Zniknięcie Eleanor Rigby: Oni

Eleanor Rigby do tej pory kojarzyła mi się tylko z piosenką The Beatles. Wyobraźmy sobie taką sytuację, że istnieje osoba o takim imieniu i nazwisku – jest rudowłosą kobietą z Nowego Jorku, która znalazła mężczyznę swojego życia. Pojawia się po raz pierwszy, gdy z nim ucieka z kawiarni nie płacąc rachunku. Są szczęśliwi, radośni i pogodni. Ale sielanka nie trwa wiecznie. Następne ujecie (po napisach) pokazuję Eleonor skaczącą z mostu. Kobieta trafia do szpitala, ale potem wychodzi nie informując (już) męża Connora, znikając z jego życia. Dlaczego?

eleonora_rigby2

Ned Benson wpadł na ambitny i nietypowy pomysł opowieści o dwojgu ludzi oraz ich związku. Najpierw przedstawił to z jej perspektywy („Ona”), potem jego („On”) i wreszcie skleił obie te perspektywy w jedną całość. Brzmi to dziwnie, ale ambicji reżyserowi odmówić nie można. Powoli widzimy związek będący w stanie kryzysu pod wpływem silnej tragedii – śmierci dziecka. Co ją spowodowało? Pozostaje tajemnica, która dla Bensona służy jedynie jako katalizator, impuls doprowadzający do powolnego rozpadu i zgonu tej miłości. Nie ma tutaj pójścia na łatwiznę, prostych rozwiązań i typowego happy endu – każdy z bohaterów miota się ze sobą nawzajem. Jest między nimi chemia, ale dlaczego siebie unikają, uciekają w pracę (On), do rodziny (Ona) i co poszło nie tak? Pytanie te są stawiane niemal odkąd mężczyzna i kobieta odkryli miłość. Jednak reżyser pewnie i co najważniejsze, bez fałszu pokazuje trudności takiej relacji.

eleonora_rigby1

Sama realizacja jest dość oszczędna, pozbawiona ozdobników. Trafiamy albo po nocnym krajobrazie Nowego Jorku, do domu rodziców Eleanor, wreszcie na uczelnię, gdzie kobieta zaczyna chodzić na zajęcia. Kamera jest kręcona z ręki, dominuje kolor czerni, czerwieni, żółci. Po drodze jeszcze spotkamy kilka postaci i rozmowy, które mogą wydawać się czasem banalne i oczywiste, ale pełne refleksji oraz trafności obserwacji. Istotne tutaj są rozmowy zarówno z rodzicami obojga bohaterów jak i z panią profesor Friedman. Wspomnienia, doświadczenia życiowe, wszystko niespieszne, ale jednocześnie pełne emocji, rysujących się na twarzach. Klimatu dopełnia niezwykła ścieżka dźwiękowa Son Luxa, zwłaszcza piosenka „No Fate Await Me” będzie długo siedzieć w odtwarzaczu.

eleonora_rigby3

Jednak poza obserwacjami i dobrym scenariuszem idzie też bardzo dobre aktorstwo. Zarówno James McAvoy (Connor) jak i Jessica Chastain (Eleonor) tworzą piękny – nie tylko wizualnie – duet dwojga młodych, pogubionych, chociaż kochających się ludzi. Oboje tłumią w sobie emocje, próbują odzyskać swoją przeszłość, ale to jedno zdarzenie odmienia ich. Czy na lepsze? Tego wam nie zdradzę, ale ten duet bardzo sugestywnie tworzy swoje postacie. Poza nimi jest bardzo bogaty drugi plan, gdzie każdy tworzy pełnokrwistą postać, nawet jeśli nie pojawia się dość długo. Dotyczy to zarówno Williama Hurta i Isabelle Huppert (rodzice Eleonor), zaskakująco poważnego Billa Hadera (Stuart, wspólnik Connora), wyciszonego Ciarana Hindsa (ojciec Connora) oraz doświadczonej Viola Davis (profesor Friedman). Sama obecność tych nazwisk robi wielkie wrażenie.

Ten film na pewno pozostanie w pamięci na długo i jest czymś więcej niż tylko banalnym love story. Bo miłość – jakkolwiek to banalnie zabrzmi – ma kilka różnych odcieni i kolorów. Debiut Bensona jest przykładem tezy, że by poruszyć widza nie trzeba dużego budżetu, bajeranckich efektów specjalnych i hektolitrów krwi. Ciekawe, czy reżyser jeszcze zaskoczy swoimi następnymi filmami?

7,5/10

Radosław Ostrowski


Dodaj komentarz