Brightburn: Syn ciemności

Sam pomysł na ten film wydaje się bardzo prościutki. Jesteśmy na jakimś ranczu, gdzie mieszka małżeństwo bardzo pragnące mieć dziecko. Ale natura nie może pomóc, zaś proces adopcyjny trwa za długo, więc trzeba czekać na cud. No i zdarza się cud, bo coś przybyło z nieba.  A dokładnie chłopczyk o imieniu Brandon. I wydaje się być takim fajnym, sympatycznym chłopcem. Jednak kiedy dzieciak ma 12 lat, wszystko zaczyna się zmieniać.

brightburn1

Jeśli komuś „Brightburn” skojarzył się z Supermanem, to po części jest to dobre skojarzenie. Ale nowe dzieło Jamesa Gunna (tym razem producent), napisane przez jego braci chce pożenić kino superbohaterskie z horrorem. Chłopak powoli zaczyna odkrywać swoje moce, ale jednocześnie jego pochodzenie jest utrzymywane w tajemnicy. Pytanie tylko co z tym zrobi. Czy pójdzie drogą godną Supermana, czy może jednak przyniesie zagładę naszemu gatunkowi? Problem w tym, że twórcy niejako na samym początku wykładają pewne rzeczy, przez co aura tajemnicy kompletnie znika. Dzieciak strzela oczami, zaczyna latać, rysować jakiś tajemniczy wzór. No i jest „nawiedzony” przez swój kosmiczny statek. Gdyby zrezygnować z pierwszej sceny albo nie pokazywać zderzenia, twórcy mogliby sobie pozwolić na większą zabawę z oczekiwaniami. Można było zgadywać kim jest Brandon, skąd się wziął i co nim motywuje. To ostatnie wydaje się problemem, bo słowa mówią jedno („chcę być dobry”), a czyny mówią zupełnie coś innego.

brightburn2

Niby próbują budować napięcie, ale to się udaje tylko połowicznie. Bo my wiemy więcej i szybciej zaczynamy łączyć elementy układanki. Jedyną satysfakcję jaką czułem podczas seansu to sceny mordów, dokonywanych przez chłopaka. Te momenty nie tylko podnoszą adrenalinę, ale są też krwawe i brutalne. Nikt się tu nie patyczkuje – połamane ręce, wbite szkło do oka oraz rozbryzgująca się krew. Te momenty dostarczają masy satysfakcji, podobnie jak bardzo przewrotne zakończenie, w duchu kultowego „Omen”. Tylko, że jest to opakowane w slashera, mogącego być czymś więcej.

brightburn3

Pewnej wiarygodności dodają aktorzy. Absolutnie czuć tutaj chemię między rodzicami granymi przez Elisabeth Banks oraz Davida Denmana. Ona wręcz desperacko pragnąca dziecko, dlatego nie przyjmuje do wiadomości, że „jej” syn mógł coś narozrabiać (a który rodzic potrafi?) oraz jej bardziej trzymający się ziemi mąż. Świetnie się uzupełnia ten duet, zwłaszcza Banks tutaj błyszczy tworząc bardzo mocną postać, bez popadania w przesadę czy łapanie się za głowę. Ale równie świetny jest Jackson A. Dunn w roli Brandona, choć tak naprawdę nie ma tu zbyt wiele do roboty.

„Brightburn” miało bardzo obiecujący pomysł, który można było rozwinąć na masę sposobów. Ostatecznie wyszedł z tego slasherek ze złym Supermanem w roli głównej. Brutalny i ostry, ale strasznie przewidywalny, przez co działa tylko za pierwszym razem.

6/10

Radosław Ostrowski

Rejs w nieznane

Wszyscy pamiętamy to, co robił Guy Ritchie na przełomie wieków. To, jak odświeżył kino gangsterskie w UK, dodając teledyskową wręcz formę, smolisty humor oraz barwnych bohaterów. Nic dziwnego, ze porównywano go do samego Quentina Tarantino. Ale w 2002 roku ten zdolny Brytyjczyk wpakował się w wielką kabałę i do tej pory zastanawiam się jak można było zrobić taki film jak „Rejs w nieznane”.

rejs_w_nieznane1

Ale po kolei. Punktem wyjścia filmu jest wycieczka trzech par z Włoch do Grecji. Oczywiście wszystkie pary są Amerykanami. Jak to bogaci – są wybredni, chcą się bawić i zaszaleć. Tylko jedna osoba sprawia wrażenie zmuszonej do eskapady, czyli Amber Leighton. Kobieta ma bardzo wysokie przekonanie o sobie i potrafi doprowadzić wiele osób do szewskiej pasji. Tak jak Giuseppe – rybaka, będącego członkiem załogi. Wskutek pewnego zbiegu okoliczności oboje zostają uwięzieni w łódce pośrodku morza, a ich animozje doprowadzają do większych uszkodzeń. Aż trafiają na bezludną wyspę, gdzie są zdani na siebie.

rejs_w_nieznane2

Początek nie jest nawet najgorszy i nawet ten lekko slapstickowy humor nie drażnił, choć reżysera stać było na znacznie więcej. Jednak, gdy mamy tylko dwójkę naszych antagonistów, „Rejs” zaczyna się kompletnie sypać jako komedia, stając się festiwalem niepotrzebnych bluzgów, wzajemnych wyzwisk i upokorzeń. Role zaczynają się odwracać, co mogłoby dać komediowe spięcie, ale nie do końca zostało to wygrane. Ritchie wydaje się tutaj wręcz prymitywnym dresiarzem, zupełnie pozbawionym czegokolwiek. Psychologia postaci leży, gdyż te animozje mają doprowadzić do zakochania się, wreszcie miłości. W tym wydaniu brzmi to po prostu fałszywie, sztucznie, a miedzy bohaterami zwyczajnie brakuje chemii. Co jeszcze gorsze, końcówka skręca w tak melodramatyczne tony, że przyprawia to o prawdziwy ból.

rejs_w_nieznane3

Ten film mógłby być nawet średniakiem, gdyby nie fatalne aktorstwo. Ale czy może być inaczej, gdy główną rolę dostaje Madonna (ówczesna żona reżysera). Jej Amber jest tak odpychająca, jak tylko to jest możliwe, także pod względem fizycznym. Nawet, gdy zaczyna robić się mniej agresywna, to przesadza w drugą stronę. Samym głosem doprowadza do irytacji, a rzadko zdarza się taka reakcja z mojej strony. Troszkę lepszy jest Adrianno Giannini jako Giuseppe, który jest mocno przerysowany, jednak potrafi być zabawny (zabawa w kalambury czy rozmowy z kapitanem). Tylko między tą parą nie ma zgrania, a „miłość” między nimi nie jest w żaden sposób przekonujący.

rejs_w_nieznane4

Chciałbym powiedzieć coś dobrego o tym filmie (ok, wyspa ładnie wygląda, ale to raczej jej zasługa niż filmowców), ale kompletnie nic się nie zgrało. „Rejs w nieznane” rozbił bank Złotych Malin i zakończył współpracę z producentem Matthew Vaughnem. Rehabilitacja oraz powrót do formy zajął Brytyjczykowi wiele, wiele lat. Dzięki czemu udało się zapomnieć o tym gniocie, który jest propozycją dla „koneserów”.

2/10

Radosław Ostrowski