Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun

Nie mam pojęcia z jakiej planety pochodzi Wes Anderson, ale to musi być planeta niezwykła. Nasz uzdolniony stylista kina powraca z kolejną opowieścią, która tym razem dzieje się we francuskim miasteczku lat 70. Tutaj znajduje się redakcja amerykańskiego „Kuriera Francuskiego” – dodatku do wydaia Liberty, Kansas Evening Sun. A sam film jest nietypowy, bo to nowelowa historia wokół ostatniego wydania tej gazety. Dlaczego ostatniego numeru? Bo zmarł redaktor naczelny Arthur Howitzer Jr. (Bill Murray kolejny raz będący Billem Murrayem), a ten w swoim testamencie zapisał, że wraz z jego ostatnim tchnieniem „Kurier” ma zniknąć z powierzchni ziemi.

Na początek mamy relację z dnia codziennego, gdzie poznajemy miasteczko Ennui-sur-Blaze. Przez te kilka minut poprowadzi nas Herbaint Sazerac (Owen Wilson) na swoim rowerze, łamiąc czwartą ścianę. To jednak początek, bo potem dostajemy trzy, większe historie. I jakież to są opowieści. W pierwszej poznajemy Mosesa Rosenthala (cudowny Benicio Del Toro) – skazanego za podwójne morderstwo więźnia, co przebywa w szpitalu psychiatrycznym. Tam odkrywa w sobie talent artystyczny (dokładnie malarski), zaś jego muzą staje się… strażniczka Simone (eteryczna Lea Seydoux). Druga historia dotyczy rewolucji studentów kierowanej przez niejakiego Zeffirelliego (Timothee Chalamet) przeciwko rodzicom. Z kolei trzecia miała być relacją Rosebuck Wrighta (fantastyczny Jeffrey Wright) z kolacji u komisarza policji (Mathieu Amalric), gdzie na posterunku pracował mistrz kuchni, porucznik Nescaffier. Jednak wieczór kończy się porwaniem syna policjanta oraz pościgiem za bandziorami.

Czyli mamy tu swoistą mieszankę gatunkową, gdzie wszelkie emocje zmieniają się jak w kalejdoskopie: od śmiechu po łzy, gdzie radość i tragedia przeplatają się ze sobą niczym w niezapomnianym tańcu. I już od pierwszej sceny widać, że to jest film Wesa Andersona z niepodrabialnym stylem, choć jest jedna istotna różnica. Film przez większość czasu jest… czarno-biały, a kolor pojawia się nagle i niespodziewanie. Głównie w scenach, kiedy naczelny czyta tekst artykułu przy jego autorze (to się pojawia niczym refren), ale nie tylko. Reżyser ciągle bawi się formą (jedna scena jest opowiedziana w formie… spektaklu teatralnego, zaś pościg policyjny zmienia się w… komiksową animację), a akcja miejscami tak pędzi na złamanie karku, iż nie ma czasu na rozsmakowanie się detalami. Każda z relacji jest opowiadana z offu przez każdego autora (kolejno: Tilda Swinton, Frances McDormand i Jeffrey Wright), choć w przypadku pierwszej i ostatniej mają one swoją klamrę – pierwsza jest odczytem, a ostatnia wywiadem w telewizyjnym talk-show. W zasadzie styl Andersona wydaje się doprowadzony do ekstremum i wątpię, żeby dało się w nim jeszcze coś upchnąć. Ale pewnie na to stwierdzenie reżyser powie: potrzymaj mi piwo! i znowu nas zaskoczy.

Ale jednocześnie „Kurier Francuski” poza zabawą formą oraz kreowaniem kolejnego świata Andersona z ekscentrycznymi postaciami i absurdalnym humorem jest czymś jeszcze. To hołd złożony wobec zawodu dziennikarza. Osoby, która nie ogranicza się tylko do siedzenia za biurkiem oraz stukania tekstu na maszynie do pisania. Jest ona także uczestnikiem wydarzeń, czasem nawet próbując ingerować (rewolucja szachowa), co może wywołać pewien konflikt.

A wszystko opowiada w bardzo kwiecistym stylu, godnym najlepszych gawędziarzy. I się tego słucha oraz ogląda z niekłamaną przyjemnością. Aż chciałoby się tam pracować. 😊 Szkoda, że takich miejsc już nie ma.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Niewidzialny człowiek

Ile już było opowieści o człowieku, który jest w stanie stać się niezauważalny? Powieść Herberta George’a Wellsa była inspiracją oraz źródłem dla opowieści o człowieku, którzy – pod wpływem nowej mocy – zmieniali się w zabójców i gwałcicieli. Nie wracając do dawnego, widzialnego trybu. Tym bardziej zadziwiający jest fakt, że dopiero teraz postanowiono pokazać historię z innej perspektywy. do tego za małe pieniądze przez Blumhouse, które ostatnio raczej zawodzi niż dostarcza. A czy reżyser Leigh Whannell zadziałał?

Cała historia została uwspółcześniona i poznajemy z perspektywy Cecilii – młodej kobiety, żyjącej w związku z ekscentrycznym naukowcem. Kiedy ją poznajemy ucieka od męża w nocy, dzięki pomocy swojej siostry. Mija parę tygodni, lecz strach przed pojawieniem się Adriena paraliżuje ją. Dlatego cały czas przebywa w domu przyjaciela-policjanta oraz jej córki. i wtedy pojawia się wiadomość, że Adrien popełnił samobójstwo oraz przekazał cały majątek Cecilii. Wtedy wokół niej zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Jakby jej mąż znalazł sposób na to, by sfingować śmierć oraz stać się niewidzialnym. Tylko, że nikt jej nie wierzy, co doprowadza kobietę do obłędu.

Whanell z bardzo niewielkim budżetem potrafi wyczarować cuda, co pokazał w poprzednim filmie „Upgrade”. Tutaj też to potwierdza, choć – z oczywistych powodów – ma zupełnie inne tempo. Tutaj czuć echa staroszkolnych horrorów, gdzie najpierw poznajemy bohaterkę oraz jej historię. Dopiero po 30 minutach zaczynają dziać się dziwne rzeczy, budzące skojarzenia z filmami w rodzaju „Poltergeista”. A tu zabrana kołdra, a tu przypalone danie na patelni, a tu włączona woda itp. Obecność tajemniczego mężczyzny zaczyna budzić, choć początkowo jeszcze można to wszystko zwalać na wyobraźnię zwichrowanego umysłu. To jednak tylko złudzenie.

Jednak by zachować wiarygodność, trzeba było pokazać przekonująco jak człowiek mógłby się stać niewidzialny. Czasy mikstur czy skomplikowanych formuł poszły do lamusa, ale od czego jest technologia. A dokładnie specyficzny kombinezon z masą kamer w środku – jest tak skuteczny, że osoba nosząca go nie wydaje żadnego dźwięku. Choć to ostatnie to jedna z paru głupot tego dzieła, na które można przymknąć oko. Dlaczego? Bo od momentu pierwszego ataku, film zaczyna trzymać w napięciu. Od chwili ataku w kuchni po kulminacyjną jatkę w szpitalu psychiatrycznym (scena niemal w całości zrobiona jednym ujęciem) aż do finału. Udaje się nie tylko podnieść adrenalinę, ale też kilka razy zaskoczyć (np. tożsamością niewidzialnego człowieka).

To, co jest najmocniejszą kartą w talii reżysera i czyni całość angażującą jest znakomita kreacja Elisabeth Moss jako Cecilia. To jest tak rolą, którą określam jako silno-słaba, gdzie momenty wycofania, bezsilności, wręcz paranoi przeplatają się z chwilami stabilności, by przejść w walkę, determinację oraz siłę. Wszystko jest pokazane samym spojrzeniem, mową ciała oraz drobnymi grymasami, tworząc bardzo efektywną, wyrazistą przemianę. Reszta aktorów wypada więcej niż dobrze, jednak to Moss wznosi całość na wyższy poziom.

Czyżby to miał być kierunek dla nowego oblicza klasycznych monstrów Universala? Leigh Whanell odświeża klasyczną historię w opowieść o wyzwoleniu się z toksycznej więzi. Na dzisiejsze czasy pod znakiem #MeToo jak znalazł z obietnicą na kolejne odświeżenia. Ja czekam z niecierpliwością.

7/10

Radosław Ostrowski

To my

Patrzymy na zwykłą rodzinę z przedmieść, reprezentującą typową klasę średnią. Państwo Wilson, czyli ojciec, matka oraz dwójka dzieci, wydają się żyć w prospericie. Choć ich znajomi wydają się bardziej dziani, co dla ojca rodziny jest pewną solą w oku. To życie trwałoby bardzo spokojnie, gdyby nie jeden mały szczegół – przed ich domem pojawia się tajemnicza grupka ludzi. Wszyscy ubrani na czarno, ze skórzanymi rękawiczkami, nożyczkami. I co gorsza, wyglądają tak samo jak nasi bohaterowie.

to my2

Po sukcesie „Uciekaj!” Jordan Peele stał się nową twarzą amerykańskiego kina grozy. Mieszanka horroru z komedią i satyrycznym spojrzeniem na społeczeństwo zaowocowało czymś intrygującym. W „To my” wydaje się iść podobną ścieżką, gdzie mamy zderzoną rodzinę z bardzo niejasną, irracjonalną sytuacją. Kim są tajemniczy oni? Czego chcą? Dlaczego robią to, co robią? Skąd się wzięli? Początek, gdzie bardziej widzimy obyczajową otoczkę oraz poznajemy naszych bohaterów jest całkiem niezły. Wraz z pojawieniem się tajemniczej rodziny atmosfera robi się gęstsza, poczucie zagrożenia jest silne, a reżyser parokrotnie pokazuje jak świetnie buduje napięcie. I nieważne, czy mówimy o pierwszym pojawieniu się rodzinki, całej akcji z płonącym samochodem albo finałowej konfrontacji między matką a jej doppelgangerem. A w tle gra świetna muzyka, budująca ten niepokojący klimat.

to my1

To czemu daję dość niską ocenę „To my”? Dla mnie największym problemem jest to, jak reżyser wyjaśnia całą tajemnicę. Tak samo jak w „Uciekaj” wytłumaczenie dla mnie było nielogiczne, pozbawione sensu oraz wzięte z zupełnie innego świata. To jest troszkę tak, jakby do realistycznego świata nagle wprowadzić smoki czy kosmitów. Zgrzyt jest tutaj bardzo silny, przez co nie mogłem za bardzo zaangażować. Za to bardzo zaskoczyło mnie zakończenie, nie mogąc się domyślić.

to my3

Aktorsko nadal produkcja trzyma poziom i kolejny raz widać, jak bardzo utalentowane są dzieci. Ale tak naprawdę błyszczy absolutnie niesamowita Lupita Nyong’o w roli matki. Pozornie bardzo powściągliwa oraz przezroczysta, ale w tych oczach oraz mowie ciała maluje się cała paleta emocji: od strachu i przerażenia aż po determinację oraz walkę. Bardzo magnetyzująca kreacja, warta wszelkich wyróżnień.

Peele tym razem próbuje straszyć na poważnie, co częściowo się udaje. Próbuje opowiedzieć głębszą historię, ale przez co czasem ma problem ze straszeniem oraz budowaniem napięcia. Doceniam oryginalność, lecz mnie nie porwało.

6,5/10

Radosław Ostrowski

High-Rise

Lata 70., gdzieś w Wielkiej Brytanii. Poznajemy dr Roberta Lainga – zwykłego, szarego człowieka wprowadzającego się do nowego budynku zwanego Wieżowca – samowystarczalnej chaty z basenem, sklepem, siłownią. Trafia on dokładnie na środek budynku, czyli 25 piętro. Powoli próbuje adaptować się do otoczenia i dostaje się prosto w klincz. Z jednej strony jest wyższa sfera kierowana przez Anthony’ego Royala – głównego architekta, z drugiej są szaraczki kierowane przez buntowniczego Richarda Wildera. Kiedy coraz częściej dochodzi do awarii prądu, konflikt wydaje się nieunikniony.

highrise1

Kolejna adaptacja dzieła J.G. Ballarda, który bardzo krytycznie odnosi się do obecnego świata. „High-Rise” to niby lata 70., ale nie jest to w żadnym wypadku film retro.. W zasadzie jako takiej fabuły nie ma, a reżyser wykorzystuje postać Lainga, by pokazać silny kontrast między high-life’m a szaraczkami z dołu. I to widać już na zasadzie scenografii – szczyt jest pełen przepychu, blichtru, bogactwa. Tam nawet jest koń (!!!) na dachu, a dół – skromnie, szaro i nieciekawie. Reżyser bardzo zgrabnie czerpie z estetyki kina lat 70. – kostiumy, design samochodów, wizualne skupienie na detalach oraz świetna gra oświetleniem. A im dalej w las, tym coraz bardziej dochodzi orgiastycznych imprez, gdzie obie strony unikają się jak ognia. Jest coraz bardziej przerażająco, z kolejnym zezwierzęceniem. Ktoś nagle zabija psa, ktoś próbuje zgwałcić kobietę, ktoś odbiera sobie życie (płynnie montowane ze scenami imprezy). Wszystko to doprowadza do niesamowitej formy, tylko ta dystopijna alegoria wg Whitleya była dla mnie zbyt chłodna.

highrise2

Bo że jest to dystopia oraz metafora tego, do czego jest zdolny człowiek, widzimy od samego początku, gdzie widzimy już budynek jako pobojowisko i cofamy się 3 miesiące wstecz. Wiemy, że będzie źle i brakuje tutaj elementu zaskoczenia. Przełknąłbym ten drobiazg, gdyby nie kompletna obojętność wobec postaci, które są ledwo zarysowane. To mają być konkretne postawy wobec swoich własnych aspiracji – bo każdy chce mieszkać wyżej, prawda? Ale w zamian za całkowitą izolację, agresję i przetrwanie za wszelką cenę. Daje to do myślenia i skłania do refleksji, lecz wnioski są oczywiste: zawsze będą ludzie uprzywilejowani oraz ci bez nich.

highrise3

Aktorsko Whitley dobrał bardzo znane twarze i wydaje się, że najłatwiej identyfikować się z granym przez Toma Hiddlestona Laingiem – everymenem, który chce mieć święty spokój, a w żadnej ze sfer nie czuje się najlepiej. Coraz bardziej głupieje, męczy się, nie wysypia, chce się odciąć od reszty otoczenia. Reszta obsady radzi sobie dobrze: od krnąbrnego i prymitywnego Wildera (Luke Evans), eleganckiego Royala (Jeremy Irons) oraz mająca swoje kontakty seksowna Charlotte (Sienna Miller).

highrise4

„High-Rise” próbuje stworzyć portret współczesnego człowieka – samotnego, egoistycznego, pozbawionego emocji, wrzucając go w ekstremalną sytuację. Problem w tym, że poza niesamowitą oprawą audio-wizualną, nie ma tu zbyt wiele do zaoferowania. Wheatley bardziej przypomina to Davida Cronenberga, który o ważkich sprawach opowiada w chłodny wykład. Niewygodne, wymagające kino, nie dla każdego.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Czworo do pary

Ethan i Sophie są małżeństwem, które przeżywa kryzys. Spotykają się na sesjach terapeutycznych, jednak niewiele z tego wynika.  W końcu terapeuta, proponuje naszej parze pobyt w odludnym domku. Każda para po pobycie w tym domku wychodziła odmieniona – tak zapewnia terapeuta. Jednak takiej odmiany żadne z nich się nie spodziewało, gdyż w domku gościnnym dochodzi do dziwnych rzeczy.

czworo_do_pary4

Film niejakiego Charliego McDowella to pokręcona mieszanka komediodramatu, romansu i… SF. Twórcy chcą opowiedzieć o związku i podchodzą do tego w nietypowy sposób. Bywa troszkę zabawnie (pierwsze spotkanie w domku), ale dominuje tutaj uważna refleksja oraz psychologiczna wnikliwość, prawdopodobnie niemożliwa bez elementów nadprzyrodzonych. Trudno mi o tym opowiedzieć bez spojlerowania, ale fabuła jest dość dziwna i cała ta nadprzyrodzona otoczka wielu może odstraszyć, a nawet zniechęcić. Im uważniej jednak oglądamy, tym trafniej dostrzegamy i zastanawiałem się jak to możliwe, ze dwa tak różne charaktery potrafiły się zgrać zakochać i dopasować się. Innymi słowy jest to kolejne starcie rozwagi z romantyzmem – reżyser potrafi ograć schematy i zastanawia się tak jak Woody Allen o tym, dlaczego miłość gaśnie, ale brakuje tu odpowiedzi jak ją wzniecić. Im dalej tym ciekawiej, jednak całość zwyczajnie nie angażuje emocjonalnie. A zakończenie jest dość przewrotne i potrafi zaskoczyć.

czworo_do_pary1

Może i troszkę siada tempo, ale nie można zwalić niczego na aktorów, którzy dali z siebie wszystko. Mark Duplass i Elisabeth Moss tworzą bardzo skomplikowane i jednocześnie różne postawy. Ona jest tą romantyczką, która bardziej kocha czyjąś wersję człowieka niż jego prawdziwą twarz. On z kolei to racjonalista, akceptujący wady swojej partnerki. Obydwie te wizje są poddane weryfikacji, jednak wnioski należą do odbiorcy.

czworo_do_pary2

Za to plus, ale skupienie się tylko i wyłącznie na sferze intelektualnej wielu może znudzić. Jednak osoby szukające w kinie czegoś nowego, nietypowego i oryginalnego na powinni być zadowoleni. Ja w zasadzie też byłem zadowolony.

czworo_do_pary3

6,5/10

Radosław Ostrowski