Gimme Danger

Jim Jarmusch i film dokumentalny? Samo to połączenie wydaje się czymś abstrakcyjnym i musiał być naprawdę mocny powód do stworzenia czegoś takiego. Reżyser postanowił opowiedzieć o zespole The Stooges. Słyszeliście o nich? Ta kapela działała na przełomie lat 60. i 70. stanowiąc fundament pod punk rockową muzę. Po wydaniu trzech płyt grupa się rozpadła. Dlaczego? O tym opowiedzą żyjący członkowie grupy z frontmanem Iggym Popem na czele.

gimme danger1

Jarmusch nie ukrywa swojego uwielbienia oraz fascynacji grupą, tworzącą wówczas muzykę bezkompromisową. Muzykę w zasadzie trudną do sprzedania, pełną agresji i mającą wpływ na takich twórców jak Sonic Youth, Sex Pistols czy Ramones. Niby nie jest to zaskakująca forma, bo mamy klasyczny dokument. Czyli gadające głowy (z których najbardziej wybija się Iggy Pop), dużo archiwalnych materiałów oraz opowieści. O początkach, fascynacjach muzycznych, pierwszych próbach i rozpadzie. Bo grupa nie przetrwała długo, zaś przyczyn było kilka. Nie tylko narkotyki i zbyt młody wiek członków, lecz także pewne spięcia z wytwórnią, co doprowadziło do gorzkich przemyśleń nad szołbiznesem. Bo jeśli myślicie, że tworzenie talentów oraz skrojonej pod masową publikę jest nowym wynalazkiem, jesteście w wielkim błędzie. Tak samo jak nierówny podział kasy i dominacja producenta, a nawet zakaz koncertowania. Sporym ubarwieniem są animowane wstawki, opisujące pewne wydarzenia jak przygotowania do próby czy kupno przez Iggy’ego marihuany (a dokładnie całego krzewu).

gimme danger2

Najbardziej zadziwiające jest to, że mimo braku subiektywności „Gimme Danger” potrafi przekonująco pokazać koniec ery hipisowskiej i początek lat 70. Ale sami bohaterowie nie boją się opowiedzieć o swoich nałogach i słabościach, przez co film nie jest niestrawną laurką. A troszkę się tego obawiałem. Niemniej Jarmusch wiele z ekipy potrafi wyciągnąć, przez co od filmu nie można oderwać wzroku. Jedna z ciekawszych oraz zaskakujących rzeczy w dorobku tego reżysera.

7/10

Radosław Ostrowski

Iggy Pop – Post Pop Depression

post-pop-depression-640x640-640x640

Iggy Pop to prekursor punk rocka, który mimo ponad 60 lat na karku, nadal pozostaje aktywnym muzykiem. Na swoim 17 albumie solowym (czytaj: nagranym bez macierzystego zespołu Iggy & the Stooges) pokazuje, że jeszcze ma wiele do powiedzenia. Pop wsparty przez trzech młodszych (znacznie) od siebie kolegów: gitarzystów Josha Homme’a i Deana Fertity (obaj z Queens of the Stone Age) oraz perkusisty Matta Heldersa (Arctic Monkeys) stworzył coś, co można śmiało nazwać powrotem do korzeni.

Czyli brudny, punkowy klimat znany również z macierzystej grupy Homme’a, który jest też producentem albumu. Świetnie zgrana sekcja rytmiczna robi swoje jak trzeba, gitara brudzi, ale jednocześnie jest melodyjna (świetny opener „Break Into Your Heart”), a sam głos Popa – bardziej melorecytujący niż śpiewający – współgra z całością bardzo dobrze. Singlowa „Gardenia” to strzał w dziesiątkę, pachnący alternatywą lat 70. (te krótkie wejścia gitary oraz środkowy riff), z przebojowym refrenem, a im dalej, tym ciekawiej. „American Valhalla” z intrygującym wstępem klawiszowym (coś jak melodia z pozytywki) przechodzi w dudniący bas, a klawisze przygrywają w tle, dopuszczając jeszcze gitarę, by pod koniec się wyciszyć.

„In the Lobby” niby jest spokojne, ale gitara po minucie zmienia ten obraz, dokonując poważnej demolki, a sam Pop miejscami krzyczy. Najbliżej tutaj do ostatnich dokonań QOTSA, podobnie jak w szybszym (jeśli chodzi o sekcję rytmiczną) „Sunday” z ładnym głosem Homme’a w refrenach oraz pań w połowie, zmieniając tempo na bardziej marszowe. A na sam koniec utworu słyszymy uspokajające smyczki oraz dęciaki – kompletny odlot. Tak samo jak akustyczny „Vulture”, idący później w westernową estetykę (dzwony, „strzelająca” perkusja), lekko psychodeliczne „German Days” czy „Paraguay” zaczynający się od śpiewu a capella, by potem działy się szalone rzeczy.

Ostatnio pojawiły się wieści, ze Iggy Pop zamierza zakończyć karierę muzyczną. Jeśli to prawda, to byłaby wielka szkoda. „Post Pop Depression” to najlepszy album Popa od bardzo dawna i mógłby to być nowy etap w karierze tego muzyka. Ale może Iggy zmieni zdanie i znów zaszaleje.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

New Order – Music Complete

Music_Complete

W New Order ostatnio doszło do perturbacji w składzie – w 2007 roku odszedł współtwórca zespołu, basista Peter Hook (zastąpił go Tom Chapman z Bad Lieutenant – pobocznego projektu Bernarda Summersa), a w 2011 wróciła grająca na klawiszach Gillian Gilbert. I w tym składzie grupa powraca z nowiutkim materiałem, bo poprzedni „Lost Sirens” to były odrzuty z nagranej w 2005 roku „Waiting for the Sirens’ Call”.

„Music Complete” jest nagrany dla nowej wytwórni grupy, czyli Mute, a od strony producenckiej – poza zespołem – odpowiada Tom Rowlands (połowa The Chemical Brothers) oraz Stuart Price. Jednak otwierający całość singlowy „Restless” brzmi jak typowy New Order. Średnie tempo, rytmiczny bas oraz wszędobylskie, charakterystyczne dla tej grupy elektroniczne pasaże – taka typowa nuta do tańca. „Singularity” to już pewna zmiana – niepokojące, wolne uderzenia perkusji, tykające klawisze i imitacja fletu. Wtedy pojawia się współczesny beat (nie irytujący) oraz bardziej wyrazista gitara – słychać wpływ Rowlandsa (perkusja oraz różne, krótkie udziwnienia samplowe oraz przestrzenny syntezator), który będzie nam towarzyszyć niemal do samego końca. Komputerowo-pulsujący „Plastic” (świetne intro), gdzie ciepły głos Bernarda Summera jest wspierany przez – pojawiającą się w tle Elly Jackson (znaną jako La Roux), która jeszcze się tu przejawi w następnych dwóch utworach – „Tutti Frutti” (troszkę dyskoteka z początku lat 90. i zgrabnie wplecione smyczki) oraz równie intrygującym „People On The High Line” z funkową gitarą oraz skaczącym fortepianem przypomina… Pet Shop Boys.

Podobną niespodzianką jest „Stray Dog” z garażową gitarą, nerwowym rytmem, mechaniczna perkusją i Iggym Popem, który melorecytuje i dlatego dobrze odnajduje się w tej otoczce czy „Nothing But a Fool” zaczynający się… z westernową gitarą akustyczna. „Academic” to już bardziej tradycyjny New Order z gitarą (elektryczną, akustyczna i basową), tak samo „Unlearn This Hated”, który próbuje być drugim „Blue Monday” (podobny perkusyjny rytm), a na koniec dostajemy „Superheated” z Brandonem Flowersem (o dziwo, nieźle wypadł).

„Music Complete” to przykład na to, że legendarny New Order próbuje eksperymentować i modyfikować swoje brzmienie. Najciekawsze były te utwory wyprodukowane przez Rowlandsa i jeśli ta współpraca będzie kontynuowana, zespół może zyskać nowym fanów.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Iggy and the Stooges – Ready to Die

ready_to_die

Legendarny zespół The Stooges, który stworzył podwaliny pod punk rocka w 2003 roku po prawie 30 latach wznowił działalność. W międzyczasie nagrali jeden album, a w zespole doszło do jednej zmiany – zmarłego w 2009 roku gitarzystę Rona Ashtona zastąpił powracający do kapeli James Williamson. W tym składzie (Iggy Pop, Scott Ashteron, Steve Mackay, Mike Watt i Williamson) nagrali swój zaledwie piąty album „Ready to Die”.

Panowie mają już swoje lata (najmłodszy członek zespołu ma 55 lat), ale nie zamierzają jeszcze przejść na emeryturę. Za muzycznie to rockowe granie z lat 60. i 70., czyli z czasów szczytowej formy The Stooges. Nie brakuje tu zarówno ognia (singlowy „Burn”), jest trochę do tańca („Sex & Money” z chrypliwym saksofonem Mackaya), garażowych brzmień („Job”) czy czystego rock’n’rolla („Gun”, „DD’s”, gdzie znów pojawia się saksofon). W tych numerach nie brakuje energii i zadziorności, co patrząc na wiek jest imponujące. Jednak poza ostrym i energetycznym ogniem, pojawiły się też spokojniejsze, które są bardziej adekwatne do wieku naszych twórców. Jednak w porównaniu do reszty wypadają trochę słabiej. Są to pachnące country „The Departed” oraz ballada „Unfriendly World”, jednak one nie są złe czy nieudane, ale raczej wynika to z braku przyzwyczajenia. Pop bardziej kojarzy się z punk-rockowym szaleństwem niż liryzmem.

Album jest dość krótki (nieco ponad 30 minut), ale więcej nie trzeba. Pop jest w swoim żywiole, zaś drugą istotną osobą jest James Williamson, który dorzuca do gara i dzięki czemu nie tracą swoje energii i ostrego zacięcia. Całość jest przednia, a kapela jeszcze nie zamierza przenieść się do krainy wiecznych łowów.

7,5/10

Radosław Ostrowski