Mission: Impossible – The Final Reckoning

To już niemal 30 lat, gdy ruszyła kinowa maszyna zwana „Mission: Impossible”. I chyba nikt, ani Tom Cruise, ani reżyser Brian De Palma nie spodziewał się jak bardzo ta seria się rozrosła. Teraz dostajemy część ósmą, która pierwotnie miała być drugą połową części siódmej. Jednak dość słabe (jak na tą serię) wyniki box office doprowadziły do zmiany tytułu. I tak zamiast „Dead Reckoning, Part Two” pojawia się „The Final Reckoning”. Czyżby to miał być le grande finale całej serii i ostatnia misja niemożliwa?

Ethan Hunt (Tom Cruise) nie może sobie pozwolić na jakakolwiek chwilę oddechu. Szczególnie w poprzedniej części serii, gdzie pojawiła się sztuczna inteligencja zwana Bytem. Jej kod źródłowy znajduje się gdzieś na dnie oceanu we wraku rosyjskiego okrętu podwodnego, zaś sama AI wywołuje chaos oraz dezinformację w świecie wirtualnym. Teraz jednak chce przejąć cały nuklearny arsenał świat i odpalić, doprowadzić do kompletnej zagłady ludzkości. Ukrywający się Hunt ma cztery (CZTERY) dni, by znaleźć kod źródłowy (Podkowę) i zniszczyć. Ale to nie będzie łatwe nie tylko przez pełniącego fizyczną wersję Bytu Gabriela (Esai Morales), lecz także przełożonych samego Hunta, chcących kontrolować AI.

Z całej tej szalonej, pełnej nieprawdopodobnych popisów kaskaderskich Toma Cruise’a oraz odpowiedniego balansu między powagą a zgrywą, ta część ponownie zrobiona przez Christophera McQuarrie działa inaczej. Pierwsze 30 minut (mniej więcej) to tak naprawdę połączenie wydarzeń z niemal wszystkich części (ze szczególnym naciskiem na pierwszą, trzecią i siódmą) do tego momentu. Ten segment zawiera masę przebitek, retrospekcji i dialogów, które potrafią przytłoczyć. „The Final Reckoning” jest o wiele mroczniejsze oraz bardziej poważne, co dla wielu może być dość ciężkostrawne i nieznośnie patetyczne. Rozumiem, że chodziło o podbicie stawki i przypomnienie, co się wcześniej działo (szczególnie w części poprzedniej), jednak mnie to troszkę wybiło. Jednak w momencie, gdy Hunt trafia na okręt wojenny, wszystko zaczynało wracać na odpowiednie tory. Akcja skupia się wokół dwóch wielkich scen kaskaderskich: penetracja wraku okrętu podwodnego (bardzo klaustrofobiczna, nerwowa oraz pięknie wyglądająca) oraz pościg z dwoma dwupłatowcami nad ślicznymi krajobrazami południowej Afryki (z wielkim oddechem, świetnie nakręconą i zmontowaną), dziejąca się równolegle z dwoma innymi – równie intensywnymi – momentami.

Nie wiem, jak oni to robią, ale znowu udało im się podnieść mi ciśnienie i sprawić, że oglądałem film na skraju fotela. Że nie ma to za wiele wspólnego z naszą rzeczywistością i sensu w tym niewiele, to już inna sprawa. Trudno nie być pod wrażenie technicznych umiejętności twórców, którzy wyciskających maksimum możliwości. Nawet zmiana kompozytora nie odbija się za bardzo na jakości. Montaż jest intensywny, zdjęcia są o wiele mroczniejsze niż poprzednio, scenografia także wygląda przekonująco. Można czasem odnieść wrażenie, że dzieje się aż za dużo, niemniej to nadal działa.

A jak sobie radzi z tym wszystkim obsada? Tom Cruise robi to, co zwykle i nadal szaleje w scenach kaskaderskich (po tym filmie jestem coraz bardziej przekonany, że ten aktor to amerykański odpowiednik Jackie Chana), zaś w innych momentach też radzi sobie porządnie. Stała ekipa (Simon Pegg, Ving Rhymes oraz wracający z poprzedniej części Hayley Atwell, Henry Czerny i Pom Klementieff) ciągle wypada świetnie, zaś z nowych postaci najbardziej zapadają dwie drobne role: Tramella Tillmana (kapitan okrętu podwodnego Bledsoe) oraz Hannah Waddington (admirał Neely). Jednak niespodzianką był dla mnie Rolf Saxon (William Donloe), który pojawił się w pierwszej części „Mission Impossible” w epizodzie i tutaj powraca w większej roli.

Czy „The Final Reckoning” to naprawdę ostatnia część tej serii? Zważywszy na to, że nie jestem w stanie wyobrazić sobie jak zrobić lepsze, groźniejsze zagrożenie od Bytu (przynajmniej ja) oraz fakt, że Tomek „Kaskader” Cruise nie robi się coraz młodszy, wydaje się to całkiem realne. Nie jest to najlepsza część serii, lecz (mimo pewnych rys) jest to godne zakończenie tej prawie 30-letniej franczyzy. Lepszego blockbustera na początek letniego sezonu nie zobaczycie (przynajmniej w tym miesiącu).

8/10

Radosław Ostrowski

Mission: Impossible – Dead Reckoning Part One

Seria filmów z Tomem Cruisem jako agent Ethanem Huntem jest jedynym cyklem, stanowiącym jakąkolwiek konkurencję dla brytyjskiego szpiega wszech czasów. Wszystko w dużej skali, szalonymi popisami kaskaderskimi, z ograniczonymi do minimum efektami komputerowymi. Teraz pojawia się część siódma serii i trzecia w dorobku reżysera Christophera McQuarrie.

Tym razem amerykański odpowiednik Bonda będzie mierzył się z najtrudniejszym przeciwnikiem w historii serii: Bytem. Kim on jest? Sztuczną Inteligencją, która działa niczym wirus: jest w stanie zaszkodzić i zmanipulować wszystkimi danymi cyfrowymi. Zarówno instytucji cywilnych, wojskowych i wywiadowczych. Bardzo niebezpieczna broń, o czym przekonuje się dowódca rosyjskiego okrętu podwodnego Sewastopol (Marcin Dorociński), zaatakowany przez kod Bytu. Okręt zatonął zniszczony własną torpedą, która miał zatopić obecny na radarze wrogi statek, którego… nie było. Pocisku nie można było wyłączyć, co skończyło się śmiercią, zaś należący do oficerów dwuczęściowy klucz zniknął. I właśnie jego ma zdobyć Hunt, by jego szefowie mogliby kontrolować SI. ALE SI nabrało świadomości, przez co kontrolowanie jest utrudnione. Dla komórek wywiadowczych z całego świata nie stanowi to problemu i dla zdobycia władzy nad Bytem posuną się do wszystkiego.

Hurt oraz jego stała ekipa, czyli Luther (Ving Rhymes) i Benji (Simon Pegg) wyruszają w celu zdobycia drugiej połówki od kupca. Pojawiają się jednak dwa problemy: ekipa IMF zostaje uznana za złych i CIA wyznaczyła swoich ludzi do polowania na nich oraz w całą hecę wplątuje się cwana złodziejka (Hayley Atwell). Jest jeszcze trzecia strona, czyli reprezentujący Byt Gabriel (Esai Morales) – demon z przeszłości Hunta, pozbawiony cyfrowej tożsamości. Do tego nasz antagonista coraz szybciej się uczy, przewidując wszystkie możliwe scenariusze, nawet te najbardziej nieprawdopodobne.

Jestem kompletnie zaskoczony, że po tylu latach (prawie 30 od premiery pierwszej części) nadal można jeszcze coś wymyślić i podbić stawkę. Zwłaszcza kiedy reżyser robi już kolejną część z serii, należy spodziewać się raczej zniżki formy (bardziej lub mniej), co pokazał „Fallout”. Jednak pierwsza część „Dead Reckoning” jest wyjątkiem od reguły. Niby nic się nie zmieniło w serii, bo nadal mamy zabawę ze zmianami tożsamości (maska i modulator głosu), spektakularne pościgi, strzelaniny i popisy kaskaderskie oraz ciągle komplikujący się plan, który miał być o wiele prostszy w teorii. Czyli nic nowego. ALE dlaczego to tak wciąga i trzyma w napięciu? Nie chodzi tu tylko o poziom techniczny, gdzie prawie wszystko jest wykonywane praktycznie (absolutnie świetny pościg przez ulice Wenecji z użyciem m.in…. Żółtego, ciasnego Fiata; strzelanina z najemnikami podczas burzy pustynnej czy finał w rozpędzonym pociągu). Po raz pierwszy miałem poczucie, że dla Hunta i jego ekipy to zadanie może zakończyć się klęską. A nawet jeśli wygra, cena będzie za to bardzo wysoka. Tego przy tej marce nie czułem od czasu… „Ghost Protocol”, czyli części czwartej. I to zrobiło na mnie niesamowite wrażenie.

Aktorsko tutaj nie mogę się do nikogo przyczepić. Cruise jak to Cruise absolutnie błyszczy i dla niego Hunt to niemalże druga natura. Chemia między nim a Peggiem i Rhymesem nadal jest silna, działając mocno na korzyść. Starzy znajomi w ogóle nie zawodzą, a ich obecność cieszy. Największą niespodzianką dla mnie był powrót Eugene’a Kittridge’a, czyli szefa IMF z pierwszej części serii. Grający go Henry Czerny nadal jest świetny i ciągle nie można było rozgryźć jaki jest jego prawdziwy cel oraz motywacje. Z nowych bohaterów najistotniejsze są dwie, czyli złodziejka Grace oraz cyngiel Gabriel. Zarówno Hayley Atwell jak i Esai Morales są absolutnie fantastycznym uzupełnieniem sił. Pierwsza jest zaradną cwaniarą, nieświadomą w jakie szambo wpadła i wszelkimi sposobami próbuje się wydostać. Jej sceny z Cruisem to jedne z najlepszych momentów w całej serii. Z kolei Morales to bardzo chłodny, kalkulujący (niczym sam Byt) przeciwnik, bezwzględnie eliminujący każde potencjalne zagrożenie. Nawet w swoim otoczeniu.

Więcej nie powiem o samym filmie, ale jedno mogę stwierdzić z całą pewnością: pierwsza część „Dead Reckoning” to najlepsza część serii „Mission Impossible” w dorobku Christophera McQuarrie’ego. A być może nawet całego cyklu, gdzie akcja, napięcie, humor, przewrotki i twisty są wyważone w niemal idealnych proporcjach. Rozrywka perfekcyjna w wykonaniu oraz dająca masę satysfakcji. Już nie mogę się doczekać finału tej opowieści.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Egzorcyzmy Emily Rose

Horrory z opętaniem w tle stały się bardzo rozchwytywane po sukcesie „Egzorcysty”, tylko co nowego można pokazać w tej kwestii? Poza kolejnymi jump-scare’ami oraz efektami specjalnymi? Takie pytanie sobie postawił reżyser Scott Derrickson i zdecydował się odpowiedzieć w 2005 roku „Egzorcyzmami Emily Rose”. Połączenie horroru z dramatem sądowym na pewno brzmi odświeżająco, jednak wszystko zależy od wykonania.

egzorcyzmy emily rose2

Cała historia skupia się księdzu Richardzie Moorze (Tom Wilkinson), który zostaje oskarżony o doprowadzenie do śmierci Emily Rose, lat 19. Dziewczyna porzuciła leczenie i wierzyła, że została opętana przez demona. Egzorcyzmy jednak zakończyły się niepowodzeniem. Tyle wiemy na początku, zaś archidiecezja wynajmuje kancelarię prawniczą, by przeprowadzić obronę duchownego. Prawda jest taka, że kościół chce uniknąć rozgłosu i skandalu. Dlatego naciskają, by Moore poszedł na ugodę i nie zeznawał przed sądem, jeśli dojdzie do procesu.

egzorcyzmy emily rose1

Konstrukcja filmu bardziej przypomina zagadkę, kiedy film zaczyna się w momencie pojawienia się na farmie Rose’ów sądowego patologa i aresztowaniu duchownego. Cała historia Emily pokazana jest w formie retrospekcji podczas procesu. I wszystko skupia się na zderzeniu dwóch perspektyw: naukowej (medycznej) oraz duchowej (nadprzyrodzonej). Co zabiło Emily: leki czy egzorcyzmy? Naprawdę była opętana czy to wszystko było objawem choroby psychicznej? Najpierw widzimy jedną perspektywę za pomocą zeznań biegłych lekarzy i dopiero w połowie pojawia się druga opcja. Co najbardziej mnie zaskoczyło to fakt, że przez sporą część czasu reżyser nie opowiada się po żadnej ze stron. Obie możliwości uważa za prawdopodobne, zaś wplecione retrospekcje nie dają odpowiedzi. Są za to bardzo sugestywne oraz budzące strach.

egzorcyzmy emily rose3

Ale co dobre, nie trwa wieczne. Derrickson zaczyna się skupiać na relacji między obrończynią a księdzem i to im poświęca dużo czasu, przez co mam wrażenie, iż wierzy w wersję opętania. W końcu to jest horror i nawet pojawia się nawet ingerencja sił nadnaturalnych. Widać to w postaci zatrzymującego się w nocy budzika czy śmierci jednego ze świadków obrony. Ale wróćmy do ar remu. Wilkinson z Linney świetnie grają na kontraście między ateistką a sługą Bożym, bez popadania w szarże i przerysowanie, z czasem budując nawzajem szacunek. Kluczowa jest jednak rola Jennifer Carpenter w roli głównej, gdzie bardzo przekonująco pokazuje jej zagubienie i przerażenie, a w scenach opętania mrozi krew (o sekwencji egzorcyzmu nawet nie wspominam – tutaj reżyser rozwija skrzydła).

egzorcyzmy emily rose4

Klimat pomagają zbudować bardzo stonowane zdjęcia i okraszona „sakralnymi” wokalizami muzyka Christophera Younga. Troszkę szkoda, że nie widzimy tutaj pokazania historii Emily Rose ze strony prokuratora, który jest… wierzący. I to by dało pewne pole do pokazania konfliktu tej postaci. Drugim mocnym zgrzytem jest scena, gdzie Emily widzi we mgle… Matkę Boską. To wygląda i brzmi nie za dobrze. Nie zmienia to faktu, że „Egzorcyzmy…” są efektywnym oraz pozwalającym na zastanowienie się. Co w przypadku horror jest zjawiskiem równie częstym jak spotkanie jednorożca. A jak wiemy to zwierzę nie istnieje w przyrodzie, tak jak demony.

7/10

Radosław Ostrowski

Zabawa w pochowanego

Z czym wam się kojarzy ślub? To początek nowego etapu oraz dołączenie do nowej rodziny – pana lub pani młodej. Przez jednego z małżonków, co może okazać się niezapomnianym doświadczeniem. Taki dzień przydarzy się Grace – blondwłosej ślicznotce, wychowywanej w rodzinie zastępczej. I trafia jej się naprawdę bardzo mocna, wpływowa partia. Zamożna rodzina, która zbudowała swoje imperium na grach towarzyskich (planszówki, karty itp.), zaś przyszły mąż chciał się od niej odciąć. Od rodziny, nie od żony. Dość dziwacznej i pokręconej, co pokazuje choćby inicjacja polegająca na… rozegraniu gry przez nowego członka rodziny, a wybór dokonywany jest za pomocą kart. Na swoje nieszczęście Grace wybiera grę w chowanego. Ale co niby nieprzyjemnego jest w grze, gdzie rodzina będzie szukać naszej bohaterki? Niby nic, tylko że cała familia używa do złapania jej… strzelby, łuku, kuszy oraz innych narzędzi zagłady.

Brzmi jak mroczny horror? Horror może to i jest, ale bliżej tutaj do czarnej komedii niż pełnokrwistego filmu grozy. „Zabawa w pochowanego” (polskie tłumaczenie tytułu jest świetne) jest mieszanką horroru z rodzaju slasher z czarną komedią oraz – a jakże to modne dzisiaj – satyrą na ludzi bogatych. A ci jak wiemy, są ponad wszelkim prawem i mogą robić, co im się żywnie podoba. Czasem by osiągnąć sukces oraz swoją pozycję idą na pakt z siłami nadprzyrodzonymi. No i to ostatnie ma pewną cenę, co pokazuje przebieg tej gry w chowanego. Jednocześnie pokazano tutaj jak bardzo zmienny jest stosunek do tradycji: od mocno się jej trzymającej ciotki, wyglądającej jak prawdziwa wiedźma przez ojca rodziny aż po młodszych członków rodziny, mających to troszkę gdzieś. Jest też służba, jak na zamożną rodzinę mieszkającą w pałacu, ale oni troszkę robią za mięso armatnie.

Ku mojemu zdumieniu film bardzo zgrabnie balansuje między horrorem a komedią. Humor ma tutaj charakter głównie sytuacyjny albo kiedy bohaterom coś się nie udaje. ewentualnie podsumowane jest ciętym one-linerem. Pojawiająca się posoka też potrafi rozbawić, jednak nie brakuje tutaj kilku przewrotek i niespodzianek. Klimat grozy pomaga świetna scenografia dużego domostwa oraz odpowiednio mroczna muzyka Briana Tylera. Zaś finał to idealne połączenie rzezi polanej czarnym humorem.

A co jest mocną kartą jest świetne aktorstwo, dające barwne postacie. Absolutnie idealna jest Samara Weaving jako nasza protagonistka. Grace w jej wykonaniu to nie głupia blondwłosa ślicznotka, ale twarda babka, co nie daje sobie w kaszę dmuchać. Choćby nie wiadomo co by się działo, zachowuje zimną krew i – co nie jest częste – podejmuje sensowne decyzje. Także reszta rodzinki wypada bardzo dobrze: od świetnego Henry’ego Czernego (ojciec) i troszkę nie widzianej Andie MacDowell (matka) po kradnącą sceny Nicky Guadani (ciocia Helene) aż do cudnego Adama Brody’ego (mający wszystko w dupie pijaka Daniela).

„Zabawa w pochowanego” pokazuje, że komediohorror ma się bardzo dobrze. I nawet jeśli satyra na wyższe sfery wydaje się już czymś ogranym, to pożenienie jej z czarną komedią/horrorem czyni ją świeżą. Dobra zabawa gwarantowana.

7/10

Radosław Ostrowski

Mission: Impossible

Impossible Mission Force – tajna komórka wywiadowcza CIA zajmująca się zadaniami niewykonalnymi. Takimi, gdzie trzeba korzystać z masek (charakteryzacja), wodzenia za nos oraz gadżetami, jakich się nie powstydził sam agent 007. Grupa przygotowanych agentów kieruje weteran branży Jim Phelps. Razem ze swoją ekipą (Ethan Hunt, Claire Phelps, Sarah Davies, Hannah Williams, Jack Harmon) otrzymują kolejne trudne zadanie, krążącej wokół listy agentów działających na terenie Europy Wschodniej. Listę ma zdobyć pracownik amerykańskiej ambasady oraz zdrajca Aleksander Golicyn, zaś zespół ma nagrać dowód zdrady, zdemaskować Golicyna i jego kupca. Niestety, cała akcja kończy się niepowodzeniem, śmiercią Golicyna oraz niemal całego zespołu oprócz Hunta. Jedyny ocalony podczas spotkania z szefem IMF, Eugenem Kittridgem orientuje się, że cała akcja to mistyfikacja, a prawdziwym celem jest wykrycie zdrajcy w organizacji.

mission impossible 1-1

W latach 90. był trend przenoszenia na duży ekran fabuł z seriali telewizyjnych. Najbardziej znany stał się „Ścigany” Andrew Davisa, ale drugim filmem z tego okresu było „Mission: Impossible”. Mało kto dziś pamięta, ale film opierał się na serialu telewizyjnym z lat 1966-73. Wielkim fanem tego dzieła był aktor Tom Cruise, który postanowił spróbować swoich sił jako producent filmowy. Do zadania realizacji został wyznaczony prawdziwy stylista kina, czyli Brian De Palma. Powiedzmy to sobie wprost: fabuła nie jest tutaj najważniejszym elementem. Jest to standardowa akcja spod znaku filmów o agencie 007, który zostaje uznany za zdrajcę. Intryga jest tylko pretekstem dla pokazania widowiskowych scen akcji, twistów oraz wodzenie za nos. Prawdziwą siłą jest jednak realizacja oraz charakterystyczny styl reżysera. Nie ma co prawda podzielonego ekranu, ale jest za to podwójna ogniskowa, długie ujęcia, sceny widziane z oczu i zbliżenia na twarze.

mission impossible 1-2

Niemniej fabuła jednak jest w stanie zaangażować, bo reżyser bardzo pewnie prowadzi całość. Historia jest na tyle pokomplikowana, że angażuje. Wymaga ona jednak skupienia, by tak jak Hunt połapać wszystkie elementy układanki. Ciągle lawiruje między IMF a tajemniczym handlarzem bronią Maxem, by oczyścić swoje dobre imię oraz znaleźć zdrajcę. Nie brakuje tutaj trzymających w napięciu scen akcji z nieśmiertelną sceną włamaniu do komputera w Langley (nawet jeśli czasami logika mówi co innego w kwestii tego, co się dzieje), akcji w Pradze czy finałowej konfrontacji w pociągu TGV. Pomaga w tym świetny montaż, znakomita praca kamery oraz absolutnie rewelacyjna muzyka Danny’ego Elfmana (bardzo w duchu kina szpiegowskiego).

mission impossible 1-3

Jest jeszcze jedno zaskoczenie, czyli stylizacja. De Palma kompletnie unika charakterystycznych elementów, który wskazywałby na realia lat 90. Jedyne, co zdradza wiek produkcji to komputery oraz wizja tego, jak miałby wyglądać Internet. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to śmieszne i zestarzało się bardzo. Gdyby nie ten element, można odnieść wrażenie, że akcja toczy się w latach 60., co widać w scenografii czy kostiumach, a nawet fryzurach. I ten styl mocno wyróżnia ten film z całej serii. jedynym moim poważnym zastrzeżeniem – poza efekciarskim finałem – są wplecione sceny dialogów, będących repetycjami pewnych zdań kluczowych dla intrygi.

mission impossible 1-4

Jeśli chodzi o aktorstwo, powiedzmy sobie wprost: tu nie ma za dużo do grania, a wszystko jest tutaj mocno wzięte w nawias. Z tej reguły wyłamuje się Tom Cruise w roli Ethana Hunta, który jest typowym Cruisem z czasów kina akcji. Czy jest to nudna postać? O nie, tutaj nasz bohater musi ciągle lawirować na niepewnym gruncie, próbuje przewidywać kolejne ruchy tropiących go ludzi oraz daje z siebie wszystko w scenach kaskaderskich. Największe wrażenie robi w scenach, kiedy puszczają mu nerwy. Drugi plan w sumie trzyma solidny poziom (zjawiskowa Emmanuelle Beart, szorstki Jean Reno, spokojny Jon Voight, elegancka Vanessa Redgrave), ale z niego wybijają się dwie postacie – Luther oraz Kittridge.

mission impossible 1-5

Pierwszy w interpretacji Vinga Rhamesa wydaje się dość dziwnym wyborem do roli komputerowego hakera (bardzo przypakowany facet), ale wnosi on sporo lekkości i humoru, budząc sympatię od samego początku. I jako jedyny – oprócz Hunta – pojawia się we wszystkich częściach. Drugi z twarzą Henry’ego Czerny’ego wydaje się (na razie) najlepszym szefem IMF, tutaj pełniącym rolę tropiciela – analityczny umysł, szybko łączący fakty oraz bardzo pewny siebie. Wie, za jakie sznurki pociągnąć, by sprawić ból. Bardzo inteligentna postać (świetna scena spotkania z Huntem w restauracji) – szkoda, że nie wraca do serii.

Powiem szczerze, że z każdym seansem film De Palmy tylko zyskuje w oczach. To najbardziej elegancki oraz stylowy film szpiegowski z całego cyklu. Może nie jest tak widowiskowy jak następne części, ale też potrafi trzymać w napięciu i nadal zachwyca wykonaniem. Tak się zaczyna serię, czego chyba nikt się nie spodziewał.

7,5/10

Radosław Ostrowski