Fletch żyje

Sukces kinowego „Fletcha” spowodował, że kontynuacja wydawała się nieunikniona. Ta pojawiła się po czterech latach i – ku zaskoczeniu wielu – nie był oparty na żadnej powieści z cyklu Gregory’ego McDonalda. Nie musiało to oznaczać totalnej katastrofy, bo jest niemal ta sama ekipa realizująca (poza scenarzystą). To sprawdźmy, czy Fletch naprawdę żyje.

Irwin Fletcher (Chevy Chase) nadal pracuje jako dziennikarz brukowca w Los Angeles. Jednak sytuacja może się zmienić, kiedy dowiaduje się o śmierci ciotki z Luizjany. W spadku ma posiadłość Belle Isle i decyduje się… rzucić swoją pracę, zamieszkać tam na stałe. Nowy, wspaniały świat, prawda? Rzeczywistość okazuje się o wiele bardziej paskudna i nieprzyjemna. Domostwo jest mocno wyniszczone, mieszka tam tylko czarnoskóry sprzątacz (Cleavon Little). I jest nie za ciekawie. Do tego stopnia, że zajmująca się testamentem prawniczka zostaje zamordowana, zaś Fletch staje się głównym podejrzanym. Jakby tego było mało, ktoś jest bardzo chętny na tą ziemię. Baaaaaaaardzo.

Reżyser Michael Ritchie próbuje zachować świeżość oryginału, gdzie sarkastyczny humor Fletcha mieszał się z nieźle poprowadzoną i opowiedzianą intrygą. Problem dla mnie w tym, że to wszystko wydawało mi się aż za bardzo znajome. Dziennikarz (w kamuflażu) wchodzi w niedostępne miejsca, by znaleźć potrzebne informacje i wchodzi w interakcje z lokalsami. Nieważne, czy jest to gang bikerów, członkowie Ku Klux Klanu (jeszcze bardziej niezdarni niż ci z „Django”), lokalny adwokat czy pewien wpływowy teleewangelista. Tło niby jest inne, ale wiele gagów i sytuacji jest aż zbyt znajoma. Pościg na motorach, aresztowanie przez policję, upokarzanie prawnika w sprawie alimentów, jest nawet scena snu (lecz mniej zabawna) – brakowało mi tu pewnej klasy i elegancji poprzednika. Nawet muzyka wydaje się powtórką z rozrywki, co było dla mnie męczące.

Nie oznacza to, że „Fletch żyje” jest nieoglądalny czy słaby. Chase nadal jest w dobrej dyspozycji, na drugim planie błyszczy świetny R. Lee Emrey jako teleewangelista Jimmy Lee Farnsworth i trzymający klasę Hal Holbrook w roli adwokata Hamiltona, zaś kilka scen nadal potrafi rozbawić. To nadal zabawna i lekka komedia kryminalna, choć poprzednik stał na wyższym poziomie. Ale wstydu tutaj nie ma, więc seans nie powinien sprawiać przykrości czy bólu.

6/10

Radosław Ostrowski

Fletch

Irwin Maurice Fletcher – bohater cyklu powieści kryminałów autorstwa Gregory’ego McDonalda, czyli pisarza niezbyt znanego w naszym kraju (do tej pory wydano tylko jedną powieść i to bardzo dawno temu). Dziennikarz pracujący w gazecie Los Angeles, gdzie pisze pod pseudonimem Jane Doe. Jeśli jest u nas kojarzony, to dzięki dwóm filmom w reżyserii Michaela Ritchie. Więc pora o jednym z nich opowiedzieć.

fletch1-1

We „Fletchu” z 1985 roku Fletcher (Chevy Chase) pracuje nad tekstem w sprawie handlu narkotyków na plaży, podszywając się pod jednego z lokalsów. Wtedy zostaje zauważony przez lotniczego potentata, Alana Stanwycka (Tim Mathieson), który ma dla niego dość nietypową propozycję: da mu 50 tysięcy dolarów w zamian za… zabicie go. Ale dlaczego miałby to zrobić? Jak zapewnia sam zainteresowany, jest śmiertelnie chory na raka kości i chce oszczędzić sobie cierpienia. Poza tym, w przypadku morderstwa została wypłacona spora polisa ubezpieczeniowa. Fletch niechętnie się zgadza na to, ale podejrzewa, że sprawa ma drugie dno. Powoli zaczyna badać swojego zleceniodawcę i odkrywa tajemnicę. Jak się potem okaże, zarówno sprawa narkotyków oraz „morderstwa” są powiązane.

fletch1-2

Reżyser musi lawirować między kryminalną intrygą a sarkastyczno-absurdalnym humorem. Pomaga mu w tym będący w szczytowej formie Chevy Chase. Jego Fletcher z jednej strony to bardzo dociekliwy i inteligentny dziennikarz, potrafiący podszyć się praktycznie pod każdego, by znaleźć istotne informacje. Ale z drugiej jest bardzo sarkastycznym, nie traktującym do końca wszystkiego poważnie luzakiem. Jego największym marzeniem jest zostać… koszykarzem Lakersów. Nawet w sytuacjach zagrażających życiu nigdy nie traci opanowania oraz ciętego dowcipu. Nieważne jakie kocopoły opowiada i pod kogo się podszywa (bo jest bardzo kreatywny w nazwiskach: od agenta ubezpieczeniowego Harry’ego Trumana po rzekomego kuzyna, niejakiego… Don Corleone), humor leci ponad poziom sufitu.

fletch1-3

Do tego jeszcze nie brakuje scen pościgu (cudowna ucieczka przed radiowozami), włamywania i pogoni przed psem rasy doberman oraz bardzo powoli odkrywana intryga. Ritchie sprawnie opowiada historię, ale cały czas jest prowadzona lekko, nawet w bardzo dramatycznym finale. I co najważniejsze, cała ta fabuła ma sens, choć pod koniec zacząłem szybko łączyć elementy układanki. Niemniej zakończenie jest bardzo satysfakcjonujące, a o to tu chodzi.

7/10

Radosław Ostrowski

Top Gun: Maverick

36 lat minęło jak jeden dzień, a Tom Cruise wygląda jakby czas kompletnie go nie tknął. Prawda jest taka, że raczej nikt nie spodziewał się powrotu do „Top Gun”. Zwłaszcza po tylu latach – trochę nie za późno na taką lotniczą eskapadę? Czy to tylko bezczelny skok na kasę wobec fanów oryginału, zakonserwowany w dawnych czasach? Bo powrót do starych marek to nowa żyła złota? Oczekiwałem, że sceny w powietrzu będą lepsze od oryginału i… w sumie tyle. Bo co jeszcze można ciekawego wymyślić? Dodatkowo zatrudnienie Josepha Kosinskiego, który ma oko wizualne, lecz z fabułami bywało… różnie nie nastrajało optymizmem. Ale z Cruise’m już pracował przy „Niepamięci”, a za scenariusz do „Mavericka” odpowiadał m.in. Christopher McQuarrie. Więc jestem zdumiony, że z tak schematycznego scenariusza oryginału (czepiać mi się nie chcę, bo lista jest za długa), powstał… zaskakująco emocjonalny film, choć też oparty na znajomych kliszach. Jak to się stało i co za czary tu zastosowano?

top gun2-3

Pete „Maverick” Martell dalej służy jako pilot marynarki, jednak nadal pozostaje trochę ryzykantem i buntownikiem. Co wyjaśnia, czemu nigdy nie awansował, bo swoim nastawieniem wkurzał swoich przełożonych oraz przenoszenie z miejsca na miejsce. To ostatnie dzięki swojemu kumplowi „Icemanowi” – admirałowi Flory Pacyfiku. Jednak w czasach, gdy Ju Es Armi bardziej korzysta z nowoczesnych technologii w stylu dronów, Maverick jest równie potrzebny jak łysemu grzebień. Ale dostaje szansę – prawdopodobnie ostatnią w swojej karierze. Wraca do szkoły lotniczej Top Gun, gdzie ma wyszkolić młodych pilotów do wykonania diablo niebezpiecznego zadania: zniszczenie znajdującego się w podziemnym bunkrze tajnym magazynie wzbogaconego uranu. Równie łatwe jak rozwalenie najsłabszego punktu Gwiazdy Śmierci, a czasu jest niewiele. Fakt, że wśród młodej krwi mamy syna Goose’a, czyli Roostera nie ułatwia sprawy.

top gun2-4

Historia w zasadzie ma o wiele więcej rąk i nóg niż w oryginale, choć sporo czerpie z oryginału. Nadal mamy jako pilotów młodych, bardzo pewnych siebie kolesi (a nawet jest koleżanka), zbyt mocno trzymających się przepisów służbistów, bardzo drogie samoloty. Jest też nawet scenka grania na plaży z gołymi klatami. Ale to wszystko wydaje się mieć więcej sensu niż w chaotycznym (choć nadal dającym sporo frajdy) poprzedniku. I co najważniejsze, twórcy czynią z Mavericka… człowieka z krwi i kości, a nie tylko pewnego siebie aroganta. Tutaj zaczyna dojrzewać do roli lidera, zaczyna czuć odpowiedzialność za swoich podwładnych. Chociaż trenuje ich, wyciskając z nich siódme poty oraz ciągle udowadniając, że jeszcze nie stracił formy (pierwszy trening).

top gun2-1

Muszę przyznać, że Kosinski nadal porywa wizualnie. Sceny lotnicze (głównie dzięki mikrokamerom) wyglądają niesamowicie i są kapitalnie zmontowane, co podnosi napięcie oraz adrenalinę do ściany. Nie chcę nawet wspominać o scenie, gdy Maverick – chcąc udowodnić sobie i przełożonym – że mission jest possible sam wsiada za samolot. Tą scenę oglądałem na krawędzi fotela, zaś finałowa misja – nawet jeśli miejscami wydaje się jakby z innej bajki – jest fantastycznie wykonana, z niesamowitą choreografią oraz namacalnym poczuciem bycia w samolocie.

top gun2-2

Jednocześnie czuć hołd oraz miłość do filmu Tony’ego Scotta (zresztą jest mu dedykowany) jest namacalna. Czerpie garściami, ale nie popada w przesadę i fan service jest w punkt: od muzyki przez wręcz niemal kopiowanie scen z oryginału (sam początek zrobił mi mętlik w głowie i przez chwilę zastanawiałem się, czy przypadkiem nie pokazali pierwszego „Top Gun”). Młodzi aktorzy też dają radę – zwłaszcza Miles Teller – i czuć, że to zgrana ekipa, Tom Cruise także wypada więcej niż dobrze, zaś użycie praktycznych efektów specjalnych jest wręcz odświeżające w czasach blockbusterów przeładowanych komputerowymi trickami. Drugi plan też ma przebłyski w postaci Jona Hamma jako przełożonego Mavericka

Choć jest parę drobnych niedociągnięć (wątek romansowy troszkę wydaje się wciśnięty na siłę), to nie spodziewałem się tak silnego ładunku emocjonalnego. To jest przykład świetnego sequela, zrobionego z pasji, zaangażowania, a nie chłodnej kalkulacji i bezmyślnego powtarzania się. Taka sztuka zdarza się tak często jak zestrzelenie trzech samolotów w jednej akcji.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Gliniarz z Beverly Hills 2

Sukces „Gliniarza z Beverly Hills” zaskoczył chyba wszystkich. W takim przypadku zostaje tylko jedna rzecz do zrobienia: zarobić więcej kasy za pomocą sequela. Tylko jakim cudem gliniarz z miasta Detroit, miałby znowu trafić do glamourowego Beverly Hills? Scenarzyści znani są z tego, że pomysłów to im nie brakuje.

Foley obecnie pracuje pod przykrywką, rozpracowując gang fałszerzy kart kredytowych. Pozostaje w przyjaźni z policjantami z Beverly Hills: kapitanem Bogomilem, sierżantem Taggartem i detektywem Rosewoodem. Ale w bogatej metropolii nie jest dobrze, bo w okolicy szaleje tajemniczy alfabetowy morderca. Dokonuje różnych napadów i zostawia zaszyfrowane wiadomości. Ale kiedy Bogomil zostaje postrzelony, Foley zostawia sprawę (przydziela ją kumplowi) i wyrusza na pomoc przyjacielowi.

Zmianę w sequelu widać od razu. Tym razem „dwójkę” nakręcił opromieniony sukcesem „Top Gun” Tony Scott. Intryga tym razem jest bardziej skomplikowana (przynajmniej w teorii), zaś nasze trio Foley/Taggart/Rosewood musi nie tylko wyjaśnić sprawę, lecz nie da się wkopać nowemu szefowi policji. Nazywa się on Lutz, jest skończonym idiotą i ma podwładnego, który tak mu w dupę włazić, że – jak to ujął jeden ze skeczy kabaretowych – „powinien nazywać się Czopek”. Nadal nasz detroidzki glina posługuje się sprytem, ma jeszcze więcej sztuczek (włamuje się za pomocą gumy do żucia) i luźno podchodzi do litery prawa. Nadal potrafi rozśmieszyć.

Za to duet Taggart/Rosewood przeszedł pewną ewolucję. A mówiąc konkretniej, Rosewood odmienił się całkowicie. Nie dość, że zaczyna lubić adrenalinę, to jeszcze w domu ma arsenał broni, plakaty z filmów Sylvestra Stallone’a i coraz bardziej zaczyna rozrabiać. Akcja jest jeszcze bardziej szalona i dynamiczna, napady wręcz budzą pewne skojarzenia z Michaelem Mannem w czym pomaga świetny montaż (sekwencja napadu na tor wyścigów konnych przeplatana z wyścigiem) oraz bardziej dynamiczna praca kamery. Nawet ujęcia w zachodzącym słońcu wyglądają niesamowicie – czerwień jest bardzo nasycona, a całość jest o wiele mroczniejsza wizualnie.

Jeśli jednak do czegoś muszę się przyczepić, to poza powtórzeniem (z pewnymi modyfikacjami) sytuacji z części pierwszej, to problemem dla mnie są antagoniści. Po prostu jest ich za dużo, choć zagrani są dobrze (Jurgen Prochnow z Brigitte Nielsen oraz Deanem Stockwellem), to jednak ich nadmiar za bardzo komplikuje wszystko. To, co działało poprzednio, nadal funkcjonuje świetnie. Murphy nadal czaruje swoim urokiem, duet Ashton/Reinhold jeszcze bardziej szaleje (w finale to dokonują wręcz rzeźni), zaś Scott pewnie podkręca tempo i adrenalinę.

Dla mnie druga część dorównuje oryginałowi, a reżyserowi udaje się zachować balans między komedią a akcją. To ostatnie potrafią zrobić dobrze tylko nieliczni, co świadczy o klasie twórcy.

8/10

Radosław Ostrowski

Gliniarz z Beverly Hills

Pamiętacie czasy, gdy Eddie Murphy był supergwiazdą kina, a jego filmy zarabiały zyliony dolarów? To były stare, dobre lata 80., kiedy komedia pozwalała sobie na dużo więcej, mając gdzieś polityczną poprawność. I nawet proste pomysły były realizowane szybko. Taka była też komedia sensacyjna „Gliniarz z Beverly Hills”.

gliniarz z beverly hills1-1

Głównym bohaterem jest detektyw Axel Foley – uzdolniony policjant z Detroit, którego wychowała ulica. Ale jego problemem jest niesubordynacja oraz częste działanie za plecami swoich przełożonych. I to dostajemy na początku, kiedy glina próbuje pod przykrywką opchnąć papierosy bandziorom, by ich zgarnąć. Ale nic nie poszło zgodnie z planem i nasz bohater zostaje zawieszony. Na szczęście, wieczorem pojawia się dawno niewidziany kumpel, Mike. Po wspólnym balu, obaj zostają zaatakowani przez nieznanych gości, zaś Mike zastrzelony. Foley decyduje się na własną rękę zbadać sprawę i – będąc na urlopie – wyrusza do ostatniego miejsca pracy kumpla: galerii sztuki w Beverly Hills.

gliniarz z beverly hills1-2

O mały włos a film Martina Bresta wyglądałby zupełnie inaczej. Do roli Foleya przymierzany był najpierw Mickey Rourke (zrezygnował z powodu przedłużających się przygotowań), a następnie sam Sylvester Stallone (odszedł, bo wolał więcej powagi i akcji). Kiedy jednak do gry wszedł Eddie Murphy (także jako jeden z producentów), sprawy przybrały o wiele korzystniejszy obrót. Sama intryga kryminalne jest porządnie prowadzona, mimo znajomych tropów. Prosty koncept osoby, próbującej się odnaleźć w nowym otoczeniu jest prawdziwym samograjem. Foley – gliniarz w trampkach, zdezelowanym wozie i dżinsach – nie bardzo pasuje do Beverly Hills, które jest bardziej eleganckie, pełne ludzi z wyższych sfer oraz dużych pieniędzy. Nawet gliniarze noszą garniaki i mocno trzymają się regulaminu.

gliniarz z beverly hills1-3

I to zderzenie Foleya z Beverly Hills to największe źródło humoru. Brestowi udaje się wpleść humor nawet w scenach pościgów (zatkanie bananem rury wydechowej) czy strzelanin. Sama akcja jest zrobiona w sposób kompetentny, ale bez jakiegoś szału. W zasadzie nie jest to poważny problem, bo odkrywanie zagadki śmierci Mike’a daje sporo frajdy. Dowcipne dialogi oraz sytuacyjne żarty działają, skoczna muzyka z niezapomnianym tematem przewodnim („Axel F”) oraz płynny montaż bujają, zaś bogaty drugi plan podnosi całość na wyższy poziom. Dotyczy to głównie świetnego duetu John Ashton/Judge Reinhold, czyli bardzo sztywnego i do bólu regulaminowego sierżanta Taggarta oraz próbującego wyrwać się z szablonu detektywa Rosewooda.

Ku mojemu zaskoczeniu, pierwszy „Gliniarz” nadal się świetnie ogląda i bawi. Murphy jest prawdziwym wulkanem energii, humor cały czas działa, podobnie jak klimat lat 80. Brest pokazał sprawny warsztat, który eksplodował w następnym filmie, ale o tym kiedy indziej. Prawdziwa klasyka gatunku.

8/10

Radosław Ostrowski

Tango i Cash

Chyba nie ma dwóch policjantów tak różnych w Los Angeles jak Ray Tango oraz Gabriel Cash. Pierwszy wygląda bardziej jak biznesmen – elegancko ubrany, zawsze w garniturze, a także inwestuje na giełdzie. Drugi to szajbus pokroju Martina Riggsa z “Zabójczej broni”, tylko kocha adrenalinę i mniej patyczkuje się z oponentami. Obaj mocno zaleźli za skórę handlarzowi narkotyków oraz bronią, niejakiemu Perretowi. Ten planuje zemstę, ale zamiast odstrzelić im łby wrabia ich w morderstwo, by zniszczyć ich reputację.

Powiem to wprost: film Andrieja Konczałowskiego z 1989 roku to taka bardziej lightowa wersja “Zabójczej broni”. Więcej tutaj humoru niż w oryginale, a historia jest tylko pretekstem do kolejnych popisów kaskaderskich oraz żarcików. W większości sucharów, ale zabawnych, gdzie panowie rywalizują o status samca alfa. Takich opowieści widzieliśmy setki, a klisza kliszą pogania. Przerysowany, demoniczny antagonista, konflikt policjantów ze swoimi szefami, jeden z gliniarzy zakochuje się w siostrze drugiego. Jest tu nawet odpowiednik bondowskiego Q z dziwacznymi zabawkami technologicznymi (strzelające buty czy wóz opancerzony i uzbrojony po zęby). Ten film powinien zostać zrobiony jako pełnoprawna parodia spod znaku ZAZ. Ale “Tango i Cash” jest zrobiony na poważnie, chociaż to przymrużenie oka daje o wiele więcej frajdy. Strzelaniny są szybkie oraz intensywne (zwłaszcza finałowa konfrontacja rozmiarów epickich), niektóre popisy kaskaderskie wydają się szalone w rodzaju skoku na linię wysokiego napięcia w deszczu, zaś humor czasem miesza się z przemocą (przesłuchanie prawej ręki antagonisty za pomocą zabawy w dobrego i złego gliny). Bawiłem się świetnie, w czym pomaga także “lekka” muzyka Harolda Faltenmeyera oraz pewna realizacja, ze stylowymi zdjęciami.

To wszystko jeszcze bardziej podkręca ciekawie dobrany duet, pełen silnej chemii oraz sporego ładunku. Sylvester Stallone w eleganckim garniaku wygląda nietypowo, co zaskakuje i pokazuje spory dystans do siebie. Ale kiedy pojawia się Kurt Russell jako Cash, będący kontrastem dla Tango. W podkoszulku, z długimi włosami, działa bardziej za pomocą pięści niż słów. Docinki między sobą oraz rywalizacja o dominację daje masę frajdy i jest paliwem tego wariackiego filmu. Jest jeszcze przerysowany antagonista w wykonaniu Jacka Palance’a, choć nie wyróżnia się tak bardzo z tłumu innych złoli. Są też drobne role Teri Hatcher (Catherine Tango) oraz Briona Jonesa (Requin), dodające odrobiny lekkości.

Choć “Tango i Cash” nie jest żadnym arcydziełem, idealnie wpisuje się w definicję guilty pleasure. Dostarcza masy frajdy, nawet jeśli historia wydaje się pełna dziur, bzdur oraz brakiem logiki. Są wybuchy, dużo humoru oraz energetyczny duet Stallone/Russell. Czego chcieć więcej do seansu z kumplami przy piwku?

7/10

Radosław Ostrowski