Des

Brytyjczycy coś ostatnio rzucają sporo mini-seriali kryminalnych, rekonstruujących dochodzenia w sprawie makabrycznych lub szokujących zbrodni. Po „Wyznaniu” i „Zbrodni w White House Farm” pojawiła się „Des”, czyli sprawa Dennisa Nilsena. Był zwykłym, szarym urzędnikiem, który przyznał się do zamordowania 15 osób. Ciała trzyma w domu, następnie kroił je i podpalił w ogródku (w dawnym mieszkaniu) albo wrzucał do ścieków. Wpadł dlatego, że w rurze kanalizacyjnej znaleziono szczątki.

„Des” pokazuje cała sprawę z trzech perspektyw – prowadzącego sprawę inspektora Jaya, oskarżonego Nilsena oraz… pisarza Briana Masters, mającego napisać biografię Nilsena. Tego ostatniego raczej się nie spodziewaliście, prawda? „Des” skupia się na prowadzonym dochodzeniu, gdzie antagonista od razu przyznaje się do winy. I to policja, początkowo ze współpracy z mordercą, poszukuje dowodów. Jednak im dalej w sprawie, tym trudniej znaleźć jednoznaczne tropy do udowodnienia winy. Do tego jest silna presja z góry, by szybko zakończyć sprawę, a czasu jest mało. No i jest rok 1983, więc nie ma dostępu do dzisiejszych technologicznych cacek. I to pomaga w zbudowaniu napięcia oraz czekania na rozstrzygnięcie w sądzie. Schemat znany, ale nadal skuteczny i wciągający jak cholera. Zwłaszcza ostatni odcinek, będący niemal w całości przebiegiem procesu sądowego, gdzie Nilsen nie przyznał się do zarzucanych czynów.

„Des” jak wiele prawdziwych historii jest przerażający, bo przedstawia historię oraz ludzi naprawdę istniejących. Nie ma tutaj szokujących scen zbrodni czy makabrycznych obrazów przemocy, ale też ich nie potrzebuje. Wystarczą odnalezione kości, same zeznania oraz relacje nielicznych świadków, by wejść w umysł psychopaty. Umysł, którego funkcjonowanie pozostanie największą tajemnicą, budząc fascynację i przerażenie jednocześnie. Bo skąd się wziął taki pozbawiony jakichkolwiek emocji psychopata (wybitny David Tennant, który podnosi całość na wyższy poziom)? Facet sprawia wrażenie sympatycznego i bardzo otwartego, ale to tylko pozory, bo ta twarz nie wyraża absolutnie nic. Nie byłem w stanie go rozgryźć i zrozumieć motywów jego działania, a o jego przeszłości dowiadujemy się podczas rozmów z Mastersem. Tylko, czy możemy mu wierzyć na słowo?

Reszta postaci może wydawać się mniej interesująca oraz znajoma: zdeterminowany i uparty inspektor Jay (zaskakująco poważny Daniel Mays), lojalny przyjaciel Steve McKusker (świetny Barry Ward) czy zafascynowany sprawcą Masters (mocny Jason Watkins). Są one jednak bardzo przekonująco zagrane, stanowiąc bardzo silny drugi plan. Tutaj nawet drobne postacie jak niedoszła ofiara Desa, która przeszła przez to traumę (poruszający Laurie Kynaston) czy żona zaginionego męża (Chanel Cresswell) także wypadają co najmniej solidnie, w czym pomagają także świetne dialogi.

„Des” jest kolejnym przykładem wciągającego miniserialu kryminalnego z mrocznych Wysp Brytyjskich. Może i opartego na znajomych schematach oraz pełnego nie do końca rozwiniętych wątków, jednak fenomenalny David Tennant wznosi całość na wyższy poziom. Dla tej magnetyzującej kreacji warto zobaczyć ten tytuł.

8/10

Radosław Ostrowski

Dobry omen

Było już wiele wizji końca świata na ekranie. I zawsze w nich pojawiały się takie elementy jak Antychryst, anioł, diabeł, Armageddon, Szatan, Czterej Jeźdźcy Apokalipsy itp. Jednak to, co postanowił spłodzić Prime Video do spółki z BBC można określić mianem wielkiego szaleństwa. Zdecydowano się przenieść w formie miniserialu powieść Terry’ego Pratchetta i Neila Gaimana, opisującą najbardziej zwariowany koniec świata jaki możecie sobie wyobrazić.

A wszystko zaczęło się od początku świata, czyli… 6 tysięcy lat temu, kiedy to Adam i Ewa opuścili Eden. Wtedy też poznali się po raz pierwszy reprezentanci dwóch stron konfliktu: anioł Azifaral oraz demon Crowley. Ich drogi wielokrotnie się przecinały, ale nigdy nie doszło między nimi do konfrontacji. Nawet zaczęli się przyjaźnić i czasem jeden wyciągał drugiego z tarapatów. Jednak musiało dojść do nieuniknionego: sprowadzenia Antychrysta na ten świat, by ten w wieku 11 lat doprowadził do zagłady, przybędą Czterej Jeźdźcy Apokalipsy i dojdzie do ostatecznej konfrontacji. Tylko, że naszym dwóch kumplom/wrogom jest to wybitnie nie na rękę. Obaj zamierzają obserwować chłopaka po tym, jak zostanie zamieniony z dzieckiem amerykańskiego dyplomaty w małym klasztorze. Syna Diabła ma ściągnąć Crowley, jednak w tym samym czasie przybywa kolejne małżeństwo spodziewające się porodu i to doprowadziło do komplikacji. Z tego powodu Niebo oraz Piekło obserwowało nie tego chłopaka, co trzeba.

Przewodnikiem po tym świecie jest pełniący rolę narratora… Bóg, którego nigdy nie widzimy. Ale za to ma bardzo charyzmatyczny głos Frances McDormand, więc słuch i uwagę ma się od razu. Zaś sam świat jest pokazany w bardzo krzywym zwierciadle, gdzie przedstawiciele obu stron dążą za wszelką cenę do konfrontacji. Panuje też niby biurokracja, choć prawda jest taka, że nikt nie sprawdza danych, zaś poza naszymi bohaterami, reprezentanci Nieba i Piekła słabo się maskują wśród ludzi. Ale twórcom udaje się zbalansować wszystkie wątki: od przyjaźni naszych bohaterów (ich historię poznajemy w połowie odcinka 3) przez dorastającego Adama – tak się zwie Antychryst – i jego paczkę kumpli po jedynego łowcę wiedźm oraz potomkinię autorki trafnych przepowiedni, Agnes Nutter. Wszystko zbalansowane między powagą a zgrywą i absurdem, co jest zasługą świetnego, nieprzewidywalnego scenariusza oraz pewnej reżyserii.

Równie realizacyjnie serial wypada bardzo dobrze: od zabawy montaż (fantastyczne wprowadzenie o początku świata czy opowieść o sztuczce z trzema kartami) przez scenografię oraz kostiumy po bardzo przyzwoite efekty specjalne (chociaż nie wszystko wygląda tak dobrze jakbym chciał). No i samo osadzenie całości w Londynie pozwala na ponabijanie się z tamtejszej kultury i mieszkańców. Ale niejako przy okazji stawiane jest pewne banalne pytanie: co decyduje o naszym losie? Oraz jaki wpływ mają na nas pewne nazwijmy to wpływy Dobra i Zła? Można też potraktować „Dobry omen” jako parodię kina satanistycznego (plan podmiany Antychrysta budzi skojarzenia z „Omenem” z 1976), satyrę na religię czy głupotę dorosłych ludzi.

I jak to jest rewelacyjnie zagrane. I nie brakuje tutaj znanych twarzy czy głosów (poza McDormand mamy m.in. Briana Coxa, Jona Hamma, Mirandę Richardson czy Michaela McKeana), ale tak naprawdę ten serial straciłby ponad ¾ swojej siły, gdyby nie absolutnie genialny, fenomenalny, rewelacyjny, wręcz boski duet w rolach głównych. Czyli Michael Sheen oraz David Tennant – pierwszy jest rozbrajająco uroczy i naiwny w swojej dobroci, drugi z szelmowskim spojrzeniem, lekko zblazowanym sposobem wypowiedzi. Trudno o bardziej niedobrane, a jednocześnie tak idealne połączenie z chemią znajdującą się poza jakąkolwiek skalą.

Na dzisiejsze czasy potrzebny jest zwariowany humor oraz nadzieja, że to nie jest jeszcze koniec świata. „Dobry omen” daje obie te rzeczy, dostarczając także masę frajdy fanom literackiego pierwowzoru oraz brytyjskiego kina/telewizji. Potrzebna dawka pozytywnej energii, oj bardzo potrzebna.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

1917

Podobno jak ktoś był na jednej wojnie, to widział już wszystkie. Zmienia się narzędzia mordu, uzbrojenie i technologia, ale emocje towarzyszące żołnierzom podczas tej odysei pozostają niezmienne. Odwaga, strach, poświęcenie, determinacja, wola walki, tchórzostwo – do wyboru, do koloru. Ale czy można pokazać wojnę w taki sposób, żeby móc ją poczuć?

Jesteśmy 6 kwietnia roku 1917 gdzieś we Francji. Tam stacjonuje wojsko brytyjskie, gdzie wśród żołnierzy przebywają starsi szeregowi Blake i Schofield. Przyjaźnią się ze sobą, ale teraz dostają bardzo trudne zadanie. Muszą się przedrzeć za linię wroga do 2. Dywizji, by wstrzymać rozkaz ataku na oddziały niemieckie. Wykonywany przez nich odwrót ma charakter pozorny i ma wprowadzić wojska brytyjskie kierowane przez pułkownika MacKenziego. Rozkaz nie może zostać wykonany, bo inaczej zginie 1600 żołnierzy. W tym brat Blake’a, noszący stopień porucznika, a czas jest do następnego ranka.

1917-2

Jak można wywnioskować z opisu, fabuła nowego filmu Sama Mendesa jest bardzo prosta. Jak konstrukcja cepa. W zasadzie jest pretekstem do pokazania wojny. Wojny brudnej, okrutnej, pełnej trupów, okopów, brudu, błota, dziur oraz destrukcji. Ludzie giną na niej nagle i niespodziewanie, zaś największym wrogiem nie są obcy żołnierze. Jest nim tutaj nieubłagany czas oraz los, stawiający kolejne przeszkody do pokonania: niepozbawione pułapek bunkier, pozostawione po sobie zniszczone działa, mosty i domostwa. Wróg może pojawić się dosłownie znikąd i pokazać się (w przeciwieństwie do „Dunkierki”, gdzie żołnierze wroga byli nieobecni), przez co napięcie jest podnoszone bardzo gwałtownie. Nie ma też tutaj momentów patosu czy kiczowatych klisz, przez co film nie boli.

1917-1

Ale powiedzmy sobie jedną rzecz: ten film nie byłby taki powalający, gdyby nie FENOMENALNE zdjęcia Rogera Deakinsa. Kamera niemal cały jest przyklejona do bohaterów i wręcz krąży wokół nich. Zupełnie tak, jakbym był w samy środku tego rozgardiaszu. Nieważne, czy mówimy o pasie ziemi niczyjej, opuszczonym bunkrze pełnym szczurów czy kapitalnym momencie przechodzenia przez miasto nocą. A za światło są tylko flary oraz spalony kościół – tutaj adrenalina oraz poczucie zagrożenia jest tak intensywne i trzyma w napięciu jak rasowy thriller. Film rzadko pozwala sobie na chwile oddechu, przez co niemal byłem cały czas na krawędzi fotela.

1917-3

Drugim istotnym zabiegiem było obsadzenie w głównych rolach mało znanych aktorów. I choć tak jak u Nolana, nie wiemy o nich zbyt wiele, to jednak ich los obchodził. Czuć też było tą przyjacielską więź, choć nie pada zbyt wiele dialogów między nimi. George McKay oraz Dean-Charles Chapman poradzili sobie bardzo dobrze z zadaniem, skupiając się na gestach oraz emocjach malujących się na twarzach. Znane twarze pojawiają się tutaj w rolach epizodycznych i nawet tutaj wypadają co najmniej dobrze. Choć z tego grona najbardziej zapadł mi w pamięć Andrew Scott jako porucznik Leslie ze swoim rytuałem poświęcenia.

Nie wiem, co jeszcze mogę powiedzieć o „1917”, ale dla mnie to było niesamowite przeżycie, które może dostarczyć tylko kino. Bardzo intensywne, mroczne, trzymające w napięciu oraz zapierające dech w piersiach zdjęciami i reżyserią. Tutaj wojna wydaje się czymś namacalnym, lepkim, nieprzyjemnym miejscem.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Golem z Limehouse

Londyn czasów wiktoriańskich. To czas pełen makabrycznych zbrodni w biednych dzielnicach. Zanim pojawił się Kuba Rozpruwacz, w dzielnicy Limehouse krążył morderca nazwany Golemem. Policja wydaje się być bezradna, mimo udziału inspektora Robertsa. Do sprawy zostaje przydzielony z wydziału kradzieży inspektor Kildare. Pomaga mu znający rewir konstabl Flood. Jednocześnie dochodzi do tajemniczej śmierci niespełnionego dramaturga Johna Cree. Wszystko wskazuje na otrucie, a podejrzaną staje się jego żona.

limehouse1

Pochodzący z krajów hiszpańskojęzycznych Juan Carlos Medina zmierzył się z kryminałem w niemal retro stylu. Było wiele kryminałów w wiktoriańskiej epoce (m.in. serial „Ripper Street”), więc na „Golema” nie nastawiałem się zbyt mocno. Kilka morderstw, psychoza strachu oraz pewna podejrzana w drobnej sprawie. A co, jeśli mamy do czynienia z jedną sprawą? Reżyser prowadzi narrację w brytyjskim stylu, czyli spokojnie, bez szaleństw. Nie brakuje makabry, krwawych scen (przebitki na zdjęcia), ale to tylko dodatek, nie główne danie. Nasz nowy śledczy zaczyna odkrywać i łączyć kolejne elementy, odnajdując powiązania morderstw. Na pierwszy rzut oka nic tu do siebie nie pasuje, nic nie łączy zabójstw, ale to tylko pozory. Świat sztuki, nędzy, pozorów i złudzeń. Kto kłamie? Kto zabił? Czy pani Cree jest niewinna? Odpowiedzi mogą zaskoczyć.

limehouse2

Sama realizacja jest więcej niż solidna. Zdjęcia utrzymane w kolorystyce sepii, świetnie jest tutaj wykorzystany światłocień (sceny w więzieniu). Klimatem przypominał mi ten film troszkę zapomniane „Z piekła rodem”. Tylko, że tamten film skręcał w stronę horroru, a tutaj jest to bardziej mroczny kryminał. Mroczny, gęsty, pełen tropów, poszlak. Tu policja bywa niekompetentna (braki w aktach), zaś prasa oraz mieszkańcy pragną spokoju, rozwiązania i/lub krwi. A prawda nie wydaje się być istotna.

limehouse3

Ta historia potrafi przykuć uwagę, a brytyjskość czuć także w obsadzie. Ale czy może być inaczej, jeśli w głównej roli mamy Billa Nighy’ego? Kildare w jego wykonaniu to powściągliwy śledczy, oczytany i inteligentny. Do tego z bardzo melancholijną twarzą, która pokazuje, że wie o życiu dużo. Wspiera go troszkę wycofany Daniel Mays, czyli posterunkowy Flood. Na mnie wrażenie jednak zrobiła Olivia Cooke oraz Douglas Booth. Ta pierwsza jako dama, która wyrwała się z dzielnic nędzy, znakomicie lawiruje między niewinnością a goryczą, zaś ten drugi jest świetnym showmanem, kradnącym każdą scenę. Ale sprawia wrażenie, że wie więcej, niż się do tego przyznaje.

limehouse4

Chyba to jest jeden z przyjemniejszych retro kryminałów ostatnich czasów. Odpowiednia kombinacja elegancji i makabry, trzyma w napięciu, ładnie wygląda. Plus absolutnie przykuwający uwagę Nighy – czego chcieć więcej?

7/10

Radosław Ostrowski