Gaby Moreno – Illusion

ilusion

Dla wielu osób ta wokalistka pozostaje postacią anonimową. Gaby Moreno ma 35 lat i pochodzi z Gwatemali, śpiewając jazzu zmieszanego z soulem, a jej płyty rzadko były wydawane poza ojczyzną. Po raz pierwszy usłyszałem o niej 3 lata temu, gdy zaśpiewała na płycie „Didn’t It Rain” Hugh Lauriego. I teraz trafiła mi do rąk najnowsza płyta.

„Illusion” to album bardzo staroświecki w brzmieniu materiał, co daje się odczuć już w otwierającym całość „Nobody To Love” z eleganckim fortepianem, stonowaną gitara oraz organami. Nie zabrakło miejsca dla klasycznego, pianistycznego bluesa („Pale Bright Lights”), przyjemnego soulu w starym stylu („Love Is Gone”), country (śpiewane po hiszpańsku „Maldicion,  Bendicion” oraz „Fronteras” z pluskającymi smyczkami w tle). Czyli rozrzut jest tutaj spory. Wszystko broni się dzięki aranżacjom oraz instrumentom tak pięknie uzupełniającymi się ze sobą: mandolina z fortepianem i skrzypcami w „O, Me” przypomina troszkę Russian Red, gwałtowniejszy fortepianowy wstęp w rozmarzonym „Aldous”, nostalgiczna „Hermana Rosetta” z zapętloną gitarą i minimalistyczną perkusją czy saksofon w „Solemncholy”. Wszystko to tworzy bardzo przyjemną oprawę, chociaż nie mamy tutaj niczego nowego.

Sama Gaby ma wokal eteryczny, wręcz dziewczęcy, ale potrafi pójść tak ekspresyjnie, że nawet się tego nie spodziewacie (brawurowa „La Malaguena”). I to wystarczy, by miło spędzić czas w towarzystwie panny z Gwatemali.

7/10

Radosław Ostrowski

Calexico – Edge of the Sun

Edge_of_the_Sun

Kolejny, popularny (ale nie u nas) zespół z USA, który funkcjonuje od dłuższego czasu. Pochodzą z Arizony, jest ich ośmiu, a kieruje tym wokaliści Ryan Alfred i Joey Burns. I dwa miesiące temu wydali swój ósmy album. Czy dobry?

Zaczyna się melodyjnym i spokojnym „Falling from the Sky” z ciepłymi klawiszami oraz łagodnymi gitarami. Po drodze dostajemy kilka przebojowych i potencjalnych hitów („Bullets & Rockets” z trąbką oraz żywszymi gitarami, folkowe „When the Angels Played” z obowiązkową harmonijką ustną) oraz obowiązkowe skręty w muzykę meksykańską (latynowskie „Cumbia de Donde”, gdzie klawisze imitują trąbkę, jest sporo fletów i perkusjonalnych ubarwiaczy czy instrumentalny „Coyoacan”). Warto tez wyróżnić rockowe „Beneath the City of Dreams” oraz spokojny „Woodshed Waltz”.

Ciekawym eksperymentem jest zaproszenie gościnnie wokalistów do każdego z utworów, co nie wywołuje chaosu czy poczucia przesytu. Wśród gości są m.in. Gaby Moreno, Nick Urata, Takim czy Ben Bridwell z Band of Horses. Album jest spójny i byłby idealnym tłem dla powoli zbliżającego się lata, mimo kilku słabszych utworów (smętny „Moon Never Rises”), warto dać szansę tej muzyce.

7/10

Radosław Ostrowski

Hugh Laurie – Live on the Queen Mary

Live_on_the_Queen_Mary

Płyty koncertowe zawsze są wyzwaniem i raczej są przeznaczone głównie dla fanów wykonawcy. Nie ukrywam, że lubię Hugh Lauriego, który ostatnio skupia się bardziej na karierze muzyka niż aktora. Ale za to jest naprawdę dobrym muzykiem, zaś płyta jest zapisem koncertu słynnego dra House’a na statku Queen Mary.

Lauriemu towarzyszy zespół The Cooper Bottom Band w składzie: Vincent Henry (trąbki), Elizabeth Lea (puzon), Herman Matthews (perkusja), Patrick Warren (klawisze) i Kevin Breit (gitara) oraz dwie wokalistki mocna „Sister” Jean McClain oraz delikatna Gabby Moreno. No i granie bluesda na żywo jest równie przyjemne jak grane z płyty numery. A że zagrał swoje przeboje z obu albumów, to mniej więcej wiecie czego się spodziewać. Nie brakuje akustycznych brzmień gitar („Winin’ Boy Blues”), skrętów w folk (mandolina w „Send Me to the ‘lectric Chair”), ale i tak dominują tutaj dęciaki oraz fortepiano Hugh (tango “Kiss of Fire” czy „Wild Honey”). I mówiąc krótko, nie ma mowy o rozczarowaniu. Panie robiące zarówno jako chórek, ale także pokazujące swoje umiejętności solo (McClain w „Send Me to the ‘lectric Chair”, Moreno w „The Weed Smoker’s Dream” i wspólnie w „Didn’t It Rain”), gdy Laurie ogranicza się do grania. Natomiast sam gospodarz radzi sobie przednio za mikrofonem jak i jako instrumentalista (fortepian i gitara), a przy okazji potrafi rozbawić publiczność i ma z nią świetny kontakt.

Owszem, jest to opinia fana (wręcz wyznawcy) nieśmiertelnego dra House’a, ale ta płyta bardzo mi się podobała. Bardzo klimatyczna, wciągająca i dla tych, którzy lubią bluesowe granie – takie bardziej eleganckie.

8/10

Radosław Ostrowski

Hugh Laurie – Didn’t It Rain

didnt_it_rain

Kolejna płyta aktora, który na zawsze pozostał w pamięci jaki dr House. I tak jak poprzednia ruszamy w bluesowe rejony wzięte z Nowego Orleanu.

14 piosenek wyprodukowanych przez Joe Henry’ego, czyli się tu nic nie zmieniło. Udało się zebrać muzyków znających się na rzeczy, czyli Copper Bottom Band. Znowu aranżacje są naprawdę pomysłowe, choć nie ma tu odkrywania Ameryki. Laurie nadal gra na fortepianie i na gitarze, zaś poza tym pojawiają się zarówno perkusja (szalona i szybka w otwierającym „The St. Louis Blues” czy „Vickersburg Blues”), mandolina („Junkers Blues”), świetne dęciaki (m.in. solo saksofonu w „Junkers Blues”), oldskulowe organy, klarnety, akordeon (tango „Kiss of Fire”), kontrabas, harmonijki ustnej („Vicksburg Blues”) czy gitary elektrycznej. Innymi słowy jest po staremu. Nadal dominuje spokojniejsze granie (bardzo oszczędne „Send Me To The ‚Lectric Chair” ze smyczkami, banjo, perkusją i pianinem), choć i paru szybkich numerów nie zabrakło (singlowy „Wild Honey”), choć tych drugich jest chyba trochę więcej (przynajmniej są pomysłowo zaaranżowane).

Druga niezmienna rzecz to taka, że Laurie nadal ma świetnego czuja i w tej muzyce czuje się jak ryba w wodzie. Nadal słucha się go przyjemnie, a covery w jego wykonaniu potrafią uwieść, choć to nadal blues, przy którym można popić szklankę whisky.

I tak jak przy poprzedniej płycie Laurie zaprosił gości, którzy śpiewają trochę więcej niż przy poprzedniej płycie. Tym razem są to: pochodząca z Gwatemali Gaby Moreno („Kiss of Fire”), wokalistka soulowa Jean McClain („I Hate a Man Like You” czy „Didn’t It Rain”) oraz bluesmana Taj Mahal („Vicksburg Blues”). I znów cala trójka się spisała.

Tej płyty tak jak poprzedniczki słucha się wybornie, widać pewien progres i konsekwentną realizację. Nie ma tu żadnego udawania i nadal on brzmi naturalnie, a „Unchain My Heart” może nie jest tak przebojowe jak Joe Cockera, ale też brzmi świetnie.

8,5/10

Radosław Ostrowski