Teściowie 3

Chyba nawet sam dramaturg Marek Modzelewski nie spodziewał się, że jego teatralny „Wstyd” i jego kinowa adaptacja w postaci „Teściów” wywoła taki ferment. Lekko satyryczne zderzenia mentalności „Warszawki” z Podlasiem na ślubie ich dzieci potrafi rozbawić, ale też ostro potraktować hipokryzję i puste przywiązanie do tradycji. Sukces był tak duży, że powstała kontynuacja, jednak zmiana reżysera mocno odbiła się na jakości. Jednak przy części trzeciej wraca reżyser Jakub Michalczuk i forma też jakby jest lepsza.

W „trójce” już tym razem ślubu nie będzie, bo już był. Do tego jeszcze panna młoda już zaciążyła i razem z mężem mieszkają w Niemczech. Ale teraz wracają młodzi, rodzice panny młodej – Wanda z Tadeuszem (Iza Kuna i Adam Woronowicz) oraz matka pana młodego, Małgorzata (Maja Ostaszewska). Już z mężem nie są razem, więc kobieta przyszła razem z przyjaciółką, Grażynka (Magdalena Popławska). Ku jej zaskoczeniu pojawia się także jej dawny partner, Andrzej (Marcin Dorociński) z Australii. Razem z… synem. Po co spotyka się cała rodzinka? Na urodzinach najmłodszego członka rodziny oraz… jego chrzcinach. A to staje się dla Małgorzaty prawdziwą iskrą w prochu.

Reżyser wraca do zderzenia dwóch przeciwstawnych światów, gdzie baty są serwowane obydwu stronom. I już od samego początku, gdzie mamy podobne długie ujęcie prowadzące na naszych gospodarzy przez kuchnię, czuć pewną świeżość. Znowu wracamy do tradycji i skrytych pozorów skonfrontowanych z tak szerokim otwarciem się na świat (wiedza o chorobach psychicznych oraz przyczynach, wiara w różne talizmany), że doprowadza to do totalnych idiotyzmów. Te spięcia (zwłaszcza wobec pań) mają w sobie tą znaną ostrość poprzedników. Ale jest w tym wszystkim zaskakująco sporo bardziej refleksyjnej nuty. Szczególnie widać to w wątku Andrzeja, który zaczyna (przynajmniej takie sprawia wrażenie) dojrzewać do ogarnięcia się. Jeszcze jest tu zamknięty w sobie Tadeusz, odkrywający paskudną tajemnicę Wandy, z którą będzie musiał się zmierzyć. W ogóle ostatnie 30 minut to najintensywniejsza farsa, jaką widziałem od dawien dawna, z masą przewrotek i zakrętów oraz bardzo satysfakcjonującego zakończenia.

A wszystko jest absolutnie rewelacyjnie zagrane. Ostaszewską z Kuną drą łacha tak mocno, że się już bardziej nie da, wycofany Woronowicz nadal budzi mnóstwo sympatii, zaś wracający Dorociński ma w sobie masę uroku. Wspólne sceny obu panów wywołują wiele śmiechu, także doprowadzając do najbardziej widowiskowej sceny filmu. Do tego miksu jeszcze wrzuceni zostają bardzo energiczny Wojciech Mecwaldowski (właściciel knajpy Marek Vajs) oraz niezawodna Magdalena Popławska (neurotyczna Grażyna), dodający sporo świeżej energii.

Trzecie spotkanie z „Teściami” jest powrotem do dobrej dyspozycji, choć muszę przyznać, że jest bardziej refleksyjna i skupiona na postaciach niż humorze. Nadal jest to inteligentna rozrywka, zrobiona z dużym wyczuciem, masą energii oraz cudownym aktorstwem. W zasadzie domyka całą serię, aczkolwiek nie miałbym nic przeciw kolejnej części.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Teściowie 2

Jak dobrze wiemy, bardzo rzadko zdarzają się udane kontynuacje. Najczęściej to łatwiejszy skok na kasę w imię prastarej zasady „więcej, mocniej, bardziej”, bo skoro coś się dobrze sprzedało raz, można zrobić to znowu. Więc czy był sens dalszej historii „Teściów”, czyli jak (nie doszło) do ślubu młodych przez ich rodziców z dwóch różnych światów.

Teraz mamy drugie podejście, bo młodzi (Łukasz i Weronika) są zdeterminowani, uparci, szaleni. Naprawdę chcą się chajtnąć, a tym razem uroczystość ma mieć miejsce… nad morzem. Na plaży przy hotelu, już za swoje pieniądze. Więcej przyjeżdżają przyszli teściowie, co zwiastuje zderzenie czołowe: prowincjusze Wanda i Tadeusz (Izabela Kuna i Adam Woronowicz) oraz reprezentująca inteligencję Małgorzata (Maja Ostaszewska) z mamusią (Ewa Dałkowska). Na czym polega myk? Kobieta rozstała się z Andrzejem (ten ma się pojawić później) i na ślub przybywa w towarzystwie młodszego Jana (Eryk Kulm) – kolegi z pracy. Wszystko dwa dni przed ceremonią, więc co może pójść nie tak?

Za drugą część tym razem odpowiada Kalina Alabrudzińska i na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Nadal siłą humoru jest kontrast między inteligencją a wsią, co daje odrobinę śmiechu. Szczególnie wobec bardzo poczciwego Tadeusza, który pierwszy raz jest w hotelu i widzi osoby z innych krajów oraz… koloru skóry. No i nie byłby sobą, gdyby tego nie skomentował, co czasami wywoływało we mnie ciarki żenady. Tutaj bardziej skręcamy ku komedii stricte, nawet idąc ku farsie (pojawienie się „stalkera”), ALE to nie ma tej siły rażenia jak „jedynka”. Nie czuć tutaj takiego wrzenia oraz coraz nasilającego się napięcia, zaś gagi z czasem stają się powtarzalne. A nawet finałowa mowa Małgorzaty była dla mnie zbyt dosłowna i niekomfortowa w oglądaniu.

Sama lokacja wnosi świeżego powietrza i zahacza klimatem o „Biały Lotos” (te szklane pokoje, masaże), co ładnie wygląda w obrazku. Najbardziej jednak mnie zaskakiwało to skupienie na postaciach, głównie naszych paniach. Obie, choć z różnych środowisk, mają ze sobą więcej wspólnego niż się wydaje. Iza Kuna i Maja Ostaszewska fantastycznie wygrywają (przez większość czasu) swoją tłumioną seksualność, samotność oraz ciągłą potrzebę zaspokajania potrzeb innych niż własne. Co dodaje – ku mojemu własnemu zaskoczeniu – ciężaru emocjonalnego, wybrzmiewając najmocniej. Nadal także błyszczy Adam Woronowicz, czyli bardzo wycofany Tadeusz. Może i ma bardzo archaiczne przekonania (oraz rzuca najbardziej żenujące teksty), ale nadal potrafi wywołać sympatię swoją poczciwością. Niejako w cieniu pozostaje Eryk Kulm jako młody partner Małgorzaty, jednak ma kilka momentów i okazuje się solidnym wsparciem.

Druga część „Teściów” jest dla mnie, niestety, sporym rozczarowaniem. Strasznie wtórny, powtarzalny, choć nadal jego siłą pozostają wyraziści bohaterowie. Aktorstwo ciągnie ten film wyżej, choć balans między humorem a zażenowaniem jest silnie zaburzony. ALE jest bardzo silna sugestia, że będzie część trzecia i może uda się odzyskać moje zaufanie.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Teściowie

Ile to już na ekranie było wesel z Polski? Aż za dużo i ile można jeszcze nowego opowiedzieć w tym temacie, gdzie w tle przewijał się Polaków portret własny. Od czasu Smarzowskiego w 2004 żadne polskie wesele nie zrobiło na mnie wrażenia. Aż tu wchodzi debiutant Jakub Michalczuk i zaprasza na kolejną imprezę z gośćmi, których widzi się raz od wielkiego dzwonu. Różnica jednak jest taka, że na tym weselu… nie ma państwa młodych. Co z tego, bo wszystko jest opłacone, goście przyszli, nie przerwiemy tej imprezy.

tesciowie2

Wszystko widzimy z perspektywy przyszłych teściów, których dzieli wszystko – pozycja społeczna, stan majątkowy, pochodzenie, wykształcenie. Ale niejako protagonistami (że się tak wyrażę) są nowobogaccy, co sponsorowali całą imprezę: Andrzej i Małgorzata (fantastyczny duet Marcin Dorociński/Maja Ostaszewska). Na początku dowiadujemy się, że ich syn porzucił pannę młodą przed ołtarzem i ma wyłączony telefon, zaś panna młoda jest w swoim domu zapłakana. Dlaczego do tego doszło? Ustalić ciężko, a żeby było jeszcze ciężej na wesele przyjeżdżają rodzice panny młodej (równie mocny duet Iza Kuna/Adam Woronowicz). Też są skonfundowani, choć Wanda sprawia wrażenie podminowanej, twardej zołzy. Zaczyna się szukanie winnego, a potem zaczyna się słowna wojenka.

tesciowie3

Sama koncepcja bardzo przypominała mi „Rzeź” Romana Polańskiego, gdzie też dorośli chcieli wyjaśnić sytuację związaną z ich dziećmi. I także jest oparta na sztuce teatralnej, co widać choćby w tym, że dialogi są prowadzone głównie przez maksymalnie czterech bohaterów. Czyli naszych teściów, gdzie emocje biorą górę nad opanowaniem i wyłażą kompleksy, frustracje, zawiść oraz cała ta reszta. Niby nic nowego, jednak sporo jest ironii oraz bardzo złośliwego humoru. I te zderzenie dwóch mentalności (kapitalistyczne mieszczuchy vs wieśniacy, co niczego nie odpuszczą) wywołuje iskry, a kolejne tajemnice pokazują, że każda strona jest bardziej lub mniej podła. Każdy ma swoje za uszy, co prędzej czy później obróci się przeciw nim.

tesciowie1

By jednak zdynamizować całą akcję przenosimy się dość często na sale weselną, gdzie impreza idzie na całego albo do innych pomieszczeń. Pod tym względem najbardziej wybija się otwierający film mastershot, trwający ponad 15 minut przenosząc się z miejsca na miejsce w najbardziej płynny sposób, jaki możecie sobie wyobrazić. Jest to obłędne, a sam film zagęszcza atmosferę z minuty na minutę. Aż ciężko jest złapać chwilę na odsapnięcie, co może być problemem. Wszystko jednak rekompensuje iście wybuchowy, choć lekko absurdalny finał oraz wręcz brawurowe aktorstwo. Tutaj wybija się duet Dorociński/Ostaszewska – on wydaje się podchodzi do sprawy z głową i spokojem, choć tak naprawdę ledwo trzyma nerwy na wodzy, ona jest wręcz nadwrażliwa oraz porywcza. To połączenie jest wręcz wybuchowe, a po drugiej stronie bardzo zawzięta, wręcz dumna Kuna i troszkę naiwny, choć sympatyczny Woronowicz. Ten ostatni balansuje na granicy przerysowania oraz groteski, ale nigdy jej nie przekracza. Mocarna kombinacja, dająca wiele świeżości w ogranym schemacie.

Więc „Teściowie” mnie bardzo zaskoczyli, serwując sprawną mieszankę komedii i tragedii bez pokazywania patologii w stylu Smarzowskiego czy Wyspiańskiego. Michalczuk debiutuje w dobrym stylu, a czy kolejne jego filmy będą równie interesujące? Czas pokaże, ale na tym weselu będziecie się bawić lepiej niż się spodziewacie. Chyba, że już jesteście strasznie zmęczeni kolejną imprezą rodzinną.

7/10

Radosław Ostrowski

Polot

Kolejny polski debiut, czyli dajemy szansę młodemu twórcy na przebicie się do szerszego grona odbiorców. Bohaterami jest trójka młodych chłopaków, którzy znają się od młodego, zaś jeden z nich jest utalentowanym w kwestiach technicznych. Karol jest synem pilota oraz instruktora lotnictwa, co przelało się na jego pasję. Jego życie wywraca się w momencie, kiedy dochodzi do śmiertelnego wypadku – ginie jego ojciec oraz pasażer. Mężczyzna zebrał masę długów, a jedyna pozostawiona rzecz to plany sterowca. Karol razem z kumplami decydują się założyć spółkę oraz podjąć budowy tego projektu.

Sam pomysł na swój debiut Michał Wnuk miał interesujący, czyli zrobić film o zderzeniu trójki przyjaciół z brutalną, biznesową rzeczywistością. Bo co innego zrobić plan, a co innego zrealizować. Przyjaźń zostaje wystawiona na próbę, pojawiają się zgrzyty i konflikty, a jedyną osobą znającą się na swoim planie jest Karol. Jednak oglądając film, czułem się mocno zdezorientowany i zagubiony. Dlaczego? Reżyser sam chyba nie do końca wie, co chce powiedzieć. Bo jest tutaj wiele otwartych wątków (groźba sprzedaży domu, potencjalna relacja miłosna, trudna przyjaźń, badanie wypadku przez komisję), które pojawiają się, są zaznaczone i… potem nic się z tego nie robi. Jakby wiele kluczowych scen zostało wycięty podczas montażu. Wszystko jest tutaj prowadzone za szybko, za krótko, nie dając bohaterom ani chwili na złapanie oddechu. Są tylko komplikacje, komplikacje oraz spore skoki czasowe.

No i decyzja o realizacji zostaje zrobiona bez zastanowienia się nad praktycznym wykorzystaniem sterowca. To świadczy raczej o pewnym idealizmie, a może jest to błąd scenariusza. Tak samo wątek romansowy jest tak z czapy i tak niewiarygodny, że nawet nie chce mi się o tym opowiadać. Jedynymi dobrymi rzeczami są ładne zdjęcia (zwłaszcza te podniebne), zaś z całej obsady broni się tylko Maciej Musiałowski (Karol) oraz Andrzej Konopka (Stan Pacak). Bo reszta aktorów – naprawdę zdolnych jak Tomasz Włosok, Eryk Kulm czy Iza Kuna – nie mają zbyt wiele do roboty przez chaotyczny scenariusz.

Niestety, ale debiutancki „Polot” jest prawdziwym niewypałem, gdzie prawie nic nie gra. Historia brzmi niewiarygodnie, pełna jest dziur oraz niedomówień, dobijając jakiekolwiek resztki na cokolwiek solidnego. Nie marnujcie czasu i omijajcie ten paździerz.

3/10

Radosław Ostrowski

Wołyń

Jeśli oglądasz film Wojciecha Smarzowskiego, możesz być pewny dwóch rzeczy. Po pierwsze, nie będziesz się czuł wygodnie, a nawet będziesz chciał odwrócić wzrok. Bo jego kino to jak przeglądanie się w lustrze, gdzie w odbiciu widać wszystkie demony otaczające naszą duszę. Po drugie, choćbyś nie wiem jak próbował, nie zapomnisz tego, co zobaczysz. Nie idzie na kompromisy, nie daje łatwych odpowiedzi, ani nie poucza. Lecz – niczym Mariusz Max Kolonko – pokazuje jak jest. Nie inaczej było z jednym z najbardziej oczekiwanych filmów roku 2016 „Wołyń”.

O samej rzezi wołyńskiej pewnie wielu słyszało. Był rok 1943, kiedy to żołnierze Ukraińskiej Powstańczej Armii w imię nacjonalistycznej ideologii wymordowali Polaków. Ci zaś postanowili wziąć odwet na Ukraińcach, doprowadzając do nieskończonej spirali przemocy. Jak mogło do tego dojść? Reżyser zaczyna swoją opowieść w 1939 roku, gdy wojna jeszcze się nie zbliżała w te rejony. Spokój jednak wydaje się pozorny, zaś zgoda między Polakami a Ukraińcami podszyta nieufnością. Wkraczamy do tego świata, będąc na weselu Heleny Głowackiej i Wasyla Huka. Wszystko przebiega bardzo spokojnie, wszystko wydaje się radosne jak nigdy, zaś rodzice Polki planują hajtnąć jeszcze jedną córkę, Zosię. Dziewczyna podkochuje się w ukraińskim chłopaku, jednak ojciec swata ją z owdowiałym sołtysem, Maciejem Skibą. do ślubu dochodzi, ale potem wybucha wojna i zmienia wszystko.

Reżyser pozornie wydaje się robić tygiel, gdzie narracja jest skrótowa, parokrotnie skupiając się na innych postaciach. Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Niemcy, Sowieci – to wszystko się miesza, a dwie ostatnie strony podsycają mocno zakorzenione antagonizmy. Gdzie Polacy są niejako „panami”, bardziej uprzywilejowani wypierają kulturę oraz obyczaje Ukraińców, ograniczonych do roli chłopów, „sług” na swoim terenie. Pojawienie się trzeciej strony dla nich zostaje wykorzystane jako szansa na stworzenie własnego państwa, a nacjonalistyczne zapędy doprowadzają do spirali przemocy. Ta doprowadza do odwetu, zalewając tereny Kresów krwią. Miłość miesza się z nienawiścią, zaś wszystko pokazane w bardzo zdystansowany sposób.

Smarzowski nie boi się pokazać krwawej jatki oraz masy trupów, jednak nie epatuje oraz nie szczuje nią tylko po to, by zszokować. Niemniej poczucie przeżywania piekła razem z bohaterami jest bardzo namacalne, a śmierć (jak i ocalenie) może pojawić się z każdej, najmniej spodziewanej strony. To poczucie niepokoju podkręca typowy dla tego twórcy rwany montaż oraz nieprzyjemna muzyka Mikołaja Trzaski. Ale jednocześnie zachowuje dystans, przez co unika prostego podziału na dobrych Polaków, będących ofiarami oraz żądnych krwi i zemsty Ukraińców. Bo w sytuacjach ekstremalnych podział na narodowości przestaje mieć znaczenie, a liczy się tylko charakter i – chyba nawet bardziej – wola przetrwania. A to nie jest zbyt częsta perspektywa pokazywana w kinie, co zasługuje na uznanie.

I to wszystko jest bardzo sugestywnie zagrane. Zarówno od sprawdzonych aktorów Smarzola (tutaj najbardziej wybija się Arkadiusz Jakubik oraz Jacek Braciak), ale też mniej znanych twarzy, które miały udźwignąć całość. Takie zadanie otrzymała debiutująca Michalina Łabacz jako Zosia, która z młodej dziewczyny musi stać się zaradną, sprytną oraz gwałtownie dojrzewającą kobietą. Jej upór, przerażenie oraz próba zachowania zimnej krwi pokazana jest bezbłędnie, nie odrywając od niej oczu. Także aktorzy ukraińscy wypadają bardzo dobrze (tutaj wyróżnia się Roman Skorovskij jako nowy, śliski sołtys Szuma) oraz jest wiele drobnych, lecz niezapomnianych epizodów.

Dla mnie „Wołyń” to najlepszy film w karierze Smarzowskiego. Pozornie taki jak zawsze, czyli brudny, mocny, bezkompromisowy, ale zaskakująco stonowany, nie epatujący nachalnie przemocą. I jednocześnie – tak jak „Róża” – pokazuje bezwzględne koleje Historii, nie liczącej się z nikim i niczym.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Listy do M. 3

Dla mnie pierwsze „Listy do M.” to była jedna z niespodzianek na naszym podwórku. Jasne, to było skopiowanie pomysłu z „To właśnie miłość” (choć wtedy jeszcze tego filmu nie wiedziałem), ale była w tym pewna magia, sporo humoru oraz ciepła, który w tego typu produkcjach jest potrzebne. I nawet ograne twarze (Adamczyk, Karolak, Dygant) miały tutaj sporo do pokazania oraz zagrania. Nagle ktoś się zorientował, że można na tym zbudować franczyzę. Powstała nawet kontynuacja, ale to już był tylko skok na kasę. Widownia jednak tłumnie poszła, więc można było zrealizować kolejną część. I ja miałem bardzo wielkie obawy, ale za kamerą stanął Tomasz Konecki – reżyser kultowego „Pół serio” oraz „Ciała”. Czy może tym razem będzie zwyżka formy, a może jest to dalszy skok na kasę?

listy do m3-1

Powiem tak: jest progres, chociaż do części pierwszej troszkę brakuje. Nasi starzy bohaterowie znowu mają masę wydarzeń. Szczepan z Kariną próbują się odnaleźć w roli dziadków, co kobiecie idzie z oporami. Melchior razem z synem, niejako wbrew swojej woli, szuka swojego ojca, który zostawił go, gdy był dzieckiem, zaś Wojciech nie może się pozbierać po śmierci żony. Do tego stopnia, że zwalnia gosposię, a jej córka z zemsty kradnie laptopa. Ale pojawią się jeszcze nowe postacie w tej potrawie: pracujący w schronisku jako wolontariusz Rafał, bardzo skuteczny glina Gibon polujący na bandziorów oraz na serducho pewnej prezenterki radiowej, dziewczyna związana z pewnym korpo-szefem.

listy do m3-2

Innymi słowy, troszkę do śmiechu oraz do wzruszenia, zaś zmiana reżysera działa bardziej na plus. Nie ma tu nachalnego product placementu, nie jest to aż tak pocztówkowe jak dwójka, zaś zniknięcie paru postaci (zwłaszcza tych nowych z „dwójki”) zdecydowanie pomaga w seansie. Także poziom humoru, choć nadal oparty na charakterach i odrobinie slapsticku, potrafi bardziej rozbawić. Jasne, że wszystkie wątki muszą skończyć się dobrze, ale nie oznacza to, iż twórcy nie serwują kilku niespodzianek po drodze. Wszystko toczy się w jednym dniu, zamiast Warszawy jest Kraków (też ładny), śniegu jest od groma (tego akurat dawno nie widziałem na ulicy o tej porze roku), w tle gra bardzo sympatyczna muzyka. To nie wywołuje odruchów wymiotnych, czego troszkę się obawiałem, choć jest parę momentów odlotu (finałowy wątek Gibona), ale Koneckiemu udaje się zbalansować powagę, lekkość oraz przywrócić magię znaną z pierwszej części.

listy do m3-3

I aktorzy też się postarali, nawet ci już zużyci oraz przemieleni przez kino. Z tej tzw. starej ekipy najlepiej prezentuje się tutaj Tomasz Karolak jako Melchior oraz jego relacja z synem, gdzie coraz bardziej zaczyna dojrzewać, co już było widać w poprzedniej części. Drugim mocnym punktem jest Malajkat, coraz mocniej naznaczony przeszłością, z którą musi się zmierzyć. Z nowych postaci wiele uroku dodaje Filip Pławiak (Rafał) oraz Katarzyna Zawadzka (Zuza), choć sam wątek jest bardzo przewidywalny. Nawet Borys Szyc (Gibon) czy niezbyt lubiana przeze mnie Magdalena Różczka (Karolina) sprawdzają się tutaj dobrze, pokazując troszkę komediowe oblicze.

Pojawiły się słuchy, że ma powstać część czwarta, choć szczerze mówiąc nie wiem, co jeszcze można w tym cyklu wymyślić. Trójka jest o wiele lepsza od części drugiej (co akurat nie było takie pewne), ale nie jest w stanie dorównać oryginałowi. Jest tak odpowiednio po środku oraz wraca tej fajny klimat.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Warsaw by Night

Kolejny film nowelowy z Polski, który mignął przez kina i tyle go widzieli. Tym razem za kamerą stanęła Natalia Koryncka-Gruz wracająca po długiej przerwie do dużego ekranu. Ale czy pobyt i praca przy serialach telewizyjnych nie pozbawiła intuicji reżyserki Jeden lokal, cztery kobiety w różnym wieku i ich historie: od młodej nastolatki z niebieskimi włosami (czyżby ktoś oglądał „Życie Adeli”?) przyjeżdżającej do Warszawy przez niby żyjącą w związku młodą dziewczynę, dojrzałą kobietę próbującą pomóc swojej rozhisteryzowanej siostrze po rozwiedzioną starszą panią śledzącą swojego byłego męża.

warsaw_by_night1

Wszystkie te opowieści skupiają się na tej jednej nocy (ewentualnie dniu przed nią), lecz sprawiają wrażenie bardzo takich pourywanych, z wieloma niedopowiedzeniami – zbyt wieloma – oraz bardzo krótkim czasie skupionym na każdej postaci, co bardzo mocno mnie zabolało. Jednak niemal wszystkie bohaterki (poza wizytą w toalecie) łączy jeszcze jedna rzecz: poczucie samotności, znudzenia, odrzucenie. Tylko, że te obserwacje reżyserki wydają się kompletnie pozbawione emocji, zaś zachowanie niektórych osób (niekoniecznie na pierwszym planie) wydaje się co najmniej zastanawiające. O ile jeszcze Igę, decydującą się pójść na rozmowę zamiast siostry z kochanką jej męża jestem w stanie zrozumieć, o tyle najbardziej drażni mnie Maja. Niby jest w związku, ale traktuje swojego partnera jak śmiecia (pyskuje, jest egoistką, do restauracji ubiera się jak na dyskotekę, nie słucha go), nie liczy się z jego zdaniem i jest tak odpychająca, że brakuje słów. Jeszcze uwagę potrafi skupić niebieskowłosa Renata oraz jej pobyt w Warszawie, zakończony gwałtowną wizytą u – nie, tego wam nie zdradzę – czy ubarwiony odrobiną humoru wątek Igi oraz jej rozmowy z kochanką.

warsaw_by_night2

Tylko, że reżyserka nie wykorzystuje w pełni swojego potencjału swojego filmu o różnych aspektach miłości, polanych melancholijnym sosem. Dialogi miejscami przyprawiają o ból głowy, zaś obecność taksówkarza pytającego o pewien nadprzyrodzony problem, wydaje się zbyteczna. Muszę przyznać, że ładnie to wygląda, w tle gra bardzo pulsująca muzyka i nie jest to produkcja w stylu TVN-u. To wszystko jednak jest mocno nijakie, sztuczne, bez początku oraz końca, lekko telenowelowe. Gdyby każdy z tych wątków rozbudować, dodając jakieś 15-20 minut, dałoby się z tego wycisnąć dużo soczystości.

warsaw_by_night3

Najlepiej z tej kosmicznej obsady robi Stanisława Celińska, czyli najbardziej doświadczona przez życie Helena. Troszkę zgorzkniała, rozczarowana i pełna żalu, bólu, poczucia niespełnienia, gdy wypowiada swoje pretensje swojemu partnerowi (mocny Marian Dziędziel) nie czuć w niej fałszu. Drugim mocnym punktem jest wtedy kompletnie nieznana Marta Mazurek (Renata) – zbuntowana, skrywająca pewną tajemnicą, chociaż jej tło pozostaje niezbyt zarysowane (chociaż wybija się Gabriela Muskała jako matka). Za to kompletnie drażniła mnie Roma Gąsiorowska (Maja), wywołująca sprzeczne emocje niż sobie założyli twórcy. A drugi plan jest wręcz przebogaty, że głowa mała, a najbardziej z tego tłumu wybija się Łukasz Simlat (tajemniczy Filip) oraz Joanna Kulig (kochanka).

Jak wygląda Warszawa nocą? Bywa ładna, czasami potrafi poruszyć, jednak przez większość czasu zwyczajnie nuży. Przerwa od realizacji filmów była zdecydowanie za długo, chociaż czuć było duży potencjał.

5,5/10

Radosław Ostrowski

PolandJa

Kino nowelowe czy posiadające polifoniczną narrację nie jest niczym nowym czy zaskakującym – bez względu na gatunek czy konwencję. Na wieść o polskiej komedii składającej się z kilku wątków, podchodziłem dość sceptycznie. Zwłaszcza, że jest t dzieło debiutanta.

polandja1

O czym jest „PolandJa”? to zbiór kilku historii pokazujących Polaków portret własny, czyli opisem naszej zawiści, nienawiści, pracoholizmu, nietolerancji. Problem w tym, że kilka z tych nowelek kompletnie nie działa, a poczucie humoru oparte na rzucaniu kurew, pizd i innych wulgarnych słów. Trzeba jednak przyznać, że twórcom nie brakuje pomysłów na historyjki: ojciec jadący na spotkanie, by potem dotrzeć do córki na zawody sportowe, profesor akademicki korzystający z usług prostytutki (okazuje się ona jego… studentką), dwójkę nacjonalistów, chłopak próbujący pozbyć się węża, policjanta i bandziora gadającego o kobietach, pracownicę korporacji zwolnioną z pracy, a punktem spójnym jest budka z kebabem „Istambuł”.

polandja2

To miejsce dochodzi do finałowego zderzenia, ale to wszystko nie łączy się w jedną opowieść – brak jakiegoś wydarzenia, będącego klejem. Wszystko w oparach absurdu, a reżyser próbuje skomentować obecną sytuację kraju, mierzącego się z imigracją i „brudasami”. Bywa czasami dosadnie (rozmowa Iwo z Erykiem), nawet lekko romansowo (studentka w związku z pracownikiem budki z kebabem) czy wręcz purnonsensowo (wątek Szymona i tajemniczego kloszarda), ale to wszystko ani ciekawe, ani zabawne, czy nawet wnikliwe – wszystko ociera się o banał, wyciągając mało odkrywcze, a nawet krzywdzące wnioski (że mało Polaków w Polsce przez „brudasów” czy innych „ciapatych”).

polandja3

„PolandJa” jest miejscami topornie zrealizowana, choć zdjęcia są niezłe. Broni się też muzyka Andrzeja Smolika, dobrze pasująca do wydarzeń ekranowych, nawet zgrabnie wykorzystująca piosenki. Ale sami bohaterowie są ledwo liźnięci i pozbawieni jakiegoś wyraźnego tła czy motywacji. Czułem się wrzucony w środek historii, bez początku czy puenty, przez co miałem tak naprawdę gdzieś ich losy. Jeśli jednak ktoś wyróżnia się z tego grona postaci, to byłyby zdecydowanie role Izy Kuny (Jola), Borysa Szyca (żołnierz w ostatniej sekwencji) oraz Jerzego Radziwiłowicza (profesor). Jeszcze można wspomnieć Janusza Chabiora (menel) i Michała Żurawskiego (Eryk, czyli typowy Janusz), tworzący wyrazisty drugi plan.

polandja4

Tylko, że to wszystko nie wystarcza, bo „PolandJa” nie daje ani dobrej (lub co najmniej przyzwoitej) rozrywki, ani jakiejś trafnej obserwacji rzeczywistości (nieudolne próby pozbycia się węża czy próba wysadzenia kebabu) lub solidnej realizacji. Poza aktorami nie ma tu zbyt wiele do pokazania, co mocno smuci.

polandja5

4/10

Radosław Ostrowski