Ocean’s Eleven

Nazwisko Danny’ego Oceana wielu kinomanom kojarzy się natychmiastowo z twarzą George’a Clooneya oraz filmową trylogią Stevena Soderbergha. Jednak mało kto pamięta (w tym piszący te słowa), że produkcja z 2001 roku była… remakiem filmu z 1960 roku. Też miał imponującą obsadę, też był filmem o skoku na kasyno. Ale czemu popadł w zapomnienie?

„Ocean’s Eleven” nakręcił Lewis Milestone – weteran kina, najbardziej znany z pierwszej ekranizacji „Na Zachodzie bez zmian” z 1930 roku. Sama historia skupia się na byłych żołnierzach z jednostki spadochroniarskiej pod wodzą sierżanta Danny’ego Oceana (Frank Sinatra). Grupa planuje w Nowy Rok zaatakować jednocześnie pięć kasyn, zdobywając milion dolców. Na głowę. By dokonać tego skoku, trzeba doprowadzić do wyłączenia prądu, by móc otworzyć skarbce. Dlatego Danny zbiera dawny kumpli z oddziału oraz Spyrosa (Akim Tamiroff), pełniącego rolę mózgowca i zleceniodawcy tego skoku. Co może pójść nie tak?

Pierwsze, co mnie uderzyło w przypadku „oryginalnego” Oceana jest zadziwiająco powolne tempo. Samo zawiązanie i poznanie grupy trwa prawie połowę filmu. Co gorsza, jest ono bardzo niefektywne, bo postacie w większości się zlewają ze sobą i nie zapadają w pamięci. Poza Oceanem i jego kumplem Samem Harmonem (najbardziej wyluzowany z paczki Dean Martin) wyróżnia się kierowca Josh Howard (Sammy Davis Jr. ze świetnym numerem śpiewanym) oraz bardzo cwanego Jimmy’ego Fostera (Peter Lawford). Niby to jest komedia, jednak humoru albo nie wychwyciłem, albo zbyt często sięgano po jeden żart (ciągła frustracja Spyrosa wobec grupy Danny’ego). Jeszcze mamy jakieś poboczne, ledwo zarysowane wątki jak kwestia pani Ocean (zmarnowana Angie Dickinson) czy matka Fostera biorąca ślub ze śliskim typem, niejakim Duke’m Santosem (Cesar Romero) – ten akurat wybrzmiewa najlepiej. Cierpi na tym rytm oraz niemal brak energii.

Dopiero gdzieś w połowie zaczyna się coś krystalizować, jednak nawet tutaj Milestone’owi nie udaje za bardzo zaangażować w tą historię. Nawet sam skok nie robi wrażenia, wydaje się być mechaniczny. Jedyną niespodzianką jest finałowy twist związany ze śmiercią jednego z członków oraz łupem, który mnie nawet rozbawił. I aktorzy całkiem nieźle się odnajdują, jest odrobina chemii, całkiem przyjemny jazz gra w tle. Jednak nawet to – nie wspominając o solidnej scenografii – nie jest w stanie dać mocniejszego kopa adrenaliny, nie ma tego uroku i elegancji, którą miał remake Soderbergha. Przynajmniej z tego, co pamiętam – może pora sobie odświeżyć.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Ekspres von Ryana

Włochy, rok 1943. Kraj powoli zaczyna wycofywać się z wojny, ale to jest kwestia dni. Tam zostaje zestrzelony samolot pułkownika Ryana. Ten trafia do włoskiego obozu jenieckiego kierowanego przez niezbyt kompetentnego majora Battaglię. Po stronie jeńców liderem jest brytyjski major Fincham, ale pułkownik zaprowadza swoje porządki. Pare dni później kończy się wojna, jeńcy przejmują obóz, jednak zostają zauważeni przez niemiecki samolot. Grupa kilkuset jeńców podejmuje ucieczkę, jednak wpadają i trafiają do pociągu.

Nakręcony w połowie lat 60. film Marka Robsona nie jest poważnym, egzystencjalnym dramatem wojennym. To film niemal przygodowy, napędzany przez dynamiczną akcję oraz napięcie, przypominając “Wielką ucieczkę”. Reżyser pewnie prowadzi całą opowieść, gdzie dzielni Alianci walczą ze złymi nazistami. Tych drugich można zabić albo wykiwać w pole za pomocą podstępu (przebranie księdza za nazistowskiego oficera), co dodaje pewnego suspensu. Włoscy bohaterowie są albo śmieszni (major Battaglia), albo starają się wspierać naszych bohaterów (pełniący role tłumacza kapitan Oriani). Podział jest prosty, stawką jest życie jeńców oraz szansa na ucieczkę. O dziwo samej akcji nie ma tutaj za dużo, bo chodzi o to, by nie zostać zdemaskowanym. Nie brakuje gładkich scen przemocy jak choćby w momencie przejęcia kontroli nad pociągiem, jednak prawdziwy popis pirotechniczno-strzeleckich to ostatnie pół godziny. Jest próba cichaczem wjechania do miasta, wybuchy oraz finałowa konfrontacja na torach kolejowych. Niby jest happy end, ale nie obywa się bez ofiar, więc wojna nie jest do końca taką przygodą. Nawet jeśli realizm jest mocno uproszczony, a postacie stereotypowe.

Nadrabia to wszystko bardzo solidne aktorstwo oparte na zderzeniu dwóch osobowości. Pierwszą jest pułkownik Ryan, tutaj grany przez Franka Sinatrę. Wydaje się kimś w rodzaju człowieka dopasowującego się do okoliczności, bardzo opanowany oraz wyluzowany. Bardziej działa sprytem niż otwartą walką, ale jest efektywny. Drugą osobowością jest krewki, brytyjski major Fincham w interpretacji Trevora Howarda. Woli walczyć, motywuje go nieufność, podejrzliwość oraz nieustępliwy upór. Z czasem te dwie postacie zaczną nabierać do siebie szacunku i uzupełniać się jako zgrabny duet. Na drugim planie najbardziej wybija się Sergio Fantoni, czyli kapitan Orlani, będący nowym sojusznikiem jeńców.

“Ekspres von Ryana” pochodzi z czasów, kiedy na II wojnę światową patrzyło się jak na walkę dobra ze złem. Więc wiele filmów z tego okresu ma charakter stricte rozrywkowy, a jednocześnie nadal trzyma w napięciu. Dziwne, prawda?

7,5/10

Radosław Ostrowski

Stąd do wieczności

Rok 1941, Hawaje. Jeszcze Amerykanie nie uczestniczą w wojnie. Do jednostki zgłasza się szeregowy Robert Prewitt. Mężczyzna kiedyś był dobrym bokserem i dowódca jednostki chce go zmusić do udziału w turnieju bokserskim. Mężczyzna się nie zgadza i dlatego jest szykanowany przez resztę kompanii.

wiecznosc2

Fred Zinnemann najbardziej znany jest głównie dzięki westernowi „W samo południe” czy thrillerowi „Dzień szakala”, jednak adaptacja powieści Jamesa Jonesa przyniosła mu rozgłos i sławę. Tutaj jednak mamy mieszankę melodramatu, dramat i filmu wojennego (choć sama wojna pojawia się dopiero pod koniec). To też pierwsza produkcja dość negatywnie pokazująca wojsko – miejsce, gdzie niepokornych próbuje się złamać na kilka sposób – kary, dyżury poza kolejnością, prace w kuchni, rzadkie wydawanie przepustek. „Tu nie liczy się jednostka. To jest gra zespołowa. Jednak nawet w tym świecie obowiązuje dyscyplina, regulamin, a nawet coś, co można nazwać przyjaźnią. A jeśli pojawi się kobieta? Cóż, wtedy robi się trudniej, a miejsca na miłość po prostu nie ma, jest z góry skazana na przegraną. Naprawdę gorzki film, ale mimo upływu lat nadal poruszający. Realizacja robi wrażenie, od pracy kamery, wyrazistych bohaterów przez trochę melodramatyczną muzykę aż po bardzo dobre dialogi. Wyszedł z tego elegancki, ale gorzki film.

wiecznosc1

W dodatku całość zagrana jest na naprawdę wysokim poziomie. Montgomery Clift jako niepokorny szeregowy jest po prostu znakomity. Ten facet próbuje być wierny swoim zasadom, co nie podoba się jego kolegom oraz dowódcy. Silny charakter, który mimo wszystkiego jest lojalny wobec armii. Drugą taką silną postacią jest sierżant Warden (świetny Burt Lancaster), który tak naprawdę trzyma wszystko w garści i sprawia wrażenie obojętnego faceta, nie pozwala sobie na emocje i gardzi oficerami. Ale kiedy wplątuje się w romans z żoną dowódcy, wszystko się komplikuje. No i trzeci do pary, czyli szeregowy Maggio (Frank Sinatra) – dowcipny, lekko szarmancki luzak jako jedyny wspierający Previtta. Wnosi on odrobinkę humoru, choć cierpkiego. No i jeszcze są dwie panie: Deborah Kerr (znudzona Karen Holmes) oraz Donna Reed (Alma „Lorene” Burke – marząca o wyrwaniu się dziewczyna z klubu) – obie piękne i pełnokrwiste.

Zinnemann pozostał w formie, tworząc jeden z najbardziej poruszających filmów w historii kina. Bardzo życiowe to dzieło.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski