Mark Knopfler – Down the Road Wherever

MarkKnopflerDownTheRoadWherever

Tego brytyjskiego gitarzysty przedstawiać nie trzeba. Frontman legendarnego Dire Straits nikomu niczego nie musi udowadniać czy nagrywać pod wpływem zakładu, długów czy innych tego typu rzeczy.regularnie co trzy lata serwuje nowy materiał w duchu folkowo-bluesowym. Jeśli ktoś spodziewał się zmian przy “Down the Road Whenever”, to musiał się przeliczyć.

Producencko Marka wsparł kumpel z macierzystej formacji, czyli klawiszowiec Guy Fletcher. Utwory są długie (ponad 5 minut), zaś całość trwa ponad godzinę (troszkę mocno). I w zasadzie jest bardzo spokojnie, wręcz jesienno-zimowo, gdzie gitarka gra bardzo delikatnie. Nie oznacza to, że nie potrafi przyłożyć jak perkusja w pozornie sielskim „Trapper Man”, dodając jeszcze fajny chórek czy fortepian z Hammondem. Najbardziej mnie jednak chwycił „Back on the Dance Floor”, który brzmieniowo troszkę przypominał najlepsze lata Carlosa Santany (nawet gitara troszkę „santanowa”), okraszone Hammondem z lat 70. oraz śpiewającą w chórku Imeldę May. Prawda jest taka, że dominują tutaj spokojniejsze utwory pokroju „Nobody’s Child”, idący ku bluesowi bujający „Just a Boy Away from Home” z dęciakami. Jest nawet jazzowy „When You Leave”, gdzie więcej do powiedzenia mają trąbka z fortepianem oraz folkowy „Drovers’ Road” z duetem gitarowo-skrzypcowym. Nie oznacza to, że gospodarz nie próbuje pobujać, co pokazuje singlowy ”Good on You Son”, gdzie wbija się partia saksofonu czy okraszony Hammondem „Nobody Does That”.

Choć niektóre instrumenty wybijają się na drugim planie, to jednak sama gitara mistrza pojawia się bardzo krótko i rzadko pozwala sobie na szaleństwo. Do tego same utwory trwają ponad 5 minut, co może odstraszyć i same kompozycje delikatnie mówiąc, nie urywają tyłka. Maestro nie wymyśla prochu od nowa, potrafi zbudować klimatyczne piosenki, a i sam głos ma masę uroku (melancholijny, jazzowy „Slow Lerner”). Niemniej czułem lekkie zmęczenie i znużenie, czego się absolutne nie spodziewałem. Tak jak zaskoczyło mnie tyle piosenek okraszonych dęciakami (lekko wakacyjny „Heavy Up”).

Nie zrozumcie mnie źle – Knopfler nie schodzi tutaj poniżej swojego przyzwoitego poziomu, serwując kolejną, solidną płytę. Fanom pewnie tyle do szczęście wystarczy, ale pozostałych raczej nie porwie, choć jest parę zgrabnych numerów.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Jeff Goldblum & The Mildred Snitzer Orchestra – The Capitol Studio Session

the-capitol-studios-sessions-b-iext53596124

Być może to wielu wkurza fakt, że osoby ze świata aktorskiego zaczynają flirtować z muzyką. Przykłady Hugh Lauriego czy Setha MacFarlaine’a pokazują, że nie wywołuje to poczucia przerażenia. Teraz do tego gronia postanowił dołączyć fantastyczny Jeff Goldblum. Aktor znany z takich filmów jak “Mucha”, “Park Jurajski”, “Dzień Niepodległości” czy “Thor: Ragnarok” potrafi także grać na fortepianie (uczył się odkąd skończył 15 lat), działając już w latach 90. jako frontman założonego razem z Johnem Maestro The Mildred Snitzer Orchestra, gdzie grali po klubach jazzowe standardy. Ale dopiero w 2018 roku postanowił razem z grupą wydać album – i to koncertowy, będącym zapisem popisów w Capitol Records.

I muszę przyznać, że efekt jest więcej niż przyzwoity. O dziwo, nie zabrakło też instrumentalnych kompozycji jak otwierający całość “Cantaloupe Island” z cudownie szalejącym saksofonem, by w połowie się uspokoić oraz dać pole innym (klawisze, gitara elektryczna, perkusja). Popisem umiejętności trębacza Tilla Bronnera jest pozornie spokojny “Don’t Mess with Mister T”, a także nieśmiertelny “Caravan” oraz nostalgiczny “It Never Entered My Mind”. Pojawiają się także popisy innych instrumentów jak choćby klawisze (“Nostalgia in Times Square”).

Nie oznacza to jednak, że nie pojawiają się osoby śpiewające. Tutaj są aż trzy, same panie, zaś każda z nich zaskakuje. Na pierwszy ogień idzie Haley Reinhart, zaczynająca od uwodzącego “My Baby Just Cares for Me” zakończonego uroczym droczeniem się wokalistki z Goldblumem, by wskoczyć na spokojne tory w “Gee Baby”, gdzie udziela się saksofon bardziej zadziorny niż zwykle. Druga w kolejce jest Imelda May, którą bardziej znam z bluesowego grania. Ale i w jazzie jej głos sprawdza się naprawdę dobrze – zarówno w zwiewnym, eleganckim “Straighten Up and Fly Right”, dosłownie bawiąc się ozdobnikami,  by przejść do wyciszonego “Bitter Earth” oraz wręcz uwodzącego “Come On-A-My House”. No i trzecia panna to Sarah Silverman, gdzie pojawia się najpierw w dość długiej zapowiedzi (szkoda, że nie ma wersji DVD z zapisem video tego koncertu), by wskoczyć w jeden numer: “Me and My Shadow”, gdzie Jeff także śpiewa, tworząc dowcipny kawałek.

Bardzo sceptycznie byłem przekonany do płyty Goldbluma, ale jako muzyk sprawdza się solidnie, choć pozostaje troszkę w cieniu swoich kolegów. Nie mniej udało się grupie stworzyć bardzo intrygujące, energetyczne oraz piekielnie dobry materiał, choć reakcje publiczności nie są zbyt częste. Czy to będzie nowy etap w karierze aktora? Czas pokaże, ale jestem strasznie ciekawy.

8/10

Radosław Ostrowski

Imelda May – Life Love Flesh Blood (deluxe edition)

Imelda_May_-_Life_Love_Flesh_Blood

Ta pochodząca z Irlandii wokalistka kojarzyła się z graniem rockabilly i tym podobnych dźwięków. Ale w ciągu trzech lat od ostatniego wydania w życiu prywatnym doszło do poważnych roszad (rozwód z partnerem – także scenicznym, gitarzystą Darrelem Highamem), co musiało znaleźć swoje odbicie na nowym albumie. Tym razem za całość odpowiadał T-Bone Burnett, a wsparcie jako mentor udzielił sam Bono, co doprowadziło do kompletnej zmiany oblicza.

Owszem, czuć ducha starego rock’n’rolla, ale dominuje tutaj blues jak w delikatnym, wyciszonym openerze „Call Me” z akustycznymi gitarami (nawet elektryczna gra tak jakby była akustyczna). W podobnym tonie gra „Black Tears” (na gitarze bardzo ładnie, „hawajsko” gra Jeff Beck), jakbyśmy cofnęli się do lat 50., co nie jest dla mnie żadną wadą. Ale jak wiadomo, nie można grać na jedno kopyto, więc dochodzi do zmiany tempa w „Should’ve Been You” z dzwonami w tle i ciepłymi klawiszami (a jeszcze te chórki w refrenie) czy „Human” z intensywniejszymi gitarami. Mroczniej się robi w pozornie spokojnym „Sixth Sense”, gdzie pod koniec ociera się to o jazz (kontrabas), dochodzi nawet do odrobiny romantyzmu (początek „How Bad Can A Good Girl Be”), by za chwilę zmienić nastrój i pójść krok dalej (latynowski „Bad Habit” z ognistym finałem w postaci gitar i perkusji), a następnie wrócić do brzmień dawnych (lekko westernowe „Levitate” z ładnymi smyczkami w tle). Nawet bardziej jazzowy „When It’s My Time” (gościnnie na fortepianie Jools Holland) czy pobrudzony „Leave Me Lonely” (przester) nie wywołuje poczucia zgrzytu.

Sama Imelda jest tutaj bardziej wyciszona, mniej ekspresyjna, jakby stonowana i bardzo… rozmarzona. Jest to głos kobiety po przejściach, ale jak trzeba budzi w sobie ten pazur znany z poprzednich wydawnictw (już pod koniec płyty jak w „When It’s My Time” czy  „Leave Me Lonely”). Wynika to z zupełnie innego charakteru całości, co jest tutaj sporym plusem. Także wydanie deluxe zawiera jeszcze dodatkowe cztery kawałki i jeśli myślicie, że są to tylko zapychacze zrobione po to, by fani dopłacili za tą edycję, to jesteście w błędzie. Są na tym samym poziomie, co podstawka (posłuchajcie „Flesh and Blood” czy „Love and Fear”, by się o tym przekonać). Sam jestem bardzo zaskoczony tą płytą i mam nadzieję, że po niej o Imeldzie May będzie słyszał każdy.

8/10

Radosław Ostrowski

Tom Jones – Long Lost Suitcase

LongLostSuitcase

Tego człowieka i tego głosu przedstawiać nie trzeba. Kto ie słyszał takich utworów jak „Delilah”, „it’s Not Unusual”, „She’s a Lady” czy „Sex Bomb”, te nie wie, jak potężny głos oraz wielkimi hitami były te utwory Toma Jonesa. Ostatnimi laty wokalista złagodniał i skręci w kierunku soulu zmieszanego z bluesem, a nawet bardziej gospelowych utworów. Potwierdza to też najnowsze wydawnictwo Walijczyka, stanowiące niejako trzecią część cyklu rozpoczętego sześć lat temu wspólnie z producentem Ethanem Jamesem.

Są tutaj piosenki z lat 50. i 60., czyli z czasów, gdy Jones zaczynał swoją karierę, czyli kolejny cover album. Zaczyna się dość spokojnie, bo akustyczne „Opportunity to Cry” i „Honey, Honey” nagrane w duecie z Imeldą May – czyli klimaty country niespecjalnie porywają. I już miałem wyrzucić ten album za okno, ale stał się cud. Jones skręca w stronę klasycznego bluesa oraz rocka, w którym czuje się zdecydowanie lepiej. „Take My Love (I Want to Give It)” pokazuje to bardzo – mocny jak dzwon wokal Jonesa w tym repertuarze pasuje idealnie. Następuje chwilowe uspokojenie w wolnym „Bring It On Home”, by potem zaserwować petardę w postaci zadziornego „Everybody Loves a Train”. Jak Jones na początku niskim głosem, buduje klimat, by potem dołożyć do pieca – to trzeba przesłucha. Podobnie jak w niesamowitym „Elvis Presley Blues” z zapętloną gitarą.

Zdarzają się chwile spokojniejsze jak słabszy „He Was a Friend of Mine” czy zaskakująco skoczny, wręcz folkowy „Factory Girl” (tego się nie spodziewałem), ale za to dostajemy pełne pazura kawałki jak „I Wish You Would” (miałem wrażenie, że to Page gra na gitarze) i wyciszonym środkiem jakby ktoś chciał zagrać jak The Doors czy bujający „‚Til My Back Ain’t Got No Bone” z ciekawymi klawiszami w środku.

„Long Lost Suitcase” to album kompletnie nieobliczalny i pokazuje zupełnie inne oblicze Jonesa – bluesmana, mieszającego czasem rocka z folkiem. Nie ma tu jednak mowy o stępieniu czy zmęczeniu materiału, tylko o świeżym obliczu Walijczyka. To najlepszy album Jonesa ostatnich lat i ciekawe, co będzie za kilka lat?

7,5/10

Radosław Ostrowski

Imelda May – Tribal

Tribal

Ma 40 lat, blod włosy, 3 wydane płyty i gra stricte rock’n’rollową muzykę. W dodatku pochodzi z Australii i towarzyszy jej czterech muzyków. Nazywa się Imelda May i właśnie wydała swój album nr 4 i chyba jesteśmy ciekawi co z tego wyszło?

Już tytułowy utwór otwierający całość mówi wszystko: klasyczny rock’n’roll zrobiony nowocześnie i trochę brudny. Jest szybko, bardzo radiowo (zaledwie dwa utwory powyżej 4 minut), gitary grają szałowo, a perkusja dopasowuje się do tego sposobu grania (singlowe „Wild Woman”), jednak żeby nie wykończyć słuchacza za szybko zdarzają się spowolnienia pachnące starym, dobrym rockabilly jak „It’s Good To Be Alive” czy bardzo bluesowym „Gypsy in Me” (jaki tam klimat szaleje). Dalej jest huśtawka różnorodności: wyciszone, wręcz folkowe (gdyby nie gitara elektryczna) „Little Dixie”, strzelające perkusji w żwawszym „Hellfire Club”, tamburynu w wolniejszym „Ghost of Love” czy pójścia w lekki orient („Wicked Way” z wyborną solówką trąbki). W dalszej części płyty najbardziej wybija się latynoskie „Amber Eyes” z ładną trąbką i perkusjonaliami. Zaś sam głos Imeldy nie jest pozbawiony pazura, czasami delikatności, co jest bardzo mocnym plusem tej naprawdę udanej i fajnej – po prostu płyty.

7/10

Radosław Ostrowski