IO

A cóż to nasze gremium postanowiło wystawić jako kandydata do nominacji oscarowej za najlepszy film międzynarodowy? Tym razem wybrano nowe dzieło Jerzego Skolimowskiego o bardzo enigmatycznym tytule „IO”. Nie jest to skrót od Igrzysk Olimpijskich, ale imię… osła. I nie, nie chodzi o żadnego polityka.

Trudno tutaj mówić o fabule, bo w zasadzie jest to odyseja osiołka przez różne miejsca. Kiedy poznajemy IO, jest zwierzęciem cyrkowym. Jedyną osobą widzącą w nim coś więcej niż tylko zwierzę jest występująca z nim tancerka Kasandra (Sandra Drzymalska). Kiedy na początku jej oczami patrzymy na osiołka, kamera pokazuje go z bardzo bliska i z taką czułością, że nie byłem w stanie przejść obojętnie. Ale to nie przetrwało, wszystko przez działaczy, co nie chcą zwierząt w cyrku. Io zostaje rozdzielony i trafia najpierw do stajni. To jednak początek wędrówki naszego czworonoga, które zostaje zderzone z najgroźniejszym zwierzęciem na Ziemi – człowiekiem. Jaki będzie finał?

IOPL-3

Skolimowski spycha ludzi do roli tła, niemal cały czas pokazując perspektywę naszego zwierzęcego bohatera. I to wiele razy dosłownie widzimy jego oczami, co wygląda wręcz hipnotyzująco. Szczególnie gdy w kadrze pojawia się mocna czerwień, skręcając w mocno surrealistyczną otoczkę (scena z wiatrakami). „IO” to przede wszystkim audio-wizualna uczta, zdominowana przez kapitalne zdjęcia Michała Dymka (wspartego dodatkowymi materiałami od Pawła Edelmana i Michała Englerta), które są nie tylko przemyślane, ale też pełne eksperymentów. Czy to ucieczka osiołka przez las, oglądany „od dołu” mecz piłki nożnej, widok na pędzące konie – to wszystko pulsuje, oddycha, zaciekawia. Im dalej w las, tym trudniej jest przewidzieć co zobaczymy za chwilę. Przenosimy się od Warmii i Mazur przez Pomorze i Śląsk aż do włoskiego pałacu. Od ośrodka dla niewidomych dzieci przez mecz piłkarski oraz imprezę w gospodzie z kibolami czy przez granicę z końmi przeznaczonymi na rzeź.

IOPL-2

Z obrazami współgra miejscami klasyczna, miejscami awangardowa muzyka Pawła Mykietyna, tworząc silną mieszankę wybuchową. „IO” jest bardziej doświadczeniem, sensualnym doznaniem niż stricte filmem, co czyni film nieprzystępnym dla każdego. Dialogów jest tu bardzo niewiele, ludzie w zasadzie są epizodami (choć zdarzają się wyraziste kreacje jak w przypadku Sandry Drzymalskiej czy Isabelle Huppert), zaś Skolimowski bardziej wydaje się kontemplować rzeczywistość. Jest parę ujęć, które wydają się nie pasować (robot o kształcie zwierza czy cofająca się woda z wodospadu) albo mają symboliczne znaczenie, którego nie rozgryzłem.

IOPL-1

Niemniej ciężko mi z głowy wymazać te kadry, tego osiołka (grane przez szóstkę parzystokopytnych), który zostaje wyrwany ze swojego środowiska. Ale też pokazuje ludzi w nie zawsze najlepszym świetle, piętnując ich głupotę, okrucieństwo i obojętność. Nie wszystkim się spodoba, ale warto dać szansę jemu oraz sobie.

8/10

Radosław Ostrowski

Elle

Początek tego filmu już stawia na głowie, bo jedynie słyszymy jakieś jęki, sapanie i wrzask. Dopiero potem widzimy leżąca kobietę oraz ubranego niczym w strój BSDM nieznanego mężczyznę, który po wszystkim wstaje jak gdyby nigdy nic. Ale o dziwo kobieta zachowuje się jeszcze bardziej zagadkowo: sprząta pomieszczenie, zmienia ubranie, kąpię się i dzwoni zamówić jedzenie. Jakby zupełnie nic się nie wydarzyło. A potem poznajemy bliżej Michele – szefową firmy produkującej gry komputerowe. Jest twarda, ostra, wręcz nie do złamania. To jednak dopiero początek zabawy, kontynuowanej przez wysyłanie SMS-ów.

elle1

Pamiętacie Paula Verhoevena? Ten holenderski reżyser na przełomie lat 80. i 90. Stworzył kilka cudownych filmów rozrywkowych z najwyższej półki („RoboCop”, „Pamięć absolutna”, „Nagi instynkt”), gdzie łączył erotykę z bardzo ostrą przemocą. Nie inaczej jest z nowym dziełem, czyli nakręconym we Francji dreszczowcem „Elle”. Reżyser wraca tutaj do tego, w czym był najlepszy, czyli budowaniu napięcia, polewając dawką erotyzmu i perwersji. Powoli próbujemy odkryć tożsamość sprawcy (ta gdzieś w połowie zostaje rozwiązana), ale jeszcze większa zagadka dotyczy naszej Michele. To na niej ta naprawdę Verhoeven skupia swoją uwagę. Na jej relacjach z przyjaciółmi (nielicznymi), kolegach z pracy, sąsiadach czy troszkę ciapowatym synu, co tylko poszerza krąg podejrzanych.

elle2

Ale twórcy są na tyle inteligentni, by nie serwować wszystkiego od razu. Pojawiają się kolejne poszlaki czy możliwości (prowokacyjny filmik, łózko pełne spermy czy kupowana broń), serwowany czarny humor oraz wiele pytań dotyczącej dość niejasnej relacji między ofiarą a sprawcą. Tylko kto tu jest kim? Przy okazji pojawiają się pewne poboczne wątki (syn wplątany w związek z dominującą kobietą, która rodzi… czarne dziecko czy relacja z byłem mężem-literatem), a także motywy związane z winą i karą, niejako przy okazji (odpowiedzialność za zbrodnie swoich rodziców, przeszłość naznaczająca rzeczywistość, związki), dając kolejne możliwe tropy. I udaje się to wszystko utrzymać w ryzach, co jest zasługą świetnych dialogów oraz mocnej reżyserii.

elle3

Ale film ma jeden bardzo mocny atut w tej talii kart, czyli Isabelle Huppert. Dla tej aktorki granie takich bardzo niejasnych postaci z perwersyjnym gustem to nie jest nic nowego („Pianistka”) i tutaj znowu tworzy bardzo złożoną, wielowymiarową postać. Pozornie wydaje się być silna, twarda, nie dająca się ugiąć wobec otoczenia, ale jednocześnie kryje się osoba naznaczona przez swoje demony. To ona najbardziej magnetyzuje na ekranie, choć drugi plan też jest interesujący. Od Laurenta Lafitte’a (sąsiad Patrick) przez Charlesa Berlinga (Richard) aż do Judith Magre (matka) i Anne Consigny (Anna, wspólniczka).

Verhoeven po 10 latach milczenia pokazuje w „Elle”, że jeszcze nie zapomniał, jak się robi intrygujący dreszczowiec z mroczną tajemnicą oraz odrobiną erotycznego napięcia. Może miejscami wydawać się groteskowy i nie odpowiada na wiele pytań, niemniej pozostaje w głowie, robiąc pewien mętlik.

7,5/10 

Radosław Ostrowski

Zniknięcie Eleanor Rigby: Oni

Eleanor Rigby do tej pory kojarzyła mi się tylko z piosenką The Beatles. Wyobraźmy sobie taką sytuację, że istnieje osoba o takim imieniu i nazwisku – jest rudowłosą kobietą z Nowego Jorku, która znalazła mężczyznę swojego życia. Pojawia się po raz pierwszy, gdy z nim ucieka z kawiarni nie płacąc rachunku. Są szczęśliwi, radośni i pogodni. Ale sielanka nie trwa wiecznie. Następne ujecie (po napisach) pokazuję Eleonor skaczącą z mostu. Kobieta trafia do szpitala, ale potem wychodzi nie informując (już) męża Connora, znikając z jego życia. Dlaczego?

eleonora_rigby2

Ned Benson wpadł na ambitny i nietypowy pomysł opowieści o dwojgu ludzi oraz ich związku. Najpierw przedstawił to z jej perspektywy („Ona”), potem jego („On”) i wreszcie skleił obie te perspektywy w jedną całość. Brzmi to dziwnie, ale ambicji reżyserowi odmówić nie można. Powoli widzimy związek będący w stanie kryzysu pod wpływem silnej tragedii – śmierci dziecka. Co ją spowodowało? Pozostaje tajemnica, która dla Bensona służy jedynie jako katalizator, impuls doprowadzający do powolnego rozpadu i zgonu tej miłości. Nie ma tutaj pójścia na łatwiznę, prostych rozwiązań i typowego happy endu – każdy z bohaterów miota się ze sobą nawzajem. Jest między nimi chemia, ale dlaczego siebie unikają, uciekają w pracę (On), do rodziny (Ona) i co poszło nie tak? Pytanie te są stawiane niemal odkąd mężczyzna i kobieta odkryli miłość. Jednak reżyser pewnie i co najważniejsze, bez fałszu pokazuje trudności takiej relacji.

eleonora_rigby1

Sama realizacja jest dość oszczędna, pozbawiona ozdobników. Trafiamy albo po nocnym krajobrazie Nowego Jorku, do domu rodziców Eleanor, wreszcie na uczelnię, gdzie kobieta zaczyna chodzić na zajęcia. Kamera jest kręcona z ręki, dominuje kolor czerni, czerwieni, żółci. Po drodze jeszcze spotkamy kilka postaci i rozmowy, które mogą wydawać się czasem banalne i oczywiste, ale pełne refleksji oraz trafności obserwacji. Istotne tutaj są rozmowy zarówno z rodzicami obojga bohaterów jak i z panią profesor Friedman. Wspomnienia, doświadczenia życiowe, wszystko niespieszne, ale jednocześnie pełne emocji, rysujących się na twarzach. Klimatu dopełnia niezwykła ścieżka dźwiękowa Son Luxa, zwłaszcza piosenka „No Fate Await Me” będzie długo siedzieć w odtwarzaczu.

eleonora_rigby3

Jednak poza obserwacjami i dobrym scenariuszem idzie też bardzo dobre aktorstwo. Zarówno James McAvoy (Connor) jak i Jessica Chastain (Eleonor) tworzą piękny – nie tylko wizualnie – duet dwojga młodych, pogubionych, chociaż kochających się ludzi. Oboje tłumią w sobie emocje, próbują odzyskać swoją przeszłość, ale to jedno zdarzenie odmienia ich. Czy na lepsze? Tego wam nie zdradzę, ale ten duet bardzo sugestywnie tworzy swoje postacie. Poza nimi jest bardzo bogaty drugi plan, gdzie każdy tworzy pełnokrwistą postać, nawet jeśli nie pojawia się dość długo. Dotyczy to zarówno Williama Hurta i Isabelle Huppert (rodzice Eleonor), zaskakująco poważnego Billa Hadera (Stuart, wspólnik Connora), wyciszonego Ciarana Hindsa (ojciec Connora) oraz doświadczonej Viola Davis (profesor Friedman). Sama obecność tych nazwisk robi wielkie wrażenie.

Ten film na pewno pozostanie w pamięci na długo i jest czymś więcej niż tylko banalnym love story. Bo miłość – jakkolwiek to banalnie zabrzmi – ma kilka różnych odcieni i kolorów. Debiut Bensona jest przykładem tezy, że by poruszyć widza nie trzeba dużego budżetu, bajeranckich efektów specjalnych i hektolitrów krwi. Ciekawe, czy reżyser jeszcze zaskoczy swoimi następnymi filmami?

7,5/10

Radosław Ostrowski