciągle żąda ścięcia głowy. Natomiast najsłabsza była Anne Hathaway – Biała Królowa w jej wydaniu jest manieryczna, mdła i irytująca.

Niestety, ale „Alicją…” Burton wpadł w dołek tak głęboki jak królicza nora. Problem w tym, że poza dołem nie widać niczego więcej. Nawet głębia jest tutaj pozorowana i gdybym miał 10, może 12 lat pewnie chwyciłoby mnie za gardło. Ale już chyba wyrosłem z takich bajek.

6/10

Radosław Ostrowski