Na przełomie lat 60. i 70. kino policyjne zaczynało mocno ewoluować. Wszystko przez pokazywanie stróżów prawa w mniej kryształowy sposób. Albo balansują na granicy prawa, albo wręcz go nadużywają (bo mają odznakę), stając się coraz bardziej cyniczni, sfrustrowani użeraniem się z prawnikami, politykami i całą proceduralną robotą. Jednym z reprezentantów tej nowej warty policji był „Bullitt” z 1968 roku.

Bohaterem filmu Petera Yatesa jest porucznik Frank Bullitt (Steve McQueen) – gliniarz z San Francisco. Skuteczny, zawsze spokojny i opanowany, nawet w bardzo stresujących sytuacjach. Teraz dostaje poważną robotę: ma chronić gościa objętego programem ochrony świadków. Niejaki John Ross z Chicago ma zeznawać przeciwko gangsterom przed senacką podkomisją. Sprawa bardzo leży w gestii zainteresowań senatora Chalmersa (Robert Vaughn), który może przynieść parę awansów, a nawet wesprzeć finansowo policję. Sprawy jednak biorą szybko w łeb, gdyż Ross zostaje zastrzelony. Mimo szybkiego dotarcia do szpitala, mężczyzna umiera. Bullitt jednak zabiera ciało ze szpitala i nie informuje o śmierci świadka swoich przełożonych. Dlaczego? Bo podejrzewa, że ktoś pomógł w pozbyciu się Rossa.

Historia tylko pozornie wydaje się prosta, bo zostajemy niejako rzuceni w środek. Czołówka (bardzo stylowa) pokazuje ucieczkę przed uzbrojonymi delikwentami, potem widzimy naszego zbiega krążącego po San Francisco. Dopiero wtedy poznajemy Bullitta… w jego mieszkaniu, niejako po służbie. Powoli zaczynamy odkrywać kolejne elementy budowanej intrygi, pozornie prostej do obserwowania. Dialogów jest niewiele, coraz więcej pojawia się trupów i odnóg, a wszystko wydaje się zmierzać donikąd. A może jest jakiś klucz w tym dziwnym ciągu wydarzeń? Do tego ciągła presja od senatora, który chyba chce zbić na tym kapitał polityczny. I nawet obiecuje awans, sławę, prestiż oraz tego typu pierdoły. Finał jednak potrafi zaskoczyć, a jednocześnie bardzo mocno trzyma w napięciu.

„Bullitt” ma wiele scen potrafiących trzymać za gardło jak pogoń za cynglem czy 10-minutowy pościg samochodowy (swoją drogą to, że nie użyto projektora robi jeszcze większe wrażenie), który pamiętany jest do dzisiaj. Nie dziwi mnie to. Tak samo jak bardzo opanowana rola Steve’a McQueena czy śliskiego Roberta Vaughna. Sam film godnie znosi próbę czasu, choć konkurenci troszkę go pozostawili w cieniu.
7,5/10
Radosław Ostrowski










