Samotny detektyw McQ

Po sukcesach „Bullitta” oraz „Brudnego Harry’ego” filmy policyjne zaczęły łapać drugi oddech, tworząc nowy typ stróża prawa. Człowieka silnego, balansującego na granicy prawa, nie będącego na żadnej politycznej smyczy. Swoją wariację inspektora Callahana postanowił stworzyć sam John Wayne w jednej ze swoich ostatnich ról, zatrudniając weterana od kina akcji Johna Sturgesa. Tak narodził się „Samotny detektyw McQ”, czyli powolny kryminał z odrobiną akcji.

Film zaczyna się tajemniczo, gdzie widzimy starszego faceta zakładającego okulary oraz jeżdżącego po mieście. Po drodze zabija dwóch policjantów i – idąc do jadłodajni – odkrywamy, że on sam jest policjantem. Wychodząc podrzuca coś do przyjeżdżającego auta, by następnie… dostać kulkę w plecy. Wiadomość ta mocno szokuje jego partnera, detektywa Lona McQ (John Wayne). Gliniarz mieszka na łodzi, jeździ bardzo starym autem i jest starym rozwodnikiem. Przy okazji ktoś próbuje go zabić, ale nie z nim te numery. I nawet podejrzewa kto może stać za morderstwem – niejaki Manny Santiago (Al Lettieri). Oficjalnie – biznesmen, nieoficjalnie – handlarz narkotyków. Problem w tym, że nie ma na to żadnych dowodów, lecz dla McQ to nigdy nie był problem. Próbuje wybadać sprawę i przy okazji dowiaduje się, że przygotowany jest skok.

Historia prowadzona jest o wiele wolniej niż można się było spodziewać. Z drugiej strony grający główną rolę Wayne miał już 67 lat i nie było tu już miejsca na bieganie oraz gonienie fizyczne. Jednak to powolne tempo daje spore miejsca dla całkiem niezłych dialogów, odrobiny humoru. Sturges zadziwiająco sprawnie odkrywa kolejne elementy układanki, gdzie podrzuca kolejne tropy oraz postacie (w tym dwójkę informatorów). Czuć tutaj klimat epoki, w tle gra bardzo intensywny jazz w stylu Lalo Schifrina czy Davida Shire’a (dla mnie najjaśniejszy punkt filmu), zaś całość jest pozbawiona zbędnych wątków. Wybijają się też dwa świetne pościgi samochodowe (jeden za wozem pralni, drugi w finale na plaży), nie brakuje strzelania, a zakończenie jest mocne oraz satysfakcjonujące.

Równie aktorsko jest bardzo solidnie. Wayne ma już swoje lata i jest o jakieś 10 lat za stary do tej postaci. Aczkolwiek jego szorstkość, bezkompromisowość oraz odrobina sprytu może budzić sympatię. Dla mnie najmocniejszym punktem jest Lettieri, najbardziej znany z roli Solozzo w „Ojcu chrzestnym”. Bardzo opanowany gangster, która ma w zasadzie jedną mocną scenę, lecz cały czas dominuje ekran. Cholernie dobrze wypadają na drugim planie David Huddlestone (prywatny detektyw „Pinky”), Diana Muldaur (wdowa po zastrzelonym gliniarzu, Lois Boyle) oraz Collene Dawhurst (informatorka Myra, była narkomanka).

Jeden z ostatnich filmów Sturgesa może nie jest najlepszym policyjnym kryminałem z lat 70. i nie dorasta „Bullitowi”, „Brudnemu Harry’emu” czy „Francuskiemu łącznikowi”. Niemniej jest to bardzo kompetentnie wykonany film, z paroma mocnymi scenami akcji, fantastyczną muzyką oraz pewną ręką reżysera. Może z dzisiejszej perspektywy trochę staroświecki, jednak zapewnia bardzo przyzwoitą rozrywkę.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Cyrk straceńców

Na pierwszy rzut oka w przypadku filmu o skoczkach spadochronowych można spodziewać się dzieła skupionego na popisach kaskaderskich. Ale „Cyrk straceńców” okazuje się zupełnie innym doświadczeniem niż oczekiwania. Czy to dobrze czy źle – musicie się sami przekonać, postaram się pokazać swoje spojrzenie.

Było ich trzech, w każdym z nich inna krew… – tak można opisać naszych bohaterów. Weterana Mike’a Rettiga (Burt Lancaster), bardzo rozgadanego Joe Browdy’ego (Gene Hackman) oraz młodego Malcolma (Scott Wilson). Razem występują jako skoczkowie, wykonujący powietrzne popisy kaskaderskie i z tego zarabiają. Kasa nie jest jednak duża, sława też niekoniecznie, więc dlaczego to robią? Teraz trafiają do małego miasteczka, skąd pochodzi najmłodszy członek ekipy. Jednak chłopak od dawna nie czuje się związany z tą okolicą. Wszyscy trzej zamieszkują u wujostwa Malcolma, Elizabeth (Deborah Kerr) i Allena (William Windon) Brandonów. Kobieta wpada w oko Mike’owi, co wywołuje pewne komplikacje.

Za kamera stanął John Frankenheimer, który w latach 60. był płodnym twórcą. Zaczynając od politycznych thrillerów („Przeżyliśmy wojnę”, „Siedem dni w maju”) przez więzienny dramat („Ptasznik z Alcatraz”) po kino sportowe („Grand Prix”). Tutaj pozornie jest to opowieść o powietrznych akrobatach, ale tak naprawdę to dramat obyczajowy, który skupia się na psychologicznych portretach. Zderzenie małomiasteczkowej społeczności z pozornie bardziej wyzwolonymi mężczyznami. Jednak każdy z nich jest zupełnie inny – od wrażliwego młodzieńca z bardzo mroczną przeszłością przez bardzo rozgadanego szołmana, żyjącego tu i teraz aż po wyciszonego weterana. Ale mają pewną wspólną cechę (poza pasją) – każdy wydaje się mierzyć ze śmiercią. Czy jest to próba zaspokojenia adrenaliny, a może tylko w ten sposób czują się wolni. A może chodzi o coś zupełnie innego? Reżyser bardzo powoli przygotowuje bohaterów i nas do kaskaderskiego szoł, ale w powietrzu wisi coś jeszcze. W końcu pani domu wydaje się być znudzona swoim monotonnym, niespełnionym życiem, zaś Mike pierwszy raz od dawna zaczyna czuć coś więcej. Tylko czy zaryzykuje?

Bo wydaje się, że o to tak naprawdę chodzi Frankenheimerowi. O pokazanie, co to znaczy podejmować ryzyko oraz jaka może być za to cena. Najdobitniej wybrzmiewa to w trzecim akcie, gdzie widzimy naszą trójką wykonującą kaskaderskie popisy. Lotnicze zdjęcia zrobione m. in. przy użyciu kamer przyklejonych do hełmów potrafią zrobić wrażenie, a jednocześnie czułem, że całe to szoł może skończyć się tragicznie. Jest sporo zbliżeń na twarze i – jako osoba cierpiąca na lęk wysokości – czułem przerażenie. Świetnie zagrana rzecz, gdzie moim faworytem jest Gene Hackman. Pełen energii, niemal ciągle w ruchu, pełniący rolę takiego menadżera. Sprawia wrażenie nieustraszonego, jednak to wszystko fasada. Stonowany Lancaster nawet nie mówiąc wyraża wszystko i ma bardzo silną prezencję, zaś Wilson uzupełnia ten duet.

Bardzo delikatny i niedoceniony film w dorobku Frankenheimera. Choć może wydawać się powolny oraz nudny, to pod powierzchnią kryje się coś o wiele ciekawszego i głębszego. Niemniej wymaga on sporo cierpliwości, by dotrwać do ekscytującego trzeciego aktu, który wynagradza tempo.

7/10

Radosław Ostrowski

Amerykański wilkołak w Londynie

Dwóch kumpli, David i Jack, wyruszyli gdzieś na brytyjską prowincję, choć ich głównym celem są Włochy. Pogoda jest typowo angielska, czyli szaro, buro oraz zmierza ku padającemu deszczowi. Przechodząc przez wrzosowiska trafiają do baru, gdzie mieszkańcy są dość wystraszeni i nieufni wobec obcych. Ludzie ostrzegają naszych Jankesów, by trzymali się drogi albowiem zbliża się pełnia. Oczywiście, nie udaje im się, przez co gubią się. Jakby gorzej być nie mogło, obaj zostają zaatakowani przez tajemniczą bestię, która rozszarpuje Jacka i rani Davida. Ocalały trafia do londyńskiego szpitala i ciągle nawiedza go zjawa zmarłego informując go, że zostali zaatakowani przez wilkołaka. David ma wkrótce przemienić się w monstrum, a jedynym wyjściem z sytuacji jest samobójstwo, jednak mężczyzna uważa to wszystko za halucynację. Aż do chwili, kiedy podczas pełni dochodzi do przemiany.

Dla wielu kinomanów John Landis to przede wszystkim reżyser kultowego „Blues Brothers”, ale rok po nim zrobił interesującą hybrydę. Już wcześniej łączono horror z komedią, jednak wcześniej nie był to film o wilkołaku. Pozornie zaczyna się jak klasyczna opowieść grozy, z bardzo brytyjskim krajobrazem w tle oraz społecznością skrywającą tajemnicę. Cały czas jednak polane jest to humorem. Ten wynika głównie z niewiary Davida oraz reakcji otoczenia na jego tezy o wilkołaku, a także z płynnego przejścia tonów.  Reżyser pokazuje Brytyjczyków z niemal typową dla nich flegmą oraz opanowaniem skontrastowanym z bardzo zagubionym, coraz bardziej przerażonym Davidem (świetny David Naughton). Nie boi się też sięgnąć po bardziej makabryczne momenty jak choćby w każdej scenie z Jackiem (cudowny Griffin Dunne), coraz bardziej tracącym swoje ciało i coraz bardziej obrzydliwie wyglądającym czy scenach ataku wilkołaka w mieście. Chociaż te momenty bywają też zabawne (scena w metrze).

Landis z pozornie prostego szablonu wyciska wiele, sięgając po sprawdzone klisze. Racjonalnie podchodzący do sprawy lekarz i pielęgniarka (fantastyczne role Johna Woodbine’a i Jenny Agutter), z czego ta druga staje się miłością od pierwszego wejrzenia. Z drugiej strony przesądni i trzymający wiedzę o monstrum w tajemnicy bywalcy karczmy. Czasem ma się wrażenie jakby reżyser inspirował się filmami wytwórni Hammera, ale w przypadku atakowania grozą robi to bardzo efektywnie. Czy to w scenie w metrze, wszelkich koszmarów czy podczas długiej oraz szczegółowej sekwencji transfmormacji (bardzo mocna rzecz, słusznie nagrodzona charakteryzacją).

„Amerykański wilkołak…” nadal potrafi przerazić, ale i poruszyć (finał). Dla mnie jedno z większych zaskoczeń oraz protoplasta wszystkich komedio-horrorów. Takiego oblicza Landisa nie znałem.

8/10

Radosław Ostrowski

W bagnie Los Angeles

Był kiedyś taki czas, że kino noir (czarny kryminał) było czymś bardzo popularnym. Ten filmowy gatunek swoje najlepsze lata osiągnął w latach 40. i 50., stając się czymś absolutnie świeżym, niejako portretując te realia. Zdegenerowane miasto, będące symbolem dżungli oraz walki o przetrwanie, cyniczni twardziele, femme fatale, niekompetentna, brutalna policja oraz kwestie zaufania, lojalności. Później jednak powstawały mutacje tego gatunku w latach 60. oraz 70. (m.in. „Długie pożegnania” Altmana czy „Chinatown” Polańskiego), a nawet późniejszych pokroju „Tajemnice Los Angeles” czy osadzeniem elementów tego gatunku w czasach współczesnych („Kto ją zabił” Riana Johnsona lub niedawne „Tajemnice Silver Lake”). Jednak wiele filmów z tego gatunku zostało troszkę zapomniane, bo nie trafiły w swój czas. Czy tak jest z nakręconym w połowie lat 90. „W bagnie Los Angeles” według powieści Waltera Mosleya?

bagno la1

Akcja toczy się w słonecznym Los Angeles roku 1948. Tutaj żyje Ezekiel „Easy” Rawlins – weteran wojenny, mający własne mieszkanie (wzięte w hipotekę) i próbujący jakoś znaleźć pracę. Z nią jest ciężko, bo jest czarnoskóry. Poszukiwanie pracy odbywa się w lokalu Joopy’ego, gdzie zbierają się ludzie. I nagle do knajpy wchodzi biały mężczyzna – pan Albright, który ma pieniądze oraz pewien problem. Jego zleceniodawca, niedoszły kandydat na urząd burmistrza szuka swojej narzeczonej, która zaginęła bez śladu. Podobno lubi kręcić z czarnoskórymi ludźmi.

bagno la2

No nie trzeba być geniuszem, by wiedzieć, że sprawa ma swoje drugie dno. Intryga jest odpowiednio zaplątana, gdzie politycy, gangsterzy i biznesmemi zmieniają się jak w kalejdoskopie. Wszelkie układy, powiązania, tajemnice mogą wywoływać dezorientację, ale nigdy nie czułem się zagubiony. Wiadomo, że musi dojść do zdrady, przyjaciele wykorzystują bohatera, zaś zaufanie to waluta nieprzydatna w tym świecie. Pojawią się trupy, policja podejrzewa Easy’ego (bo wiadomo, czarny zawsze jest winny) i tak naprawdę jest się zdanym tylko na siebie. Standard gatunku okraszony narracją naszego bohatera z offu, który nie kłuje w uszy. Bardziej mi się podobała stylizacja na lata 40., gdzie w tle gra jazz, poruszają się auta z epoki, neony świecą, a w knajpach jest wyczuwalny dym z papierosów. No i broń też jest odpowiednia. Tak samo podobają mi się stylowe zdjęcia.

bagno la3

Udało się też zebrać aktorów z wysokiej półki, którzy pasują do tego klimatu. Kolejny raz klasę potwierdza Denzel Washington w roli Easy’ego, czyli naszym domorosłym detektywem, lawirującym między wszystkimi stronami. Zazwyczaj spokojny, ale robi wrażenie, gdy używa krzyku oraz gróźb, co dodaje także wiarygodności. Tutaj film kradnie dwóch facetów, czyli Tom Sizemore oraz Don Cheadle. Ten pierwszy początkowo wydaje się spokojny, jednak ma w sobie pewien rys psychopaty, co budzi przerażenie, zaś ten drugi jest o wiele bardziej narwany oraz chętnie korzystający z broni. Dobrze też wypada Jennifer Beals w roli naszej femme fatale, choć pojawia się rzadko.

Los Angeles nadal pokazuje swoje brudne oblicze, a sam film pozostaje troszkę niedocenionym. „W bagnie Los Angeles” wsysa jak bagno, choć wątek rasizmu nie jest mocno nachalny. A tego się troszkę obawiałem.

7/10

Radosław Ostrowski

Pogromcy duchów

Wierzycie w zjawiska paranormalne? Po obejrzeniu tylu horrorów, przeczytaniu masy książek Stephena Kinga oraz seriali typu „Stranger Things” odpowiedź powinna brzmieć tak. Ale to przecież tylko filmy i nie inaczej jest z pewnym klasykiem, który oglądałem wielokrotnie i za każdym razem działał tak samo. Jeden z pierwszych horrorów, jaki widziałem. Chociaż z dzisiejszej perspektywy jest bardziej zabawny niż straszny.

pogromcy_duchw1

Kim są tytułowi „Pogromcy duchów”? to trzech naukowców uniwersytetu w Nowym Jorku, zajmujący się zjawiskami paranormalnymi. Peter Venkman, Egon Spengler i Raymond Stantz sprawiają wrażenie kompletnych wariatów. Tak też uznały władze uczelni likwidując ich wydział za zbyt niską efektywności. Za namową Venkmana panowie zaciągają kredyt w banku i zakładają własny interes – wyłapywanie duchów. A w mieście panoszy się masa tego tałatajstwa, to trio zdobywa coraz większy rozgłos. I tylko oni będą mogli powstrzymać miasto przed przybyciem paskudnego Gozera, który chce przerobić miasto w proch i pył.

pogromcy_duchw2

Jak widzicie sama historia nie jest jakaś super skomplikowana, ale twórcy bardzo zgrabnie lawirują między horrorem a komedią. Delikatną atmosferę grozy czuć już w otwierającej film scenie w bibliotece. Nie brakuje odrobiny złośliwości, ale prawdziwym popisem dużego komizmu są pierwsze próby łapania istot nie z tego świata. Są w tym bardzo ciapowaci, a wrogowie są wyjątkowo brzydcy. I nie chodzi tu o kiepskie efekty specjalne, bo te nieźle wytrzymują próbę czasu (wyglądają świadomie tandetnie), ale zostawiają po sobie nieprzyjemną wydzielinę. Na szczęście, nabierając doświadczenia, są coraz lepszymi kosiorami i żaden duch nie jest dla nich obcy. A finałowa konfrontacja z niejakim Gozerem Gozerskim to idealna kombinacja grozy (mroczna przestrzeń, perwersyjnie obrzydliwy stwór) z rzuconymi żartami. Są pewne poboczne wątki (podryw klientki Dany przez Venkmana czy będący wrzodem na dupie urzędnik z działu ochrony środowiska) i zgrabnie uzupełniają się z resztą historii.

pogromcy_duchw3

To wszystko nie miałoby takiej siły rażenia, gdyby nie pewna reżyseria oraz kapitalnie dobrana obsada. Film bezczelnie kradnie zawadiacki Bill Murray. Venkman w jego interpretacji to pyszałkowaty playboy, który nawet badania naukowe wykorzystuje do podrywania dziewczyn, ale potrafi w odpowiednim momencie zachować powagę. Wspiera go duet Dan Aycroyd/Harold Ramis (także autorzy scenariusza) jako niemal zamkniętych na resztę świata naukowców Stantza i Spenglera, a kiedy ten drugi z kamienną twarzą wypowiada pseudonaukowe wyjaśnienia pewnych kwestii, trudno powstrzymać się od śmiechu. Czuc tutaj silną, kumpelska relację, co jest dużym plusem. Jedyną wyrazistą kobietą jest tutaj Sigourney Weaver, która tym razem nie morduje obcych, lecz pada ofiarą opętania (i wygląda wtedy BARDZO apetycznie – nawet gdy udaje Megan z „Egzorcysty”). Fani „Obcego” mogą się poczuć skonsternowani.

pogromcy_duchw4

Ivan Reitman tym filmem potwierdził, ze komedia to jego prawdziwy żywioł. Ale nawet te „mroczniejsze” sceny zostają całkowicie wygrane. Twórcy są świadomi, że nie robią poważnego kina grozy, więc fani krwawszych i brutalniejszych tytułów mogą się poczuć rozczarowani. Ci, co chcą dopiero rozpocząć przygodę z gatunkiem horror und groza, mogą bez wstydu sięgnąć po „Pogromców”. I broń Boże, nie oglądajcie remake’u.

8/10

Radosław Ostrowski

Szarże

John Winger to typowy facet, który jest typowym looserem. Pracuje jako taksiarz na pół etatu, niby robi fotografie, niby ma dziewczynę, ale wszystko się sypie. Auto zostaje mu skradzione, rzuca pracę, dziewczyna rzuca jego i nie płaci za lokum. Mieszka tam ze swoim kumplem i współlokatorem – nauczycielem angielskiego dla cudzoziemców, Russellem Ziskeya. Namawia kumpla, żeby razem poszli do wojska, gdyż tam jest super i laski lecą na wojaków. Na miejscu okazuje się, że nie jest to tak fajnie, jak pokazały reklamy tv. Sadystyczny i twardy sierżant Hulka, banda nieudaczników jak oni, ale są za to dwie fajne dziewuchy z żandarmerii, więc może chłopaki dadzą sobie radę?

szarze1

Komedia z wojskiem w tle to zawsze interesujący pomysł, pod warunkiem, że lubi się koszarowy humor. A najbardziej armia padała ofiarą żartów w latach 80., co widać w takich filmach jak „Szpiedzy tacy jak my” czy opisywanej tutaj komedii Ivana Reitmana z 1981 roku. Niby jest to standardowy zestaw gagów i schematyczna opowieść w stylu: od dupy wołowej do najlepszego wojaka. Nie zabrakło wojskowego drylu, robienia pompek, niekompetentnych dowódców w postaci kapitana Stillmana, marzącym o zrobieniu kariery czy twardego sierżanta, niedającego sobie w kaszę dmuchać. Humor jest odrobinę ironiczny (dialogi Wingera i Ziskeya), niepozbawiony pieprznych fragmentów (walka z laskami w kisielu czy odwiedzenie mieszkania generała przez naszych bohaterów i dziewuszki z żandarmerii – prawie jak w „Seksmisji” 😉 ). I to działa nadal.

szarze2

Jednak prawdziwą perłą jest tutaj scena, gdy nasi wojacy podśpiewują „Do Wah Diddy Diddy” czy niesamowity pokaz podczas apelu przed generałem. Można to oglądać w nieskończoność i to nadal będzie śmieszyć. Jednak wtedy Reitman zmienia ton, wysyłając naszych chłopaków do Niemiec, gdzie mają przetestować wojskowy superpojazd. Wtedy pojawiają się strzelaniny, pościgi – kradzież sprzętu – i stereotypowe pokazanie rosyjskich wojaków jako gupich, tępych gierojów, a nasi cwani amerykańscy ciapacze, przebijają ich sprytem oraz sprzętem (co potem okazało się prawdą).

szarze3

Na szczęście to jedyna wada tej miejscami wariackiej komedii, której najmocniejszą kartą jest Bill Murray. To jeden z tych aktorów, których vis comica ma siłę elektrowni atomowej. Pyskaty, krnąbrny, napalony ciapak – wszystko, co tu robi Murray jest bombowe, a jego zblazowane spojrzenie jest nie do podrobienia. Aktora wspiera nieodżałowany Harold Ramis – tutaj jako ten spokojniejszy, mądrzejszy i zaradniejszy, a i tak zgadza się na różne pomysły Johna. I jeszcze to afro na głowie – 🙂 Dodatkowo jest ciekawy drugi plan, gdzie błyszczy Warren Oates jako twardy niczym stal sierżant Hulka – nie do zdarcia, nie do zniszczenia. Nawet pocisk moździerza to pikuś. Poza nim pojawia się kilka znajomych twarzy z tego okresu – John Candy (misiowaty Ox), Judge Reinhold (Elmo), John Diehl (Cruiser) czy ładniutka Sean Young (żandarm Louise).

szarze4

„Szarże” to nie jest może tak ostre i szydercze kino w rodzaju „MASH”, ale nie o to tu chodziło. Mimo lat, nadal śmieszy i to bez znajomości kontekstu epoki. Porządny scenariusz, rozbrajające gagi oraz fenomenalny duet Murray-Ramis to rękojmia dobrej zabawy, gdzie śmiech będzie nam bardzo towarzyszył.

7/10

Radosław Ostrowski

Zabić drozda

Jest rok 1932, małe miasteczko Maybome a stanie Alabama na południu USA. Spokojnie miejsce, gdzie nic się nie dzieje. A jednak zostaje pobita i zgwałcona Mayella Evell, a oskarżony o ta zbrodnię zostaje czarnoskóry Tom Robinson. Do obrony oskarżonego zostaje wyznaczony szanowany adwokat Atticus Finch, który bardzo poważnie podchodzi do swojego zadania. Nie wszystkim się to spodoba.

Trudno w zasadzie zaszufladkować ten uznany za arcydzieło film Roberta Mulligana. Niby jest to dramat sądowy, ale tak naprawdę jest to bardziej obyczajowa historia pokazana z perspektywy dzieci, a dokładniej córki Fincha, Jean Louise zwanej Smykiem, a sama rozprawa to zaledwie fragment całości (bardzo interesujący fragment). O czym tak naprawdę jest ten film? O uprzedzeniach, które czynią z nas słabeuszy, przerażonych byle czym i byle kim, nie pozwalają one dojść do prawdy, a inni są dla nas dobrzy tylko wtedy, gdy podzielają nasze zdanie, co na południu USA jest czymś oczywistym. Takie stereotypowe pokazanie procesów na Południu, gdzie sprawiedliwość jest dobra dla każdego, kto jest biały było już pokazywane w kinie wielokrotnie i nie jest ono niczym nowym. I nawet zmiana perspektywy nie jest w stanie tego zmienić, choć trzeba przyznać, że realizacja stoi na naprawdę wysokim poziomie, a czarno-białe zdjęcia naprawdę budują klimat. Mimo, że sama opowieść miejscami była dość przewidywalna (werdykt sądu, próba linczu), to jednak oglądało się to naprawdę dobrze, mimo dość staroświeckiej pracy kamery oraz spokojnego tempa (aczkolwiek próba zabicia dzieci – mimo braku pokazania przemocy robi wrażenie).

drozd1

Największa siła napędową filmu jest świetna rola Gregory’ego Pecka, choć wydaje się, że ten bohater jest trochę zbyt kryształowy. Uczciwość ma wypisaną na twarzy, jest oddany swojej pracy (podchodzi do niej bardzo poważnie) i dzieciom, które próbuje chronić przed wszystkim co złe. Wierzy w to, co robi, podchodzi racjonalnie do sprawy (w scenach procesu to widać najmocniej). Co do dzieci, to tutaj prezentują się naprawdę przyzwoicie (ze wskazaniem na Mary Badham jako Smyk – taka chłopczyca), a z drugiego planu trudno przejść obojętnie wobec Brooka Petersa (Tom Robinson – oskarżony) i Franka Overtona (szeryf Heck Tate).

drozd2

Muszę się jednak przyznać, że film nie do końca przetrwał próby czasu, są dłużyzny i miejscami napięcie mocno siada. Ale o dziwo plusów jest tutaj więcej niż minusów, a dla zaczynających podróż z wymiarem sprawiedliwości można od niego spokojnie zacząć.

7/10

Radosław Ostrowski

Ciemna strona miasta

Frank Pierce jest sanitariuszem karetki pogotowia od 5 lat. Jednak od roku jest z nim coraz gorzej. Wszystko zaczęło się w momencie, kiedy podczas reanimacji zmarła kobieta. Od tej pory wszyscy, których próbuje ratować umierają, Frank zaś cierpi na bezsenność, nadużywa alkoholu i jest na skraju załamania nerwowego. A może już je przekroczył? Razem z nim spędzimy trzy noce na dyżurze.

miasto1

W zasadzie ten film mógłby się nazywać „Taksówkarz 2”, gdyby nie to, że bohater jest sanitariuszem. Takie skojarzenie nasunęło mi się po tym filmie Martina Scorsese opartego na autobiograficznej powieście Joe Connelly’ego. Nowy Jork znów jest pokazany może nie jako siedlisko zła, ale miejsce ciągłego cierpienia, które wszystkich dobija. Głównie kręcimy się po slumsach – przedawkowania narkotyków, próby samobójcze, strzelaniny – gdzie Frank jest naszym przewodnikiem. Jednocześnie reżyser próbuje wejść w psychikę naszego bohatera, który widzi zmarłych (nie, to nie „Szósty zmysł”), balansuje między jawą i snem, tworząc dość psychodeliczny klimat (przyśpieszenia, stroboskopy), który utrudnia odbiór tego filmu. Czy reżyserowi się to udało? Trudno mi powiedzieć, na pewno nie dorównuje legendarnemu „Taksówkarzowi”, gdzie Nowy Jork też nie był przyjemnym miejscem. Scenariusz w zasadzie nie istnieje, to zbiór luźnych scenek, w których przewija się Frank i jego koledzy, dla których ta praca doprowadza do obłędu, gdyż tylko w ten sposób można to przeżyć. Trochę pomaga w tym też dość wisielczy humor. Będzie na pewno zmęczeni, może nawet znużeni i wyczerpani, jednak Scorsese stworzył kawałek niezłego kina.

miasto2

Sprawę ratują aktorzy. Nie jestem specjalnym fanem Nicolasa Cage’a, ale w tej roli aktor sprawdza się idealnie. Jest zmęczony (stępiały wzrok, czerwone oczy i lekko osłabiony głos), balansujący na krawędzi rzeczywistości i wiemy tylko jedno: lepiej już nie będzie. Partnerujący mu John Goodman, Tom Sizemore i Ving Rhymes jako jego koledzy wypadają bardzo przekonująco, tworząc dość pokręcone postacie. Jest jeszcze Rosanna Arquette jako Maria, córka jednego z pacjentów Franka, która jest tak samo zmęczona jak Frank – kiedyś ćpała, teraz cierpi i szuka kontaktu. Mocna kreacja.

Nie jest to film łatwy, lekki czy przyjemny. Klimatem próbuje dorównać „Taksówkarzowi” i tak samo męczy. Tylko dla wytrwałych.

6/10

Radosław Ostrowski


Wiek niewinności

Nowy Jork, lata 70. XIX wieku. Newland Archer jest młodym prawnikiem, który jest zaręczony w May Welland. Jego uwagę zaś zwraca wracająca z Europy hrabina Oleńska, który chce się rozwieść ze swoim mężem. Dlatego środowisko odwraca się do niej plecami, co Archerowi nie przeszkadza, a nawet zaczyna pomagać jej wrócić do łask. Na skutek tego Newland chce związać się z hrabiną.

wiek1

To najbardziej nietypowy film w dorobku Martina Scorsese. Niby to kolejny film z Nowym Jorkiem, ale tym razem jest to melodramat kostiumowy – tym większa sztuka udała się reżyserowi, że przenosząc powieść Edith Wharton rezygnuje ze swoich obsesji i przedstawia dość nietypowe love story, bazujące na niedopowiedzeniu, gestach i spojrzeniach mówiących więcej niż słowa, co w przypadku reżysera lubującego się w przemocy i brutalności, jest sporą niespodzianką. Przy okazji portretuje środowisko nowojorskiej elity towarzyskiej, gdzie reputacja i hipokryzja jest ważniejsza niż uczucia (sceny obiadów), a wszystko jest mniejszą lub większą grą. Znów imponuje strona wizualna  – stylowe zdjęcia Michaela Ballhausa, pomysłowy montaż, a także scenografia i kostiumy, które jednak nie dominują nad filmem, a choć dzieje się bardzo niewiele, emocje są wręcz namacalne. Nawet dość ryzykowna obecność narratorki (głos Joanne Woodward) wydaje się trafionym pomysłem, uwiarygodniając motywy bohaterów, które mogą być dla wielu trudne do odczytania, zaś finał pozbawiony jest happy endu.

wiek2

A propos bohaterów, po raz kolejny Scorsese potwierdza swoją dobrą rękę do obsady. Ale czy może być inaczej, jeśli na ekranie pojawia się m.in. Daniel Day-Lewis? Chyba nie, ten aktor kolejny raz pokazał swój geniusz, budując role Archera – rozdartego między obowiązkiem a uczuciem. Współczujemy i kibicujemy temu facetowi. Partnerują mu dwie panie o obie są doskonałe – Winona Ryder sprawia wrażenie naiwnej, wręcz głupiutkiej kobiety, która jednak dostosowuje się do reguł i konwenansów. No i jest ta trzecia – Michelle Pfeiffer, która jako jedyna żyje jak chce, w dodatku z dość ponurą (jak na tamte czasy) reputacją. Tych troje razem wypadło znakomicie, przyćmiewając całą resztę obsady, z której najbardziej wybija się Miriam Margolyes (pani Mingott).

wiek3

Kolejny raz reżyser zaskakuje i to bardzo pozytywnie. Nie mam cienia wątpliwości, że to jeden z najlepszych filmów w dorobku Nowojorczyka.

8/10

Radosław Ostrowski

Moja lewa stopa

Czy mówi wam coś nazwisko Christy Brown? Był to malarz, który cierpiał na porażenie mózgowe, a jedynym jego sprawnym narządem była jego lewa stopa. Mimo to udało mu się odnieść sukces jako malarzowi, a potem swoją historię opisał w książce „Moja lewa stopa”, która potem została przeniesiona na ekran przez debiutującego Jima Sheridana.

Film biograficzny nie jest gatunkiem łatwym, a sposobów do przedstawienia postaci są przynajmniej dwa: pokazując najważniejsze i przełomowe chwile w życiu bohatera albo skupiając się na krótkim wycinku życia, dzięki czemu bardziej poznajemy bohatera. Sheridan wybrał to pierwsze rozwiązanie, zaś klamrą spajającą cała historię jest wizyta u lorda Castlewellanda na koncercie charytatywnym, gdzie Christym zajmuje się Mary. Czytając jego książkę poznajemy jego losy i niełatwe życie w wielodzietnej, biednej rodzinie irlandzkiej. I choć wydaje się, że reżyser idzie po najprostszej linii oporu, jego losy naprawdę mnie obchodziły, emocje były wyczuwalne. Bieda, mała walka z samym sobą (mowa, ruchy), niespełniona miłość – to wszystko jest, a jednocześnie dostajemy dość spójny portret człowieka trochę nadwrażliwego, ale głodnego życia.

stopa

I jest to piekielnie dobrze zagrane, choć nie jedna rola zasługuje absolutnie na wyróżnienie – Daniel Day-Lewis jest po prostu genialny w roli Browna, bardzo pokazując jego ułomności – tiki, zniekształcony głos, mimowolne ruchy ciała. A jednocześnie czuć jego emocje – złość, gniew, frustracje, odrzucenie i jednocześnie poczucie humoru, opanowanie i pomysłowość (kradzież węgla). Jemu się wierzy na słowo. Bardzo przekonująco zagrali też Brenda Fricker (oddana matka) i Ray McAnally (szorstki, ale kochający ojciec), a z innych kreacji należy wspomnieć Fionę Shaw (dr Cole – empatyczna nauczycielka) oraz Ruth McCabe (Mary).

Niby ten film powinien skrótowo potraktować bohatera, powinny być logiczne dziury, a jednak Sheridanowi udało się stworzyć spójną historię, pełną emocji i empatii. Tak się powinno kręcić biografie.

8/10

Radosław Ostrowski