Komora

Chyba żaden inny pisarz nie był tak popularny w latach 90. jak John Grisham. Pisarz specjalizujący się w thrillerach prawniczych stanowił źródło dla takich filmowców w rodzaju Alana J. Pakuli („Raport Pelikana”), Sydneya Pollacka („Firma”), Joela Schumachera („Czas zabijania”) czy Francisa Forda Coppoli („Zaklinacz deszczu”). Nie oznacza to jednak, że każda jego filmowa adaptacja jest udana. Właśnie taki jest przykład filmu „Komora” z 1996 roku.

Bohaterem filmu jest Adam Hill (Chris O’Donnell) – młody adwokat, działający w sporej kancelarii. W zasadzie nie prowadził jeszcze poważnej sprawy, aż do teraz. Bardzo naciska na swojego szefa, by poprowadzić sprawę Sama Cayhilla (Gene Hackman) – skazanego na karę śmierci za zamach bombowy w 1967 roku na kancelarię prawniczą. Zginęło wtedy dwoje dzieci, zaś ich ojciec został sparaliżowany. Wyrok (komora gazowa) ma zostać wykonany za 28 dni, ale Hill ma jeszcze osobisty motyw. Oskarżony jest jego… dziadkiem, o którego istnieniu nie miał pojęcia przez dłuższy czas. Młodzik ma w zasadzie wszystkich przeciwko sobie, wyrok niejako zapadł, a wina wydaje się oczywista. Do tego sam oskarżony nie pomaga i jest bardzo oporny we współpracy.

„Komora” teoretycznie powinna zadziałać. Za kamerą stanął James Foley, który parę lat wcześniej stworzył znakomite „Glengarry Glen Ross” według sztuki Davida Mameta, przy scenariuszu maczał palce legendarny William Goldman („Butch Cassidy i Sundance Kid”, „Wszyscy ludzie prezydenta”, „Misery”), zaś w obsadzie mamy m.in. Gene’a Hackmana oraz Faye Dunaway. Jednak efekt końcowy jest mocno rozczarowujący. Z jednej strony mamy kolejne spojrzenie na Południe USA, gdzie rasizm i nienawiść są na porządku dziennym. Z drugiej jest tutaj masa pogrzebanych tajemnic oraz zagadek, rzutujących na przyszłość. W zasadzie poza naszym protagonistą w zasadzie nikomu nie zależy na wyjaśnieniu tej tajemnicy: od polityków przez mieszkańców aż po samego oskarżonego.

Problem jednak mam jeden, ale bardzo konkretny: KOMPLETNY BRAK NAPIĘCIA, jakiegokolwiek. Rozwiązywanie zagadki kompletnie nie angażuje, pewne sceny w zasadzie nic nie wnoszą (Adam w siedzibie Klanu), pojawiają się sceny z przeszłości rodziny Cayhill. Niby ma to wzbudzić poczucie w sprawie antypatycznego oskarżonego i podjąć kwestię kary śmierci, tylko brakuje tu świeższego spojrzenia. Że nawet największy złoczyńca może być człowiekiem, pokazał wcześniej film „Przed egzekucją”. Że kara śmierci może być odbierana jako zbrodnia w majestacie prawa, to też nic nowego.

W zasadzie z całej obsady najbardziej wybija się świetny Gene Hackman w roli Cayhilla. Rasista, członek Klanu, facet absolutnie szorstki, cyniczny i nie mizdrzący się do widza. A jednocześnie widać coś więcej w tej postaci, co aktor pokazuje drobnymi spojrzeniami i elektryzuje do samego końca. Przy nim cała reszta wypada bardziej blado niż świeżo malowana deska. Zwłaszcza Chris O’Donnell w roli protagonisty prezentuje wyższy poziom drewna niż Keanu Reeves w tym czasie. Mówi strasznie płasko i bez emocji, że Adam Jensen z serii „Deus Ex” przy nim to choleryk. O reszcie mi się nawet nie chce mówić, bo nie ma specjalnie o czym.

Chciałbym coś dobrego powiedzieć o „Komorze”, ale nie jestem w stanie znaleźć zbyt wiele pozytywów. Te dwie godziny może i mijają bezboleśnie, jednak nie angażuje emocjonalnie, udaje głębię, zaś scenariusz oraz aktorstwo woła o pomstę do nieba. Absolutna strata czasu oraz esencja przeciętności, lepiej zobaczyć „Czas zabijania” z tego samego roku.

5/10

Radosław Ostrowski

Miasteczko Wayward Pines – seria 1

UWAGA
Tekst może zawierać spojlery. Czytacie na własną odpowiedzialność.

Zaczyna się to wszystko dziwacznie. Budzi się mężczyzna – w lesie, kompletnej obcej okolicy. Nie pamięta kim jest, ani jak tu trafił. Po kilkudziesięciu krokach trafia do miasteczka, w kawiarni trafi przytomność. Trafia do szpitala i odzyskuje powoli pamięć – nazywa się Ethan Burke, jest agentem Secret Service i przybył do miasteczka, by odnaleźć dwójkę zaginionych kolegów po fachu. Miasteczko nazywa się Wayward Pines i wydaje się przyjazne, gdzie ludzie są uśmiechnięci, życzliwi i otwarci. Jednak coś jest nie tak – okolica jest otoczona murem pod napięciem, samochodów praktycznie nie ma i nie można się nigdzie dodzwonić (żona, syn i szef się martwią).

wayward_pines1

Już przed premierą produkcja Chada Hodge’a oparta na trylogii Blake’a Croucha’a porównywano do „Miasteczka Twin Peaks” i coś w tym jest. Tajemnica, niepokojąca okolica, która skrywa swoją prawdziwą twarz. Jednak takie porównania i skojarzenia działają raczej na niekorzyść, bo klimatu produkcji Lyncha oraz Frosta podrobić się zwyczajnie nie da. Początek mocno rozczarowuje, bo dość szybko orientujemy się, że rzeczywistość miasteczka nie jest efektem choroby psychicznej Burke’a (co zostaje nam lekko zasugerowane na początku, ale twórcy porzucają ten pomysł) i szybko zdradzają pewne elementy układanki. Kamery, mikrofony, chipy zamontowane w nogach, mur, fałszywe banknoty oraz reguły panujące w tym raju na Ziemi. Nie próbuj uciec. Nie rozmawiaj o przeszłości. Zawsze odbieraj telefon, gdy dzwoni. Cena za to jest śmierć.

wayward_pines2

Całość od strony produkcji pilotuje M. Night Shyamalan, który – delikatnie mówiąc – lata świetności ma już dawno za sobą. „Wayward Pines” to dla niego szansa naprawy swojej reputacji oraz pokazania, że jeszcze się nie wypalił. Jak wspominałem początek rozczarowywał, bo łatwo rozgryzłem, że coś tu jest nie tak. Wolne tempo, dość niezdarnie (do odcinka 3 i 4) prowadzona fabuła nie wróżyły niczego dobrego. Już miałem skreślić „Wayward Pines” aż pojawił się odcinek piaty, gdzie zostaje rozwiązana główna tajemnica. I kompletnie zbaraniałem – więzienie jakim wydawało się Wayward Pines okazało się jedynym azylem ocalałej ludzkości, która zmutowała się w paskudne stwory-kanibale zwane abikami. Od tego momentu wszystko nabrało tempa, intryga zazębiała się mieszając gatunki (akcja, thriller, horror, SF) i było wiele mocnych scen akcji. Napięcie wisiało w powietrzu, pojawiło się kilka wolt zmieniających podejście do całości, włączając wątek indoktrynacji dzieci oraz kultu jednostki – założyciela miasta Davida Pilchera, traktowanego niemal jak Bóg. Wrażenie to zostało spotęgowane przez gorzki finał. Szkoda, że nie powstanie druga seria, bo zaciekawiło mnie jak Ben Burke odnalazłby się w tym niebezpiecznym środowisku.

wayward_pines3

Aktorzy mieli niełatwe zadanie, gdyż postacie (w większości) nie są zbyt wyraźnie zarysowane. Ale udaje się im zbudować role z krwi i kości, chociaż nie wszyscy dostali tyle czasu antenowego, by wykorzystać w pełni swój potencjał. Dotyczy to ról Juliette Lewis (kelnerka Beverly, pragnąca uciec z miasteczka) i Terrence’a Howarda (arogancki, uparty i bezwzględny szeryf Pope), którzy dość szybko opuszczają ten świat. Bardzo dobrze prezentuje się Matt Dillon jako Ethan Burke. Prawy i uczciwy glina, próbujący odnaleźć się w nowej rzeczywistości, skrywający strach w spojrzeniu. Potem zostaje nowym szeryfem miasteczka, ale nie daje sobą pomiatać. Jeszcze lepsza jest Melissa Leo (pielęgniarka Pam, który budzi porównywalny strach jak siostra Ratched) oraz Toby Jones (spokojny i opanowany psychiatra, dr Jenkins), który odgrywa tutaj kluczową rolę w historii.

wayward_pines4

Jedyna osoba z obsada, która wywoływała mocno zgrzyt to Shannyn Sossamon jako bezradna i wystraszona Theresa Burke – żona Ethana, ale to raczej wina scenarzystów niż jej gry aktorskiej.

wayward_pines5

Najbardziej mi szkoda, że nie będzie ciągu dalszego, a otwarty finał musi mi wystarczyć. Serial jest przykładem tezy, że jak coś się źle zaczyna, nie musi się źle kończyć. Dobra robota, panie Shyamalan i reszto ekipy.

7/10

Radosław Ostrowski

House of Cards – seria 2

Myśleliście, że o was zapomniałem? Pewnie mieliście taką nadzieję. Skończcie opłakiwać pannę Barnes. Każdy kociak wyrasta na kota. Na początku wydają się bezbronne. Małe, ciche. Cieszące się na talerzyk mleka. Lecz kiedy wyrosną im pazury, zaczynają łaknąć krwi. Czasami nawet z ręki, która je karmi. Dla tych, którzy wspinają się na szczyt łańcucha pokarmowego, nie może istnieć litość. Istnieje tylko jedna zasada. Poluj lub zostań upolowany. Witajcie z powrotem.

house_of_cards21

Na skutek wielu intryg kongresman Frank Underwood zostaje wiceprezydentem. Jednak jego plany obalenia prezydenta Walkera mogą spalić na panewce. Po pierwsze dziennikarka Zoe Barnes, którą wykorzystywał Frank zaczyna składać pewne fakty do kupy. Po drugie, jego żona Claire nie czuje się zbyt komfortowo w roli żony takiej osobistości. Po trzecie i najważniejsze, jest Raymond Tusk – biznesmen i bliski przyjaciel prezydenta, który jest jego największym doradcą.

house_of_cards22

W takiej sytuacji należałoby postawić pytanie, czy Frank wyjdzie cało z opresji i czy jego plan ostatecznie się uda, ale skoro zgłoszono zamówienie na 3. serię, odpowiedź wydaje się zbędna. Ale problemów będzie sporo i wszystko może wziąć w łeb: zerwanie rozmów z Chinami, wąglik w Kongresie (false alert) czy w końcu tajemnica z przeszłości Claire (została zgwałcona przez wojskowego i dokonała aborcji). Plus jeszcze haker pracujący dla rządu, Freddy – prowadzący knajpę z żeberkami czy Rachel Posner, którą wykorzystano do upadku Petera Russo. I tak jak w poprzedniej części mamy zakulisowe rozmowy za drzwiami gabinetów, gdzie moralność została pozostawiona za drzwiami. Dominują tu nieczyste zagrania – szantaż, przekupstwo, manipulacja są tutaj na porządku dziennym. Choć pokazanie polityków jako osoby ponad prawem i ponad wszystkim, może budzić pewne zastrzeżenia, zaś Frankowi znów wszystko idzie zbyt łatwo (co nie znaczy, że bez problemów), ale jak się to świetnie ogląda. Dialogi są mocne i celne, zaś monologi Franka wyrażane bezpośrednio do mnie (przełamanie czwartej ścienny) potrafią zmrozić, a nawet przerazić (zacytowany fragment z początku zostaje powiedziany pod koniec pierwszego odcinka).

house_of_cards23

I teraz pora na kolejne oczywistości – jak zawsze zarąbisty jest Kevin Spacey. Ja mogę go oglądać jak robi cokolwiek, bo on ma taką charyzmę i magnetyzm, że mimo wszystkich podłości jakie on robi (z morderstwem włącznie). A jego mowa ciała jest po prostu bezbłędna, inaczej nie umiem tego powiedzieć. Robin Wright tutaj pojawia się znacznie więcej czasu i jest równie brutalna jak Frank, ale też pokazuje zaskakująco ludzkie oblicze (tylko wtedy, gdy jest sama albo z Frankiem). Ktoś kiedyś powiedział, że małżeństwo to kontrakt zabójców. Oboje są potwierdzeniem tej tezy. Stara gwardia trzyma fason (niezawodni Michael Stoll, czyli prawa ręka Franka – Douglas Stamper oraz Gerard Mcraney – przebiegły i sprytny Raymond Tusk), zas z nowych postaci należy zdecydowanie wyróżnić Jimmy’ego Simpsona (haker Gavin) oraz Libby Woodbridge (szeregowy Megan Hennessay – ofiara gwałtu, która zostaje zmanipulowana przez Claire).

house_of_cards24

Druga seria, choć ma pewne słabsze momenty, pozostaje znakomitym serialem. Brawo, panie prezydencie Underwood. Czekam na trzecią serię, która – prawdopodobnie – pokaże upadek Franka. A może i nie?

8/10

Radosław Ostrowski

House of Cards – seria 1

Po zwycięskich wyborach prezydenckich kongresmen Francis Underwood w zamian za doprowadzenie do zwycięstwa prezydenta Garretha Walkera miał obiecany urząd sekretarza stanu. Jednak ta obietnica zostaje złamana. Polityk opracował plan obalenia prezydenta i zamierza go konsekwentnie zrealizować.

Kino i telewizja zawsze interesowało się polityką i władzą. Dlaczego? A kogo ona nie interesuje. Tym razem tą sprawą postanowił się przyjrzeć Beau Willimon – dramaturg, autor „Id marcowych”. Razem z Netflix oraz grupą świetnych reżyserów (m.in. David Fincher, James Foley, Joel Schumacher) stworzył interesujący i pasjonującą walkę o władzę. A właściwie jej pewien rozdział, bo to dopiero I seria. Tutaj kłamstwo, blef, szantaż, oszustwo, manipulacja, a nawet morderstwo jest tutaj na porządku dziennym. Kogo można tak użyć? Wszystkich – współpracowników, żonę, media, lobbystów, nawet prezydenta. Mimo że naszemu bohaterowi pozornie wszystko idzie gładko i zawsze wychodzi cało z każdej opresji, to jednak serial trzyma w napięciu, obserwując machinacje, układy, podstępy i różne inne zakulisowe zagrywki. Nawet strajk nauczycieli (skutek prac nad ustawą oświatową) nie jest żadnym problemem. Trzeba zgasić kongresmena, bo straciło się kontrolę nad nim? Upozorujemy samobójstwo. Jeśli myślicie, że polityków ktoś kontroluje, jesteście w wielkim błędzie, oni mogą wszystko i są bezkarni, choć zakończenie sugeruje, że zaczynają wisieć nad Underwoodem czarne chmury. Ogląda się to po prostu znakomicie.

Jeśli chodzi o obsadę, wystarczy wymienić jedno nazwisko – Kevin Spacey. Rola Underwooda jest po prostu kapitalna. Zimny, wyrachowany, opanowany polityk, który czasami zwraca się bezpośrednio do widza, serwując swoje bon-moty. Ten człowiek jest przygotowany na każdą ewentualność i przewiduje kilka ruchów naprzód jak zawodowy szachista i dominuje każdą scenę, w której się pojawia. Czy to znaczy, że pozostali aktorzy wypadają słabo? W żadnym wypadku. Równie świetna jest Robin Wright, czyli żona Underwooda, Claire. Sprawia wrażenie stonowanej i lojalnej, ale jak o niej mówi Frank „kocha krew bardziej niż rekin”, co czasem wykorzystuje mąż w swojej grze. Poza nimi są jeszcze tak wyraziste postacie jak manipulowani kongresmen Peter Russo (świetny Corey Stoll) i naiwna dziennikarka Zoe Barnes (Kate Mara) czy prawa ręka Franka – Doug Stamper (Michael Kelly). To jeszcze nie są wszyscy, ale na wymienienie wszystkich nie starczyłoby miejsca.

Kiedy kończyłem oglądać „Breaking Bad” myślałem, że już nie będę miał takiego porywającego serialu. Pierwsza seria była najbliżej tego poziomu (zwłaszcza ostatnie 4 odcinki) i już nie mogę się doczekać dalszego ciągu. Bo będzie. Czy wy też będziecie w przyszłym roku?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski