Ingrid Michaelson – It Doesn’t Have to Make Sense

ItDoesntHaveToMakeSense

Ta amerykańska wokalistka oczarowała mnie swoją poprzednią płytą „Lights Out”, dając wszystko to, za co kocha się muzykę niezależną. Minęły już dwa i pora przyszła na nowe, siódme wydawnictwo artystki pod prowokującym tytułem „It Doesn’t Have to Make Sense”, sama produkując.

I jest to mieszanka popu spod znaku fortepianu jako instrumentu przewodniego, wspieranego przez różnej maści elektronikę. Początek jest mocny i przebojowy w postaci „Light Me Up”, który zaczyna się od wszelkich szumów oraz nakładających się głosów, do których dołącza przyspieszająca perkusja oraz skoczne klawisze. Dalej jest równie intrygująco i tajemniczo, ale też i z potężną dawką czarów dźwiękowych jak w prześlicznym „Whole Lot of Heart” z minimalistyczną perkusją, przestrzenną niczym echo gitarą oraz elektronicznymi ozdobnikami, że można się w tym zakochać. W utworze znaczy się. Bardziej dynamiczna jest „Miss America” z szybką grą gitary oraz przestrzennymi klawiszami w zwrotkach, chociaż niebezpiecznie zbliża się do brzmienia plastikowego.

Echo fortepianu w melancholijnym „Another Life” zderza się z dyskotekową perkusją i smyczkami, przypominając troszkę ostatnie dokonania Florence + The Machine. Bardziej wyciszone jest „I Remember Her” oraz „Drink You Gone”, gdzie jest tylko wokal i fortepian (w tym drugim są jeszcze poruszające smyczki). I kiedy wydaje się, że już tak pozostanie pojawia się singlowe „Hell No” – najbardziej dynamiczne, rozbudowana zadyma pełna bujającej elektroniki, wrzasków, bitów. Takiej Michaelson nie spodziewał się nikt. Takie samo wrażenie robi klaskane „Still the One”, gitarowo-akustyczne „Celebrate” z gościnnym solo smyków oraz finałowe „Old Days”.

Sama Michaelson zaskakuje swoimi zdolnościami wokalnymi – od spokojniejszego, wręcz szeptu aż po bardziej ekspresyjne momenty, pozostając dziewczęco urocza. Idealnie pasuje do tych różnorodnych stylistycznie utworów, spajając je w jedną całość. Alternatywa brzmi po prostu świetnie.

8/10

Radosław Ostrowski

Ingrid Michaelson – Lights Out

Lights_Out

O tej wokalistce zrobiło się głośno, dzięki piosence „The Way I Am” oraz „Be OK”. Ale to było w roku 2008 i do tej pory ta Amerykanka w okularach wydała dwie płyty (przed tym utworem też dwie). Własnie teraz ukazuje się nowy album i pojawia się pytanie jak to brzmi?

Całkiem nieźle, choć zawsze w przypadku wykonawców popowych obawiam się pójścia w stronę plastikowego brzmienia strawnego dla słuchaczy komercyjnych stacji radiowych. Nie czułem tutaj takiego rozdrażnienia, sztucznej i drętwej elektroniki, co nie znaczy, ze syntezator się nie pojawia (szybkie „Boys Chase Girls”). Poza tym jeszcze przewija się fortepian (nastrojowe „Wonderful Unknown”), obowiązkowa perkusja i gitara. Całość jest bardzo zróżnicowana zarówno pod względem tempa, klimatu, ale wszystko jest bardzo melodyjne, delikatne i działa bardzo rozluźniająco. Zarówno bardzo dynamiczne „You Got Me” (gitara, perkusja, chórki w tle i klawisze), „Warpath” (klaskany wstęp i wyraźnie waląca gitara z perkusją) i „Time Machine” (monotonny, ale mocno walący fortepian plus saksofon) jak i bardziej stonowane „Handsome Hands” (mroczniejsza elektronika i rozpędzająca się perkusja plus solo trąbki), idący w stronę bardziej synth popowego grania „One Night Town” czy pianistyczne „Open hands” to dość intrygujące, proste, ale nie prostackie piosenki. A od takich wymaga się, żeby nie były tylko chwytliwe czy melodyjne, ale żeby były o czymś i nie drażniły ucha. I tak też jest tutaj, na szczęście.

Głos Ingrid jest naprawdę dobry, teksty bardzo przyzwoite, ale nie idące w stronę banału (choć tematyka – love – jest już jak najbardziej banalna), zaś goście zaproszeni są w porządku (najbardziej wybijała się grupa A Great Big World).

Światła zgaszone, muzyka gra i brzmi to naprawdę fajnie. Jest dobrze i cześć.

7/10

Radosław Ostrowski