Po sukcesach „Bullitta” oraz „Brudnego Harry’ego” filmy policyjne zaczęły łapać drugi oddech, tworząc nowy typ stróża prawa. Człowieka silnego, balansującego na granicy prawa, nie będącego na żadnej politycznej smyczy. Swoją wariację inspektora Callahana postanowił stworzyć sam John Wayne w jednej ze swoich ostatnich ról, zatrudniając weterana od kina akcji Johna Sturgesa. Tak narodził się „Samotny detektyw McQ”, czyli powolny kryminał z odrobiną akcji.

Film zaczyna się tajemniczo, gdzie widzimy starszego faceta zakładającego okulary oraz jeżdżącego po mieście. Po drodze zabija dwóch policjantów i – idąc do jadłodajni – odkrywamy, że on sam jest policjantem. Wychodząc podrzuca coś do przyjeżdżającego auta, by następnie… dostać kulkę w plecy. Wiadomość ta mocno szokuje jego partnera, detektywa Lona McQ (John Wayne). Gliniarz mieszka na łodzi, jeździ bardzo starym autem i jest starym rozwodnikiem. Przy okazji ktoś próbuje go zabić, ale nie z nim te numery. I nawet podejrzewa kto może stać za morderstwem – niejaki Manny Santiago (Al Lettieri). Oficjalnie – biznesmen, nieoficjalnie – handlarz narkotyków. Problem w tym, że nie ma na to żadnych dowodów, lecz dla McQ to nigdy nie był problem. Próbuje wybadać sprawę i przy okazji dowiaduje się, że przygotowany jest skok.

Historia prowadzona jest o wiele wolniej niż można się było spodziewać. Z drugiej strony grający główną rolę Wayne miał już 67 lat i nie było tu już miejsca na bieganie oraz gonienie fizyczne. Jednak to powolne tempo daje spore miejsca dla całkiem niezłych dialogów, odrobiny humoru. Sturges zadziwiająco sprawnie odkrywa kolejne elementy układanki, gdzie podrzuca kolejne tropy oraz postacie (w tym dwójkę informatorów). Czuć tutaj klimat epoki, w tle gra bardzo intensywny jazz w stylu Lalo Schifrina czy Davida Shire’a (dla mnie najjaśniejszy punkt filmu), zaś całość jest pozbawiona zbędnych wątków. Wybijają się też dwa świetne pościgi samochodowe (jeden za wozem pralni, drugi w finale na plaży), nie brakuje strzelania, a zakończenie jest mocne oraz satysfakcjonujące.

Równie aktorsko jest bardzo solidnie. Wayne ma już swoje lata i jest o jakieś 10 lat za stary do tej postaci. Aczkolwiek jego szorstkość, bezkompromisowość oraz odrobina sprytu może budzić sympatię. Dla mnie najmocniejszym punktem jest Lettieri, najbardziej znany z roli Solozzo w „Ojcu chrzestnym”. Bardzo opanowany gangster, która ma w zasadzie jedną mocną scenę, lecz cały czas dominuje ekran. Cholernie dobrze wypadają na drugim planie David Huddlestone (prywatny detektyw „Pinky”), Diana Muldaur (wdowa po zastrzelonym gliniarzu, Lois Boyle) oraz Collene Dawhurst (informatorka Myra, była narkomanka).

Jeden z ostatnich filmów Sturgesa może nie jest najlepszym policyjnym kryminałem z lat 70. i nie dorasta „Bullitowi”, „Brudnemu Harry’emu” czy „Francuskiemu łącznikowi”. Niemniej jest to bardzo kompetentnie wykonany film, z paroma mocnymi scenami akcji, fantastyczną muzyką oraz pewną ręką reżysera. Może z dzisiejszej perspektywy trochę staroświecki, jednak zapewnia bardzo przyzwoitą rozrywkę.
6,5/10
Radosław Ostrowski


























