Love Lies Bleeding

Sam tytuł brzmiał intrygująco, prosty plakat z niemal nagą kobietą trzymającą broń przyciągał uwagę. Do tego jeszcze zamieszane było studio A24, zaś za scenariusz współodpowiadała Weronika Tofilska, czyli współreżyserka głośnego mini-serialu „Reniferek”. Plus całość osadzona była w latach 80. – jak nie być tym zaintrygowanym?

Wszystko dzieje się gdzieś w małym miasteczku, gdzie diabeł mówi dobranoc. Podążamy za Lou (Kristen Stewart) – menadżerką lokalnej siłowni. A ta zajmuje się różnymi rzeczami: dbaniem o porządek (także w toaletach), sprzęt czy serwując (nielegalne) sterydy. Do tego często nachodzą ją agenci FBI, gdyż jest córką lokalnego gangstera (Ed Harris), z którym nie utrzymuje kontaktu. Ojciec oficjalnie prowadzi strzelnicę, lecz tak naprawdę przemyca broń. I właśnie wtedy w życie Lou wchodzi Jackie (Katy O’Brian) – umięśniona nastolatka, mające ambicje wystartować w zawodach kulturystek w Las Vegas. Zaczyna między nimi iskrzyć, że Lou daje jej sterydy. To doprowadza do dość brutalnej sytuacji, co wywołuje silną reakcję łańcuchową.

Reżyserka Rose Glass mocno idzie w kryminalną pulpę, którą polubiłby Quentin Tarantino. Lata 80. wchodzą od samego początku dzięki elektronicznej muzyce Clinta Mansella, zaś samo wejście do siłowni i skupienie się na spoconych ciałach w slow-motion elektryzuje. Wszystko budowane jest spokojnie, dając sporo przestrzeni na poznanie postaci i tego świata. Jednocześnie czuć, że Lou skrywa jakąś tajemnicę (niektóre ujęcia z czerwonymi twarzami na czarnym tle tworzą oniryczny klimat a’la Lynch) i będzie musiała się z nią zmierzyć. Po drugiej stronie jest Jackie, będąca o wiele silniejszą (dosłownie) kobietą, idącą własną drogą i uparcie dążąca do celu. Do tego jeszcze mamy używanie sterydów, zwiększające poziom agresji, przemoc domową, girl power oraz finał niczym z… „Podróży Guliwera”.

A w całym tym miksie sprawdza się świetny duet Kristen Stewart/Katy O’Brian. Pierwsza pozornie wydaje się opanowana i znosząca kolejne ciosy, ale jest magnetyzująca w chwilach wyciszenia. Ale to ta druga jest prawdziwym odkryciem – fizycznie imponująca, będąca wręcz niekontrolowaną siłą, wywołującą ogromne zamieszanie. Nie można nie wspomnieć o niezawodnym Edzie Harrisie w roli szorstkiego i twardego ojca, cudnej Jean Malone jako siostry Lou czy całkiem niezłego Dave’a Franco, czyli przemocowego szwagra.

Nie znam filmowego dorobku Rose Glass, ale po „Love Lies Bleeding” mam chcę zapoznać się bliżej. Bardzo pokręcony thriller, czerpiący z estetyki i klimatu kina lat 80., paroma niespodziankami oraz świetnym aktorstwem. Kolejne solidne dzieło spod szyldu A24.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Top Gun: Maverick

36 lat minęło jak jeden dzień, a Tom Cruise wygląda jakby czas kompletnie go nie tknął. Prawda jest taka, że raczej nikt nie spodziewał się powrotu do „Top Gun”. Zwłaszcza po tylu latach – trochę nie za późno na taką lotniczą eskapadę? Czy to tylko bezczelny skok na kasę wobec fanów oryginału, zakonserwowany w dawnych czasach? Bo powrót do starych marek to nowa żyła złota? Oczekiwałem, że sceny w powietrzu będą lepsze od oryginału i… w sumie tyle. Bo co jeszcze można ciekawego wymyślić? Dodatkowo zatrudnienie Josepha Kosinskiego, który ma oko wizualne, lecz z fabułami bywało… różnie nie nastrajało optymizmem. Ale z Cruise’m już pracował przy „Niepamięci”, a za scenariusz do „Mavericka” odpowiadał m.in. Christopher McQuarrie. Więc jestem zdumiony, że z tak schematycznego scenariusza oryginału (czepiać mi się nie chcę, bo lista jest za długa), powstał… zaskakująco emocjonalny film, choć też oparty na znajomych kliszach. Jak to się stało i co za czary tu zastosowano?

top gun2-3

Pete „Maverick” Martell dalej służy jako pilot marynarki, jednak nadal pozostaje trochę ryzykantem i buntownikiem. Co wyjaśnia, czemu nigdy nie awansował, bo swoim nastawieniem wkurzał swoich przełożonych oraz przenoszenie z miejsca na miejsce. To ostatnie dzięki swojemu kumplowi „Icemanowi” – admirałowi Flory Pacyfiku. Jednak w czasach, gdy Ju Es Armi bardziej korzysta z nowoczesnych technologii w stylu dronów, Maverick jest równie potrzebny jak łysemu grzebień. Ale dostaje szansę – prawdopodobnie ostatnią w swojej karierze. Wraca do szkoły lotniczej Top Gun, gdzie ma wyszkolić młodych pilotów do wykonania diablo niebezpiecznego zadania: zniszczenie znajdującego się w podziemnym bunkrze tajnym magazynie wzbogaconego uranu. Równie łatwe jak rozwalenie najsłabszego punktu Gwiazdy Śmierci, a czasu jest niewiele. Fakt, że wśród młodej krwi mamy syna Goose’a, czyli Roostera nie ułatwia sprawy.

top gun2-4

Historia w zasadzie ma o wiele więcej rąk i nóg niż w oryginale, choć sporo czerpie z oryginału. Nadal mamy jako pilotów młodych, bardzo pewnych siebie kolesi (a nawet jest koleżanka), zbyt mocno trzymających się przepisów służbistów, bardzo drogie samoloty. Jest też nawet scenka grania na plaży z gołymi klatami. Ale to wszystko wydaje się mieć więcej sensu niż w chaotycznym (choć nadal dającym sporo frajdy) poprzedniku. I co najważniejsze, twórcy czynią z Mavericka… człowieka z krwi i kości, a nie tylko pewnego siebie aroganta. Tutaj zaczyna dojrzewać do roli lidera, zaczyna czuć odpowiedzialność za swoich podwładnych. Chociaż trenuje ich, wyciskając z nich siódme poty oraz ciągle udowadniając, że jeszcze nie stracił formy (pierwszy trening).

top gun2-1

Muszę przyznać, że Kosinski nadal porywa wizualnie. Sceny lotnicze (głównie dzięki mikrokamerom) wyglądają niesamowicie i są kapitalnie zmontowane, co podnosi napięcie oraz adrenalinę do ściany. Nie chcę nawet wspominać o scenie, gdy Maverick – chcąc udowodnić sobie i przełożonym – że mission jest possible sam wsiada za samolot. Tą scenę oglądałem na krawędzi fotela, zaś finałowa misja – nawet jeśli miejscami wydaje się jakby z innej bajki – jest fantastycznie wykonana, z niesamowitą choreografią oraz namacalnym poczuciem bycia w samolocie.

top gun2-2

Jednocześnie czuć hołd oraz miłość do filmu Tony’ego Scotta (zresztą jest mu dedykowany) jest namacalna. Czerpie garściami, ale nie popada w przesadę i fan service jest w punkt: od muzyki przez wręcz niemal kopiowanie scen z oryginału (sam początek zrobił mi mętlik w głowie i przez chwilę zastanawiałem się, czy przypadkiem nie pokazali pierwszego „Top Gun”). Młodzi aktorzy też dają radę – zwłaszcza Miles Teller – i czuć, że to zgrana ekipa, Tom Cruise także wypada więcej niż dobrze, zaś użycie praktycznych efektów specjalnych jest wręcz odświeżające w czasach blockbusterów przeładowanych komputerowymi trickami. Drugi plan też ma przebłyski w postaci Jona Hamma jako przełożonego Mavericka

Choć jest parę drobnych niedociągnięć (wątek romansowy troszkę wydaje się wciśnięty na siłę), to nie spodziewałem się tak silnego ładunku emocjonalnego. To jest przykład świetnego sequela, zrobionego z pasji, zaangażowania, a nie chłodnej kalkulacji i bezmyślnego powtarzania się. Taka sztuka zdarza się tak często jak zestrzelenie trzech samolotów w jednej akcji.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Córka

Wszystko zaczyna się dość zagadkowo – widzimy kobietę gdzieś krążącą na plaży nocą. Dopiero potem widać, że w okolicy żołądka jest plama krwi, co doprowadza do przewrócenia się oraz utraty przytomności. Kto, co, jak, dlaczego? Brzmi jak zapowiedź dreszczowca, choć – jak się później okaże – ten trop jest dość zwodniczy. Ale nie uprzedzajmy wydarzeń, bo te mogą zaskoczyć.

Bohaterką „Córki” jest Leda (znakomita Olivia Colman) – kobieta zbliżająca się do 50-tki, profesor uniwersytecka, specjalizująca się w literaturze. Przyjechała do Grecji na wakacje, by doładować baterie przed pracą. Wszystko wydaje się zmierzać ku jej myśli, gdy nie pojawia się spora grupa turystów z USA. Właściwie można powiedzieć, że jest to jedna, wielka rodzina pod wodzą Callie. I jak to Amerykanie, przynoszą chaos, hałas, zakłócając spokój Ledy. Ale jedno wydarzenie (zaginięcie córki jednej z turystek, Niny) stanie się zapalnikiem, gdzie bohaterka skonfrontuje się ze swoją przeszłością.

corka1

Sam film to psychologiczny dramat, w którym cały czas coś wisi w powietrzu, jakieś podskórne napięcie oraz pewien dyskomfort. Fakt, że kamera bardzo blisko trzyma się twarzy głównej bohaterki, nie pomaga. A sama narracja toczy się dwutorowo: współcześnie oraz w retrospekcjach, kiedy poznajemy Ledę jako młodą kobietę i matkę dzieci w wieku kilku lat. Powoli zaczniemy odkrywać kolejne wydarzenia, a wszystko to stawia bardzo ważkie pytania na temat macierzyństwa. Czy każda kobieta ma w sobie instynkt macierzyński? Czy chęć pozostawienia dziecka powinna zasługiwać na potępienie? Czy da się pogodzić pracę zawodową z wychowywaniem dzieci? Czy dzieci przynoszą tylko radość oraz szczęście? Czy matką jest się 24 godziny na dobę? Samo zadawanie takich pytań sugeruje, że odpowiedź nie będzie taka łatwa.

corka2

Reżyserka – debiutująca Maggie Gyllenhaal – dotyka tego tematu tabu, ale nie bawi się w publicystykę i nie opowiada się po żadnej stronie. Ale daje bardzo wyraźnie do zrozumienia, że narodziny dziecka to czerwona linia – punkt, od którego nic już nigdy nie będzie takie jak dawniej. Nawet jeśli decyzją będzie pójście własną drogą, konsekwencje tego będą odczuwalne do końca życia. Pojawiające się tutaj symbole (zgniłe owoce, martwa cykada, zabrana lalka, z której ust wychodzi jakaś maź, rzucane szyszki) nie wywołują zgrzytu, tylko zapowiadają wiszącą w powietrzu tragedię. Ale obecność reszty wielkiej rodziny zza Wielkiej Wody (Nina, Callie) pozwala pokazać różne odcienie macierzyństwa.

corka3

Wszystko to by nie zadziałało, gdyby nie fantastyczne aktorstwo. W roli Ledy mamy dwie aktorki: Olivię Colman oraz Jessie Buckley, które cudownie się uzupełniają, tworząc bardzo spójny portret. Oglądając obie panie czułem, że to jest ta sama postać, co pokazuje mowa ciała oraz sposób mówienia. Niby twarda, niezależna, będąca ponad innymi, ale pod tym wszystkim skrywa się zmęczona, styrana, niepogodzona z pewnymi decyzjami z przeszłości. Bardzo skomplikowany oraz przekonujący portret kobiecy, jakiego dawno nie widziałem. Równie świetna jest Dakota Johnson jako Nina, będąca troszkę lustrzanym odbiciem młodszej inkarnacji Ledy. I dynamika między nimi to jedna z drobnych rzeczy, dodających odrobinę światła. Tak samo wiele pokazują drobne role Eda Harrisa (Lyle, dbający o domy), Petera Saarsgaarda (profesor Hardy) oraz Dagmary Domińczyk (Callie), dodając swoją cegiełkę.

corka4

„Córka” to kolejny przykład świetnego debiutu reżyserskiego, o którym będzie się mówić długie lata. Czy będzie to też nowy początek kariery Maggie Gyllenhaal jako reżyserki? Tego nie wie nikt, ale tutaj widać bardzo pewną, choć bardzo delikatną, rękę w prowadzeniu aktorów oraz opowieści. Na pewno nie jest to film przyjemny w odbiorze, ale prowokujący i stawiający trudne pytania dotyczące macierzyństwa.

8/10

Radosław Ostrowski

Creepshow

Niedawno powstał telewizyjny serial inspirowany pewnym – mam wrażenie – troszkę zapomnianym horrorem z lat 80. „Creepshow” w zasadzie jest horrorową antologią, gdzie mamy kilka opowieści z dreszczykiem w stylu kampowych horrorów z lat 50. i 60. oraz komiksów z tej epoki. Na pewno po serial sięgnę, ale uznałem za słusznie zapoznać się z oryginałem. A za nim odpowiadają nie byle goście, bo reżyser George Romero oraz odpowiedzialny za scenariusz Stephen King.

Punktem wyjścia całej historii jest pewne spięcie między ojcem a synem o komiksy z gatunku horror und groza. Głowa rodziny nie przepada za tym śmieciem i decyduje się wyrzucić zbiór do kosza. Od tej pory obserwujemy pięć historii z tego komiksu zaczynające się animowaną wstawką (bardzo elegancką). I to już niejako narzuca ton: niby straszny i przerażający, ale jednocześnie z dużym przymrużeniem oka. Każdy z segmentów przedstawia krótką, ale treściwą opowieść, idąc w różnorodną tematykę: od powstałego z grobu członka rodziny, który przybywa na uroczystość przez zdradzonego męża planującego zemstę na żonie oraz kochanku po tajemnicze monstrum w skrzyni i naukowca mającego obsesję na punkcie zabicia robactwa. Co najbardziej zaskoczyło mnie to fakt, że każda z tych produkcji miała odrobinę humoru (czasami czarnego i makabrycznego, ale też sporo slapsticku) oraz była sensownie poprowadzona od początku do końca.

Balans między grozą i humorem tutaj jest zachowany wręcz bardzo dobrze, a co jeszcze ciekawsze trudno tutaj wskazać jaką historię, która byłaby słaba. Jeśli jednak miałbym wskazać najlepszą to byłby to dwie historie: nr 3 i 4. Czyli historia mężczyzny (zaskakujący, lecz świetny Leslie Nielsen) dokonującego dość przewrotnej zemsty na swojej żonie i kochanku (tutaj niezawodny Ted Danson). Jest odpowiednio, pozbawiona krwi, lecz bardzo makabryczna oraz przewrotnym finałem. W podobnym tonie idzie opowieść o odkryciu pewnej tajemniczej skrzyni przez profesora akademickiego. Ale bohaterem jest naukowiec żyjący w związku z bardzo narzucającą swoją wolę imprezującą żonę (w tych rolach Hal Holbrook oraz Adrienne Barbeau). Jest odpowiednio strasznie, w czym pomaga lejąca się posoka oraz maszkara, ale też nie brakuje smolistego humoru co pokazują sceny, gdy mąż wyobraża sobie jak zabija swoją żonę. Rozbawić potrafi historia druga o rolniku (zaskakujący Stephen King), w którego ziemię uderza meteoryt, zmieniając jego oraz całą okolicę.

Każda z części wygląda bardzo w latach 80. z bardzo wyrazistą kolorystyką w niebezpiecznych scenach, co budzi skojarzenia z komiksową estetyką (także obecną w formie kadrów jak w paskach z komiksu czy rysowanym tłem przy kilku ujęciach). Równie dobrze trzyma się świetna charakteryzacja od mistrza Toma Saviniego, zdjęcia oraz muzyka mieszająca orkiestrę z elektroniką. Na ekranie nie brakuje też kilku znanych twarzy jak będącego na początku kariery Eda Harrisa, weterana E.G. Marshalla czy wspomnianego wcześniej Leslie Nielsena.

I powiem, że po kooperacji Romero/King nie spodziewałem się takiej fajnej mieszanki, której o wiele lepsza niż zrobiona później „Mroczna połowa”. Perełeczka, która podkręciła mi apetyt na serial.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Twierdza

Alcatraz – jedno z najsłynniejszych więzień w historii USA. Tam przebywali najgroźniejsi przestępcy aż do zamknięcia w 1963 roku. Jednak to tutaj dochodzi do bardzo poważnej sytuacji. Generał Hummel razem z najbliższymi współpracownikami wziął wycieczkę jako zakładników i zainstalował 15 rakiet z niebezpieczną bronią chemiczną. Żąda w zamian 100 milionów dolarów na tajne konto, by przekazać forsę rodzinom wojskowych, którzy polegli w tajnych operacjach. Daje na to dwa dni, ale FBI ma inny plan. Na wyspę decydują się wysłać speca od broni chemicznej, agenta Stanleya Goodspeeda oraz Johna Masona – skazańca, któremu raz udało się uciec z Alcatraz.

twierdza2-1

Michael Bay po sukcesie swojego debiutu dostał szansę na realizację kolejnego hitu. Dostał troszkę większy budżet, ale to nie jest jeszcze poziom „Transformers”. Sama intryga oraz punkt wyjścia jest bardzo intrygujące, dodając kopa. Już od pierwszych scen czuć tutaj fetyszyzowanie oraz szacunek reżysera do armii (zaczynamy od pogrzebu w deszczu), przy jednoznacznym ataku na urzędników państwowych i szefa FBI. Ci są pokazani jako manipulatorzy, ukrywający wiele tajemnic by osiągnąć swoje cele. I po raz pierwszy u Michaela Baya trzeba ratować świat, który tutaj ma rozmiary San Francisco, czyli stawka jest poważniejsza. I muszę przyznać, że ta prosta opowieść wciąga jak cholera. Reżyser z jednej strony jest bardzo kameralny – jak na Baya – ale same sceny akcji potrafią podnieść adrenalinę z kopytem. Nieważne czy mówimy o szalonym pościgu samochodowym (co z tego, że ściganym jest skazaniec wypuszczony po ponad 30 latach, który zapierdala niczym rajdowiec), wykradzenie rakiet z gazem czy wszelkie strzelaniny dziejące się w Alcatraz. Wszystko zrobione płynnie, dynamicznie i z zaskakująco niewielką ilością eksplozji (pod koniec jest jedna, ale wyglądająca cudownie). W tle gra bardzo bombastyczna muzyka (współautorem jest Hans Zimmer i to czuć), montaż jest bardzo dynamiczny a’la Tony Scott, nie brakuje ciętego humoru oraz paru dziur logicznych. Bay jest tutaj w olimpijskiej formie.

twierdza2-2

Jeszcze bardziej interesująca jest tutaj obsada. Niedoświadczonego w polu agenta Goodspeeda gra ówczesny gwiazdor kina akcji Nicholas Cage. I bardzo dobrze sobie radzi jako człowiek zmuszony do podjęcia działań jakich nie robił, pod wpływem dużej presji. Mam tylko jeden problem z tą postacią, że co parę minut zmienia się z trybu troszkę nieporadnego agenta w zdeterminowanego oraz upartego skurczybyka. Powinno być to bardziej konsekwentnie poprowadzone. Film kradnie dla siebie Sean Connery jako Mason – bardzo opanowany, twardy szpieg, który nie budzi zaufania, idący raczej swoimi ścieżkami. Najlepszy z całego grona jest jednak Ed Harris jako generał Hummel. To nietypowy czarny charakter, którego motywacja potrafi wzbudzić zrozumienie a nawet sympatię. Nie jest przerysowany, demoniczny czy okrutny, ale bardzo ludzki. To się nie zdarza zbyt często w tym gatunku.

twierdza2-3

Nie dziwię się, że „Twierdza” jest uznawana za najlepszy film w karierze Baya. Jest wszystko to, co w kinie akcji być powinno: brawurowe sceny akcji, świetne aktorstwo oraz bardzo pewna realizacja. Owszem, zaczyna wkraczać tutaj patos, wojskowy sprzęt jest wręcz nachalnie pokazywany, jednak Bay nie przekracza granicy dobrego smaku i dostarcza masę przyjemności. Welcome to the Rock.

8/10

Radosław Ostrowski

Truman Show

Poznajcie Trumana Brubanka. To zwykły szaraczek w zwykłym świecie, mieszkający w niemal idealnym miasteczku Seahaven. Pracuje jako agent ubezpieczeniowy, ma piękną żonę-pielęgniarkę oraz kumpla. Żyje w kompletnym spokoju, aż pewnego dnia zauważa swojego ojca. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż jego ojciec utonął podczas rejsu. Bo Truman nie wie, a my wiemy od początku, że nasz bohater od początku swojego istnienia jest gwiazdą reality show. I co teraz zrobić?

truman_show1

Kiedy w 1998 roku Peter Weir nakręcił ten film, zaczęły się pojawiać w telewizji programy pokroju relity show, czyli prawdziwi ludzie, prawdziwe emocje filmowane wręcz non stop. Ale na ile to wszystko było manipulacją, a ile „szczerymi” zachowaniami, to kwesta na osobny temat. Ale wizja świata, gdzie wszystko jest częścią przedstawiania, w którym absolutnie nie mamy wpływu na przebieg wydarzeń jest bardzo przerażająca. Weir z jednej strony atakuje telewizję, która kompletnie rozmywa granicę między prawdą a fikcją, jednocześnie dotykając wręcz filozoficznego aspektu naszego życia. Świat, gdzie wszystko z góry jest ustalone, a nasz los przypieczętowany, brzmi tak nieamerykańsko, że aż zastanawiam się kto dał pieniądze na ten film.

truman_show2

Chociaż wiemy, że Truman (rewelacyjny Jim Carrey) jest pionkiem w tej „idealnej” wizji świata wyglądającej niczym z filmów lat 50. (imponująca robota scenografów oraz kostiumologów), to trzymamy za niego kciuki i wierzymy, że wyjdzie z tej złotej klatki. Powoli widzimy jego walkę, determinację oraz próbę przełamania, coraz bardziej zaczyna obserwować pewne stałe zachowania oraz irracjonalne momenty (nagła blokada, zamiast radia słychać polecenia reżysera, a winda jest częścią dekoracji), zmuszające go do zadania kilku pytań o sens wszystkiego. A poczucie nierzeczywistości potęguje jeszcze znakomita praca operatorska z dziwnymi kątami, zmienną perspektywą.

truman_show3

Chociaż zakończenie wydaje się szczęśliwe, to jednak miałem wątpliwości, czy Truman poradzi sobie w naszym, niedoskonałym świecie. A ostatnie zdania pokazują, że silny wpływ ma telewizja. Wolimy wygodę, lenistwo oraz bycie w takie klatce, która daje bezpieczeństwo.

truman_show4

„Truman Show” jest bardzo krytycznym spojrzeniem na świat mediów, mogących wykreować niemal raj na ziemi, ale jednocześnie zmusza do zastanowienia nad sensem życia. Brzmi to prowokacyjnie, ale wizja tego świata coraz bardziej budzi przerażenie. Zwłaszcza dziś, gdy technologia tak posunęła się do przodu.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

mother!

UWAGA!!!!!!

Tekst może zawierać spojlery. Czytacie na własną odpowiedzialność.

Sam początek filmu Darrena Aronofsky’ego wprawia w konsternację. Spalony dom zaczyna się powoli odnawiać (tak sam z siebie) i wtedy budzi się Ona. Młoda, atrakcyjna, dbająca o dom. On jest poetą, który przeżywa kryzys twórczy. Do tego spokojnego domostwa nagra wprasza się mężczyzna – już niemłody, lekarz lubiący papierosy. Trafia do pokoju gościnnego, a to doprowadza do pojawienia się kolejnych osób.

mother1

Cała historię reżyser pokazuje z perspektywy kobiety, granej przez Jennifer Lawrence, do której kamera wręcz się przykleja niczym rzep do psiego ogona. Wszystko to służy jednemu celowi: wejścia w jej skórę. Dzięki temu powinniśmy poczuć dezorientację, przytłoczenie i lęk. Kobieta nie rozumie zachowania swojego męża, który bardziej interesuje się przybyszami niż jej potrzebami, poczuciem potrzebną, docenianą. A wtedy reżyser zaczyna atakować swoimi inspiracjami, z której najmocniejsza to Biblia (od Adama i Ewy przez Kaina i Abla aż po Nowy Testament do Apokalipsy). Wszystko ma wymiar metafory, gdzie każda postać, zdarzenie jest symbolem czegoś. Krew na podłodze po bójce braci, otwór w piwnicy czy druga część filmu, gdzie On już tworzy swoje dzieło i daje je ludziom.

mother2

Tylko, ze chyba nie są na to gotowi, nie rozumieją do końca. W tym momencie zaczynają się dziać wręcz dantejskie sceny, a Aronofsky zaczyna piętnować całą ludzkość: że jesteśmy chciwi, podli, nieodpowiedzialni, bezmyślni, skłonni do przemocy, zaś dom zmienia się w plac wojny, fanatyzmu, walki z policją i wojskiem. Wszystko jest tak mocno podkręcone, że aż się naprawdę przeraziłem. Jednak kiedy zacząłem się zastanawiać nad wszystkim, nie mogłem pozbyć się wrażenia, iż Aronofsky serwuje mi efekciarską wydmuszkę. Kamera robi świetna robotę, tak samo jak miejscami bardziej intensywny dźwięk. Tylko, ze ta cała symbolika miejscami była dla mnie za bardzo czytelna (kłótnia braci zakończona zabójstwem czy finał ze śmiercią nowonarodzonego dziecka i… zjadaniem jego ciała), chociaż nie wszystko jest dla mnie jasne (żaba wyskakująca z rozbitego pomieszczenia w piwnicy).

mother3

Aktorstwo też służy tutaj wizji Aronofsky’ego, przez co nie ma postaci z krwi i kości. Jennifer Lawrence i Javier Bardem próbują stworzyć portret związku Mąż/Żona, Mężczyzna/Kobieta. Bardziej przekonało mnie przerażone oblicze Matki, chociaż ta postać przez niemal większość filmu pozostaje bierna, stłamszona, nieporadna. On bardziej interesuje się innymi ludźmi, tak ufny wobec nich niczym dziecko, że aż naiwny. Dziwna ta para, a w ich miłość trzeba wierzyć na słowo.

„mother!” to zachłyśnięcie się Aronofsky’ego swoim talentem i wielkością, że bardzo mocno podzielił widownię. Inni uznają ten film za ogromny, pretensjonalny bełkot, gdzie liczą się symbole niż postacie oraz fabuła, inni za genialne dzieło, pokazujące bezwzględną prawdę o człowieku. Ja jestem gdzieś po środku tego bałaganu, szanując wizję reżysera, ale bez sympatii i podziwu.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Nocny pościg

W Nowym Jorku mieszka Jimmy Conlon – starszy już jegomość, który zabijał dla szefa mafii, Shawna Maguire’a. Ostatnio Jimmy skupia się na piciu alkoholu oraz zaniedbywaniu swojego dorosłego syna, Michaela, z którym nie ma kontaktu (z jego rodzina też). Z kolei syn Shawna, Danny chce pójść w narkobiznes, co jednak nie wychodzi (chciał udziału ojca) i kończy się mordem niedoszłych wspólników. Świadkiem zbrodni był Michael, który ich przywiózł. Danny chce go zabić, jednak Jimmy okazuje się szybszy i ściąga na siebie oraz Michaela gniew Shawna.

nocny_poscig1

Jaume Collet-Serra to koleś z Hiszpanii, który postanowił podbić Hollywood. Początki nie były zbyt dobre (koszmarny „Dom woskowych ciał”), ale odkąd zaczął kręcić sensacje z Liamem Neesonem, rozkręca się. To ich trzeci wspólny film (po „Tożsamości” i „Non-Stop”) i na chwilę obecną wydaje się najlepszym. Pozornie dostajemy to, co zawsze, czyli Liam Neeson pokazujący swoje niezwykłe umiejętności w zabijaniu (akcja w łazience metra), krew, strzały, pościg (tytuł zobowiązuje) oraz dawanie sobie po ryju. Jednak jest kilka różnic. Po pierwsze, reżyser bardziej skupia się na trudnej relacji ojciec-syn, która tylko pozornie wydaje się schematyczna. Syn nienawidzi ojca za pozostawienie i odejście, a zbliżające ich niebezpieczeństwo wcale nie scala ich ze sobą, raczej doprowadza do tymczasowego zawieszenia broni. Po drugie, konsekwentnie stawia się na klimat – akcja toczy się niemal cały czas w nocy, co podkręca atmosferę osaczenia dominującą przez znaczną część filmu i to jest spory plus. I dostajemy jeszcze pełnokrwistych bohaterów, którzy nie są wcale tacy zero-jedynkowi, jak by się mogło wydawać na pierwszy rzut oka.

nocny_poscig2

No i w końcu same sceny akcji, nakręcone porządnie – czytaj: bez szybkich cięć montażowych, niewidocznych ciosów i strzałów. Tak jak być powinno robione, dialogi bez zbędnego pieprzenia (pojawia się troszkę sentymentalizmu, ale zostaje to ładnie ograne) i wciąga ta opowieść do samego końca. Mroczny klimat, pełen brudu (kamera robi swoje) potrafi przykuć uwagę na długo.

nocny_poscig3

W końcu także jest to dobrze zagrane. Liam Neeson pozornie wydaje się typową rolą Neesona, czyli jest Niezniszczalnym (chyba bardzo stara się o angaż w nowej części serii Stallone’a) twardzielem, dla którego honor i więzy krwi są sprawą priorytetową, a doświadczenie i umiejętności nadal robią wrażenie. Jak ten facet to robi? Nie mam pojęcia. Jego starego przyjaciela, z którym musi się zmierzyć gra świetny Ed Harris i to on tworzy wyrazistą postać. Shawn to bohater naznaczony tragizmem, a jego racje sprawiają, że zaczynamy mu współczuć (scena spotkania obu panów w barze) – to porusza wszelkie struny. Także Joel Kinnemann jako syn Jimmy’ego radzi sobie dobrze, dzięki czemu relacja ojciec-syn jest przekonujący. Sprawniejsze oko dostrzeże także takich aktorów jak Bruce McGill (Pat, ochroniarz Shawna) czy Nick Nolte (wuj Eddie).

Pozornie wydaje się to przyzwoitym dramatem z elementami rasowej sensacji, ale reżyser trzyma rękę na pulsie i z tak ogranych schematów oraz klisz tworzy wyraziste oraz dobre kino. Wydawałoby się, że Neeson powinien odpuścić sobie granie twardych herosów, ale tutaj pozytywnie zaskakuje. Jedna z miłych niespodzianek roku 2015.

7/10

Radosław Ostrowski

Władza absolutna

Luther Wheatley jest bardzo dobrym złodziejem, którego od lat nikt nie schwytał. Właśnie przygotowuje się do kolejnego skoku, ale w jego trakcie zostaje świadkiem schadzki dwojga kochanków, która kończy się szamotaniną oraz morderstwem. Zabójcami są agenci Secret Service, a mężczyzną na schadzce sam prezydent USA. Lutherowi udaje się zwiać, ale zaczyna się obława na niego.

wladza_absolutna1

Można powiedzieć, że Clint Eastwood już powinien sobie odpuścić kręcenie filmów sensacyjnych z sobą w roli głównej, jednak adaptacja powieści Davida Baldacci jest po prostu solidnie zrobioną robotą. Intryga jednak wydaje się bardzo prosta (prostota zawsze była znakiem rozpoznawczym Eastwooda) i – niestety – mocno przewidywalna. Przez co nie jest w stanie zaangażować emocjonalnie (wyjątkiem jest tutaj scena włamania oraz rozmowa z mężem zabitej kobiety w jego samochodzie). Wiadomo jak się to skończy, kolejne klocki układają się w spójną całość, a kilka wątków (skomplikowana relacja Luthera z córką, która nie chce go znać) są mocno uproszczone i odwracają uwagę od samej intrygi. Eastwood po raz pierwszy pozostaje krytyczny wobec władzy, pokazując (w dość oczywisty sposób) jej deprawację oraz siłę korupcyjną. Sama realizacja jest solidna, scenariusz przyzwoity.

wladza_absolutna2

Aktorstwo też prezentuje solidny poziom i bez fajerwerków. Sam Eastwood w roli złodzieja jest bardzo wiarygodny, choć wydaje się już troszkę za stary na role twardzieli, niemniej trzyma fason. Najbardziej błyszczy tutaj Ed Harris, który tutaj jest po prostu rasowym oraz inteligentnym gliniarzem Sethem Frankiem. Zaledwie solidnie prezentuje się drugi plan z Genem Hackmanem (prezydent USA) i Judy Davis (sekretarz Gloria Russell) na czele.

wladza_absolutna3

To po prostu solidnie zrobiona i porządnie opowiedziana historia sensacyjna – jedna z ostatnich, jakie zrobi Eastwood. Powoli Clint odchodzi od wizerunku twardziela i robi to z klasą.

7/10

Radosław Ostrowski

nadrabiam_Eastwooda

Apollo 13

To miał być zwykły, podręcznikowy wręcz lot na Księżyc. 11 kwietnia 1969 Apollo 13 miał polecieć w przestrzeń kosmiczną, zebrać kamienie z Księżyca i wrócić na Ziemię. Załoga – dowódca Jim Lovell, Fred Haise i Ken Mettingly przez dwa miesiące ostro trenowali, jednak z powodu możliwości złapania odry, ten ostatni zostaje zastąpiony przez Jack Swigerta. Lot wydawał się tak nudny i spokojny, że żadna telewizja nie była zainteresowana transmitowaniem lotu. Wszystko się zmieniło przez trzy słowa: „Houston, mamy problem”.

apollo13_1

Ron Howard jest uważany za jednego z najlepszych rzemieślników Hollywood. Poniekąd jest to prawda, bo nie posiada własnego stylu, który by go wyróżniał od innych twórców, jednak gdy dostanie dobry scenariusz, jest w stanie z niego wycisnąć wszystko. Tak było w przypadku „Ognistego podmuchu”, „Frost/Nixon” czy ostatniego filmu – „Wyścig”. Historia misji Apollo 13 tylko potwierdza umiejętności Howarda w opowiadaniu historii. Mimo znajomości finału całej opowieści, udaje się trzymać w napięciu do samego finału, a o czymś to chyba świadczy. Technicznie trudno się przyczepić – ale to standard w przypadku produkcji zza Wielkiej Wody. Kamera bardzo sprawnie podąża, montaż podkręca tylko napięcie, a podniosła muzyka Jamesa Hornera nadaje powagi całej sytuacji. Nie sposób też nie zauważyć scenografii (zwłaszcza wygląd pojazdu kosmicznego robi wielkie wrażenie). Przerzucenia akcji z miejsca na miejsce (od momentu usterki jesteśmy w NASA, potem w domu pani Lovell, gdzie przychodzą przyjaciele ją wesprzeć, wreszcie mamy relacje telewizyjnych programów, gdzie zostaje nam wszystko powoli wytłumaczone) tylko podkręca dynamikę, a zbudowania filtru na dwutlenek węgla nie powstydziłby się sam MacGyver.

apollo13_2

Aktorsko w zasadzie też jest bez zarzutu, a całość jest rozpisana na piątkę postaci. Pierwsza to Jim Lovell o aparycji Toma Hanksa, czyli poczciwego, amerykańskiego everymana znajdującego się w sytuacji ekstremalnej. I – jak to Amerykanin – próbuje znaleźć rozwiązanie z każdej sytuacji. Partnerujący mu Bill Paxton (zabawny – na początku – Fred Haise) oraz Kevin Bacon (niezgrany do końca z członkami misji Jack Swigert) podtrzymują poziom, świetnie pokazują zarówno zaufanie, precyzję swojej roboty, nerwy oraz zmęczenie. Sekundują im dwaj mistrzowie. Pierwszy to (zasłużenie) nominowany do Oscara Ed Harris. Jego Gene Kranz (szef misji) to odpowiedzialny dowódca, który traktuje bardzo poważnie swoje zadanie i jest bardzo powściągliwy w wyrażaniu emocji. Druga postać to grany przez Gary’ego Sinise’a Ken Mattingly, który odegra kluczową rolę w misji powrotu na Ziemię. Jednak nawet drobne epizody są bardzo dobrze poprowadzone przez reżysera.

apollo13_3

Jednak „Apollo” nie jest pozbawiony wad. Najpoważniejszą jest tutaj amerykański patos, który pod koniec mocno wymyka się spod kontroli reżysera (sceny, gdy świat modli się za astronautów czy finał – trochę nadęty). Poza tym film może być odebrany jako kolejny triumf synów amerykańskiej ziemi, co akurat w tym przypadku jest prawdą.

Ale dla mnie to przede wszystkim historia triumfu człowieka wobec przeciwności oraz jego silnej. A że panowie w tym wypadku posługują się angielszczyzną jest sprawą drugorzędną. Całość jednak tak mocno trzyma za gardło, że te wady nie mają wielkiego znaczenia. Ale to nie jest najlepszy film Howarda (dla mnie takim jest „Wyścig”), ale to i tak ścisła czołówka.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski