Dziki Bill

Lata 90. dla Waltera Hilla to był czas zagubienia, gdzie więcej razy pudłował i rozczarowywał. Jego filmy coraz bardziej przypominały produkcje telewizyjne, brakowało im energii, ciętych dialogów i tego sznytu. Nie inaczej jest w przypadku biograficznego filmu o Dzikim Billu Hickoku. Choć nakręcony za spore pieniądze (ponad 30 milionów dolców), w box office wyciągnął raptem dwie bańki. Nie koniecznie musi to oznaczać, że film musi być zły, jednak podczas seansu widać, iż coś poszło nie tak.

dziki bill1

„Dziki Bill” opowiada historię legendarnego rewolwerowca i szeryfa (Jeff Bridges) pod koniec swojego życia, kiedy przenosi się do miasteczka Deadwood. Całą jednak historię prezentuje brytyjski hazardzista, Charley Prince (John Hurt) podczas pogrzebu legendarnego kowboja. Obok niego jeszcze w miasteczku jest dawna miłość, Calamity Jane (Ellen Barkin) oraz kilka osób z dawnej przeszłości. Zarówno przyjaciele jak i wrogowie z urazami. Do tej drugiej grupy pasuje Jack McCall (David Arquette), który ogłasza wszem i wobec, że chce zabić Dzikiego Billa. Dlaczego? Bo potraktował jego matkę jak śmiecia – uwiódł, a potem zostawił. Takich zniewag nie są do przebaczenia.

dziki bill2

Początek wywołuje dezorientację i wydaje się bardzo chaotyczny. Zbitka scenek, gdzie szybko przeskakujemy z miejsca na miejsce, a Bill dokonuje kolejnych aktów mordu. Nie wiemy czemu i dlaczego, chyba miało to pełnić rolę ekspozycji lub pokazać gwałtowny charakter bohatera. Wszystko zmienia się w momencie poznania Prince’a oraz przyjazdowi do Deadwood. Niby nasz Bill ma pewne problemy (zdiagnozowana jaskra, prześladująca go przeszłość, starzenie się), ale i tak sprawia wrażenie kogoś złodupnego. Niby ma to pokazać złożoność tego charakteru, lecz scenariusz jest płytki i mocno… teatralny.

dziki bill3

Niby czuć tu spory budżet, a scenografia i kostiumy wyglądają naprawdę nieźle, ALE jest parę problemów. Po pierwsze, za dużo postaci w zbyt krótkiej (niecałe półtorej godziny) historii. Wszystko sprawia wrażenie ściśniętych, nie dając wielu postaciom czasu ekranowego. Po to by móc je lepiej poznać i zagłębić (m. in. graną przez Christinę Applegate prostytutkę w relacji z Jackiem czy Calamity Jane i jej przeszłości), co frustruje. Innym problemem są retrospekcje. To, że są czarno-białe nie jest aż takim problemem, ale że kręcono je kamerą cyfrową już tak. Bo obraz staje się szybszy w ruchu i wygląda troszkę tanio, pozbawiając całości skali. Domyślam się, że Hillowi chodziło o wywołanie poczucia obcości, lecz można było to osiągnąć inaczej.

dziki bill4

Najbardziej szkoda mi tu aktorów, bo nie za bardzo mają pole do popisu. Najlepiej z tej konfrontacji wychodzi Jeff Bridges jako Dziki Bill, który staje się coraz bardziej świadomy przemijającego czasu. Można odnieść wrażenie, że jest więźniem swojego „medialnego” wizerunku nieustraszonego rewolwerowca, którego każdy wyzywa na pojedynek lub ma z nim zatarg. Choć na drugim planie mamy masę świetnych aktorów (m. in. Ellen Barkin, John Hurt, David Arquette, James Remar, Christina Applegate, Diane Lane czy Bruce Dern), w większości robią tu za tło na jedną scenę, gdzie mają szansę się wykazać. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że na etapie post-produkcji skopano sprawę.

„Dziki Bill” stracił pazury, choć ma kilka niezłych strzelanin. Czuć jak bardzo zmarnowano potencjał na pokazanie legendy w bardziej ludzki sposób. Hill dekadę później się zrehabilitował produkując dla HBO serial „Deadwood”, ale to temat na inną opowieść.

6/10

Radosław Ostrowski

Kingsman: Złoty krąg

Do dziś pamiętam jak mnie uderzyło pierwsze spotkanie z Kingsmanami. Nie kojarzycie ich? To brytyjska niezależna, elitarna komórka wywiadowcza, gdzie dołączył do niej młody chłopak z ulicy. Po wydarzeniach z pierwszej części Eggsy działa jako pełnoprawny członek o kryptonimie Galahad. Świat został ocalony, a facet poznał pewną skandynawską księżniczkę, z którą planuje związać przyszłość. Niestety, stracił mentora Harry’ego, co mocno się na nim odbiło, a kłopoty dopiero się zaczynają. Albowiem siedziba Kingsmanów i wszyscy agenci zostają zmieceni z powierzchni ziemi. Wszyscy, oprócz Eggsy’ego oraz Merlina. Kto za tym stoi i dlaczego dokonał tego ataku? Panowie są zdani na siebie, ale udaje się znaleźć wsparcie w postaci kuzynów z USA – Statesman.

„Złoty Krąg” w zasadzie to jest powtórka z rozrywki, tylko jeszcze bardziej podkręcona, brutalna, efekciarska i porąbana. Im więcej bym wam zdradził z fabuły, tym mniejsza szansa na frajdę z kolejnych niespodzianek. Bo jeśli myślicie, że Matthew Vaughn wystrzelał się z pomysłów i inscenizacji, jesteście w wielkim Błędzie. Reżyser lawiruje między drobnymi wątkami obyczajowymi (kolacja z rodziną królewską), szpiegowską intrygą a kompletną zgrywą. Wszystko polane bardzo ironicznym, brytyjskim poczuciem humoru oraz niemal teledyskowym sposobem realizacji. I to wszystko nadal działa, serwując prawdziwy rollercoaster. Ale jeśli nie oglądaliście pierwszej części, możecie nie bawić się aż tak dobrze, bo odniesień i aluzji jest od groma.

Akcja jest szalona, gdzie krew i odrywane kończyny lecą oraz leją się we wszystkie możliwe kierunki, a fabuła potrafi zaangażować. Bo nadal zależy nam na Eggsym (świetny Taron Egerton) i jego ekipie. Chociaż sami Statesmani też są niczego sobie – mocno przesiąknięci amerykańską kulturą kowboje, których ksywy są od rodzajów alkoholu, a w uzbrojeniu mają choćby lasso i rewolwery. Dzięki temu sceny rzezi i masakry nabierają jeszcze większej mocy (bójka w barze czy zadyma we Włoszech), mimo poczucia pewnej wtórności. Choć muszę przyznać, że powrót Harry’ego zza grobu (uroczy Colin Firth balansujący między nieporadnością a byciem totalnym kozakiem) nie wydaje się pomysłem z czapy wziętym.

I jak to jest cudownie zagrane, choć nie wszyscy aktorzy zostają w pełni wykorzystani. Stara wiara w postaci tria Firth-Egerton-Strong ciągle trzyma fason, a chemia między nimi jest wybuchowa niczym pole minowe przed eksplozją. Jeśli chodzi o nowych herosów, to tutaj Statesmani mają masę znanych twarzy, choć w pełni wykorzystani zostają Halle Berry (Ginger, czyli amerykański odpowiednik Merlina) oraz świetny Pedro Pascal jako twardy kowboj Whiskey. Co ten facet robi z lassem i biczem, czyni go największym zagrożeniem świata. Troszkę w cieniu jest zarówno Jeff Bridges (szef Champagne) oraz Channing Tatum (Tequila), zwłaszcza tego drugiego chciałoby się zobaczyć w akcji. Za to głównym złolem jest tutaj panna Poppy w wykonaniu Julianne Moore, która jest o wiele lepsza od Valentine’a. Jeszcze bardziej przerysowana o prezencji pani domu z lat 50., z diabolicznym planem podboju świata i tak słodkim uśmiechem, że może przyprawić o ból zębów.

„Złoty Krąg” to godna kontynuacja szpiegowskiej parodii, podnosząca wszystko do kwadratu. Jeszcze brutalniejsze, bardziej szalone i komiksowe. Aż boję się pomyśleć, z czym jeszcze wyskoczy Vaughn w kolejnej części. Bo przecież będą, prawda?

7/10

Radosław Ostrowski

Tron: Dziedzictwo

Pierwszy „TRON” był przełomowy pod względem technicznym filmem z prostą historią, ale opartą na szalonym pomyśle. Jak wiemy bohaterem był informatyk Kevin Flynn, który trafił do wnętrza komputera. Na szczęście wrócił do świata naszego i został szefem ENCOM-u. Ożenił się i starał się połączyć pracę z wychowaniem syna, Sama. Ale w 1988 roku mężczyzna wyrusza do pracy i… tyle go widziano. Po wielu latach Sam wyrasta na outsidera, który działa na poboczu firmy. Jednak jego spokojne życie zmienia się w momencie, gdy dzięki przyjacielowi ojca – Alanowi Bradleyowi dostaje wiadomość od ojca. Z biura jego dawnego salonu gier, który nie działa od zniknięcia Kevina. I korzystając z ukrytego komputera trafia do innego świata – Planszy. Lecz na miejscu sprawy bardzo mocno się komplikują.

tron2-1

Nie byłem przekonany do robieniu kontynuacji kultowego filmu Stevena Liesbergera. Zwłaszcza po tylu latach przez Disneya. Ale w 2010 roku sytuacja się zmieniła, a przed kamerą stanął debiutant Joseph Kosinski. Sama koncepcja – nawet jeśli bardzo znajoma – dawała spore pole do popisu. Tylko, że już wizja tego świata oraz jego znajome elementy (pojedynki na dyski, motocykle) nie robią aż tak wielkiego wrażenia jak w oryginale. I nie wiem, czy to wynika z szaro-burej kolorystyki, czy wykorzystywaniu ogranych szablonów (próba stworzenia idealnego świata, zakończone zdradą i tyranią, tworzenie armii, ojciec-mentor ze stoickim spokojem oraz strojem a’la Obi-Wan Kenobi) oraz dialogów tak banalnych, że aż bolą zęby. Brakuje tutaj jakiegoś powiewu świeżości, bo intryga jest bardzo znajoma i przewidywalna. Słowo nuda krążyło mi po głowie, a wszystko było mi totalnie obojętne.

tron2-2

Chociaż samo wkroczenie do nowego świata oraz pojedynek na dyski wyglądał porządnie, ale czegoś tu brakowało. Niby wizualnie jest na co zawiesić oko, a kilka scen akcji robi wrażenie (rzeźnia w klubie „End of Line”). Tylko, że przez to „Dziedzictwo” wydaje się efekciarską wydmuszką bez charakteru, co jest wielkim paradoksem. Sama muzyka Daft Punk to troszkę za mało.

tron2-3

Nawet nie ma tutaj zbyt wiele materiału dla aktorów do zagrania. Jeff Bridges wraca jako Flynn oraz stworzony przez niego program CLU (z komputerowo odmłodzoną twarzą aktora) broni się w swojej roli i nadal ma tą charyzmę. Ale jako CLU troszkę wygląda nienaturalnie jego twarz, przez co ogląda się dziwnie. Garret Hedlund w roli Sama jest po prostu ok, ale nic ponadto. Brakuje tej postaci czegoś więcej. Najlepiej pod tym względem wypada kradnący film Michael Sheen jako ekscentryczny Castor – właściciel klubu „End of Line”. Nie jest to duża rola, ale bardzo mocno zapada w pamięć. Tak samo jako Olivia Wilde wcielająca się w Quorrę, będącą twardą kobietą i jednocześnie ciągle zafascynowaną światem poza Planszą.

Chciałbym powiedzieć coś dobrego o „Tronie: Dziedzictwo”, ale to – moim zdaniem – kontynuacja kompletnie niepotrzebna i nieudanie próbująca żerować na sentymencie fanów oryginału. Nudny, szablonowy, pozbawiony własnej tożsamości oraz finezji.

5/10

Radosław Ostrowski

TRON

Ciężko jest wyobrazić sobie czas, że Disney nie był w stanie stworzyć czegoś ciekawego i skupiającego uwagę dużego grona widzów. To był przełom lat 70. i 80., czyli czas mroczny nawet dla animacji, które przenosiły straty. Jednym z jasnych świateł oraz prób przełamania tego stanu był nakręcony w 1982 roku „TRON”. Sam pomysł był tak intrygujący, że postanowiono zaryzykować.

tron1-1

Bohaterem jest Kevin Flynn – młoda programista komputerowy. Kiedyś pracował w dużej korporacji ENCOM, ale obecnie prowadzi salon gier video. Wszystko z powodu obecnego szefa korporacji, Eda Dillingera, który wykradł i przywłaszczył gry stworzone przez Flynna. Mężczyzna próbuje włamać się do komputera firmy, by znaleźć dowody, lecz każda próba kończy się klęską. W końcu razem z przyjaciółmi decyduje się włamać za pomocą terminala firmy. Tylko, że firmą niejako zamiast Dillingera steruje Główny Program Kontrolny – samorozwijająca się AI, niejako działająca niezależnie i zdolna do wszystkiego. Podczas tej próby włamu, Flynn zostaje „wessany” do wnętrza GPK i musi podjąć walkę o przetrwanie.

tron1-2

Może i historia wydaje się prosta, ale reżyser Steven Lisberger postawił tutaj na wizję świata wewnątrz komputera. Mimo prawie 40 lat na karku, wygląd tego świata jest imponujący. Wszystko za pomocą grafiki komputerowej oraz ręcznej animacji, scalonej w jeden system. Ale to miejsce bardziej przypomina kraj rządzony przez dyktatora. Tutaj wszystkie programy biorą udział w grach (m.in. kultowy wyścig cyklotronów), by zostać ostatecznie pokonane i wchłonięte przez GPK. Programy te, będące zmaterializowanymi bitami o ludzkiej budowie ciała mają twarze swoich twórców zwanych Użytkownikami. Oni są traktowani przez nich jak bogowie, wręcz wyzwoliciele, mogący o wiele więcej od nich. Cała ta otoczka oraz sam wygląd tego świata nadal robi piorunujące wrażenie. Tak jak wygląd pojazdów czy zdolności manipulacyjne Flynna w tym świecie.

tron1-3

Dla mnie jednak sporym problemem była fabuła. Nawet nie chodzi o to, że jest prosta, ale same postacie – poza Flynem (świetny jak zawsze Jeff Bridges) – nie są zbyt głęboko zarysowane i stanowią tylko tło dla głównego bohatera. Nawet sam Tron (program ochronny, który walczy w imię użytkowników) zostaje zepchnięty na drugi plan. Zaś sam świat wewnątrz komputera wydaje się troszkę pusty, ale to wynika z założeń twórców. W końcu to walka dobra ze złem, więc po co rozbudowywać to miejsce?

„TRON” przeszedł do historii ze względu na imponujące efekty specjalne, które bardzo dobrze znoszą próbę czasu. Historia może nie dorównuje warstwie technicznej, lecz jako doświadczenie samo w sobie jest niezapomniane.

7/10

Radosław Ostrowski

Źle się dzieje w El Royale

Czym jest tytułowe El Royale? Jest to motel, znajdujący się na granicy Kalifornii i Nevady, gdzie nawet środek hotelu przechodzi przez granicy. Gdy trafiamy do niego, jest już po sezonie, gdzie wszystko jest niemal puste. Poza chłopcem hotelowym nikogo nie ma. Ale właśnie tutaj pojawia się grupa postaci: czarnoskóra wokalistka, sprzedawca odkurzaczy, stary ksiądz oraz hipiska. El Royale ma być jedynie przystankiem w dalszej drodze, ale burza oraz tajemnice związane z bohaterami komplikują sytuację.

el royale1

Drew Goddard już w swoim debiutanckim „Domie w głębi lasu” pokazywał zapędy ku postmodernistycznej zabawie z gatunkami. Nie inaczej jest ze „Źle się dzieje…”, jednak zamiast horroru mamy pulpowy kryminał a’la Tarantino. Inspiracja twórczością „Pulp Fiction” jest czytelna aż nadto: od wykorzystania retrospekcji przez dialogi aż po wykorzystaną muzykę. Całość osadzona jest w latach 70., za czasów prezydenta Nixona, zaś sam hotel wygląda bardzo zjawiskowo. Więcej z fabuły zdradzić nie mogę, bo całość ma tyle wolt, zaskoczeń i niespodzianek, że zdradzenie ich byłoby psuciem satysfakcji z odkrywania kolejnych elementów układanki. Bo nie wszyscy są tym, za kogo się podają, a i sam hotel też ma inne cele niż zaspokajanie potrzeb klientów. Już pierwsza scena sugeruje, że sprawa ma drugie dno, ale po drodze zdarzy się wiele: porwanie, kradzież pieniędzy, sekta, taśma, zawiązywanie koalicji oraz układów.

el royale2

I przez większość czasu, gdy okrywamy kolejne fragmenty z życia bohaterów (mających dwie twarze), reżyser uatrakcyjnia całą historię. Kolejne retrospekcje, wydarzenia ukazane z innej perspektywy, długie ujęcia oraz chwytliwa muzyka z epoki. Problem jednak w tym, że z odkrywaniem kolejnych kart, film zaczyna tracić swoją siłę oraz zainteresowanie. Parę scen można było spokojnie wyciąć (retrospekcja związana z przywódcą sekty), pewne repetycje, zaś kilku rzeczy zacząłem się domyślać po kilku pierwszych minutach i nie wywołały we mnie takiego zaskoczenia. Czuć tutaj granie znaczonymi kartami oraz poczucie deja vu. I nie wszystkie postaci dostają tle czasu, by troszkę bliżej je poznać.

el royale3

Goddardowi udaje się utrzymać napięcie oraz ciągłego oczekiwania na to, jak się to wszystko skończy. I zebrał do tego znakomitych aktorów, choć nie wszyscy są wykorzystani do końca (zwłaszcza Jon Hamm oraz Nick Offerman). Klasę potwierdza Jeff Bridges jako mający objawy demencji duchowny, który jest kimś więcej niż się wydaje. Zaskakuje za to Chris Hemsworth jako pociągający, lecz psychopatyczny Billy Lee. Dla mnie jednak odkryciem była Cynthia Erivo w roli Darlene Sweet – czarnoskórej wokalistki, która z powodu koloru skóry jest traktowany w branży jak śmieć, a jej głos jest zwyczajnie cudowny.

Najnowsze dziecko Goddarda mocno pachnie pulpowymi kryminałami, choć sprawia wrażenie przerostu formy nad treścią. Nie mniej jest to intrygujące, sprawnie wykonane kino ze świetną obsadą oraz (przez sporą część) wciągającą fabułą.

7/10

Radosław Ostrowski

Zachłanne miasto

Małe miasto gdzieś w Kalifornii. To tutaj mieszka Billy Tully – kiedyś bardzo obiecujący bokser, ale po rozstaniu z żoną jego jedyną kobietą był alkohol. Do tej pory nie może wybaczyć swojemu dawnemu menadżerowi oraz promotorowi ostatniej walki. Próbuje znaleźć jakąś pracę, jednak nie udaje mu się długo miejsca zagrzać. W końcu decyduje pójść na siłownię, gdzie poznaje bardzo uzdolnionego, młodego pięściarza. Namawia go, by poszedł do Rubena i spróbował szczęścia jako zawodowiec.

zachlanne miasto1

John Huston tym razem niejako wraca do nurtu opowieści o ludziach mierzących się z własnymi demonami oraz próbującymi się utrzymać na powierzchni. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to niemal paradokumentalna stylistyka, bardzo charakterystyczna dla początków lat 70. Kolorystyka jest bardzo stonowana, nie ma tutaj jakichś efektownych czy efekciarskich sztuczek. Nawet sceny bokserskie są bardzo statycznie fotografowane, co dodaje tylko realizmu. A i samo miejsce wydaje się bardzo takie niesprzyjające szansom na osiągnięcie sukcesu. Tutaj mamy ludzi w jakimś sensie przegranych, którzy odnajdują szczęście albo w krótkich chwilach sławy na ringu, albo w tonach używek. Niemal każdy czuje się niespełniony, przeżywający kolejne rozczarowania, problemy, drobne sukcesy. Wierzą, że jeszcze nie wszystko stracone, że będzie jeszcze szansa na wygraną. Tylko, czy naprawdę tak jest? Wszyscy karmią się złudzeniami, nawet menadżer Ruben, prowadzący siłownię i motywujący swoich podopiecznych dobrych słowem, młodociany Ernie, mający dziewczynę oraz dziecko w drodze, nie będzie w stanie utrzymać ich tylko dzięki walkom czy ciągle pijąca Oma, żyjąca w związku z czarnoskórym.

zachlanne miasto2

Reżyser kibicuje i sympatyzuje z tymi ludźmi, nawet jeśli wydają się bardzo naiwni czy nieznośni na ekranie. Nie oznacza to jednak, że idzie ku sentymentalizmowi oraz da dający nadzieję happy end. Co to, to nie. Miasto Stockton jest tak naprawdę siedliskiem kolejnych wykolejeńców, wiążących koniec z końcem, mający do dyspozycji jedynie karierę jako robotnik. Przeżuje cię, wypluje i ostatecznie odbierze ci siły, energię, motywację, odkładając ją w nieskończoność. Nawet przygrywająca w tle muzyka country wydaje się jakby wzięta z innej bajki.

zachlanne miasto3

Huston trzyma mocno wszystko w ryzach, zaś aktorzy dają z siebie wszystko, tworząc co najmniej bardzo dobre role. Absolutnie błyszczą tutaj trzy kreacje: Stacy’ego Keatcha, Jeffa Bridgesa oraz Susan Tyrrell. Pierwszy wydaje się być najbardziej zmęczony, z bardzo słomianym zapałem, lecz w momencie decydującym (finałowa walka) daje z siebie wszystko. Młody Bridges tutaj gra chłopaka na początku swojego dorosłego życia, ale wydaje się nie być zdecydowany. I te dylematy są bardzo widoczne. Ale szoł kradnie Tyrrell jako wyszczekana Oma, która tylko pije, wydaje się niezadowolona ze wszystkiego (i nie boi się tego powiedzieć), zaś jej przeszłość mocno na nią rzutuje.

zachlanne miasto4

„Zachłannym miastem” John Huston wraca do formy i pokazuje, że nadal jest trafnym obserwatorem rzeczywistości. Szczery, surowy, brutalny oraz bardzo gorzki, a jednocześnie trzymający za gardło do końca. No i jeszcze to proste zakończenie, mówiąc tak wiele z tak mała ilością słów.

8/10

Radosław Ostrowski

nadrabiamhustona1024x307

Aż do piekła

Gdzieś na teksańskim wygwizdowie mieszka dwóch braci. Toby jest rozwiedziony, ma dwóch synów i długi do spłacenia, z kolei Tanner niedawno wyszedł z więzienia za napad na bank. Bracia mają jeszcze jeden poważny problem – ranczo, które należało do ich zmarłej matki jest obciążone tak dużą hipoteką, że może dojść do przejęcia przez bank. Jak to spłacić skoro na ranczu nie ma nic cennego? Toby wpada na prosty plan – spłacić bandycki bank, okradając ich filie i płacąc ich forsą. Na ich trop wpada policja.

az_do_smierci1

Pozornie wydaje się być to kolejną kryminalną opowiastką z banksterami w tle. Ale David MacKenzie jest za sprytny i za cwany, by dać nam taką prostą historyjkę. Wszystko jest ubrane w westernowy sztafaż – mamy piękne plenery Teksasu, pełne równin i nizin, starych wiatraków, kowbojskie stroje (strażnicy Teksasu) oraz ludzi mówiących z charakterystycznym akcentem Południa USA. Ale ten świat nie daje żadnej nadziei na lepsze jutro, bo wszystko jest zabierane przez banki – chciwe jak zawsze. Bieda niczym grzech przekazywana jest z pokolenia na pokolenia, a amerykański sen jest dla naiwniaków. I wtedy by upomnieć się o swoje, starając się zapewnić byt, stajesz się wyjętym spod prawa. Wszystko toczy się dość spokojnym, wręcz wolnym rytmem. Reżyser dość szybko odkrywa karty, ale nie oznacza to kompletnego braku zainteresowania – na dzień dobry dostajemy napad, chociaż sam jego przebieg nie zostanie nam pokazany. Z drugiej strony trwa pościg Strażnika Teksasu Marcusa Hamiltona, zbliżającego się na emeryturę, wspieranego przez zastępcę, pół-Indianina, pół-Meksykanina, Alberto. Te sceny nie są pozbawione docinków i ironicznego poczucia humoru.

az_do_smierci2

Z jednej strony reżyser krytykuje system i chciwość banków, ale także ostrzega: od momentu przejścia na ciemną stronę ponosisz odpowiedzialność za wszystko, co z tego wyrośnie. Nawet jeśli nie pociągnąłeś za spust. Obydwaj bracia będą musieli się z tym zmierzyć, zwłaszcza podczas ostatniego napadu, gdy dochodzi do strzelaniny oraz pościgu. MacKenzie konsekwentnie buduje napięcie, by w finale doprowadzić do gwałtownej eksplozji. To także, a może przede wszystkim opowieść o braterstwie oraz męskiej przyjaźni.

az_do_smierci3

Wszystko to jest oparte także na fantastycznym aktorstwie. Film bezczelnie zawłaszcza sobie Jeff Bridges w roli szeryfa – pozornie zmęczonego życiem, ale doświadczonego i piekielnie inteligentnego człowieka, próbującego powoli oswoić się z nowym życiem. Fason trzyma niezawodny Ben Foster, którego ikry pozazdrościłby niejeden twardziel. I jeszcze Chris Pine kojarzony raczej z rolami ładnych chłopaczków, zrywa ze swoim emploi, budując bardzo wiarygodną postać spokojnego, opanowanego Toby’ego.

az_do_smierci4

Pozornie „Aż do piekła” to kolejny portret mało znanego oblicza USA, gdzie sen stał się koszmarem i walką o przetrwanie. Westernowy sztafaż z jednej strony wyraża tęsknotę za dawnymi, prostymi czasami, z drugiej pokazuje siłę męskiej przyjaźni. Mocna rzecz i niegłupie kino.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Ukryta prawda

Od trzech tygodni jest wakat na stanowisku wiceprezydenta USA. Urzędujący prezydent Jackson Evans waha się między dwójką kandydatów – bohaterem wojennym gubernatorem Jackiem Hathawayem i senator Elaine Hansen. Prezydent faworyzuje panią senator, mimo iż konkurent został bohaterem po tym jak próbował uratować kobietę uwięzioną w tonącym samochodzie. Jednak przed zatwierdzeniem, trzeba prześwietlić przeszłość pani senator. Przewodniczący komisji, która ma zbadać kompetencje senator, Shelly Runyon odkrywa kompromitujący fakt – udział w orgii podczas studiów.

ukryta_prawda1

Film Roda Lurie z 2000 roku chciałem obejrzeć dużo później, jednak czas wyborczy skusił mnie do sięgnięcia po ten tytuł. Pozornie wydaje się jednym z wielu politycznych opowieści, których było tysiące zarówno jeśli chodzi o akcję, jak też i portret elit politycznych (gnidy, intryganci i szubrawcy, a także idealiści i pragmatycy). Różnica miedzy nami a Jankesami jest istotna – tam pewne afery i skandale mocno decydują o być albo nie być danego polityka. Wszelkie podchody, dziwne koalicje i nieczyste zagrywki – to wszystko znamy i dzisiaj.

ukryta_prawda4

Ale przy okazji, reżyser pokazuje jak traktowana jest kobieta w świecie skądinąd zdominowanym przez mężczyzn, jak głęboka jest dyskryminacja w przecież bardzo politycznie poprawnym kraju jakim jest U Es A. I tu nawet nie chodzi o podejrzana aferę erotyczną, ale też jak instrumentalnie traktowana jest kobieta, szybko podlega osądowi wskutek stosunku do seksu. Jak mężczyzna bierze udział w orgii – to jest powód do domu, jak kobieta uczestniczy – to jest kurwą. Od tego osądu nie są w stanie uwolnić się nawet osoby politycznie wspierające Hansen. Wystarczy popatrzeć na sceny, w których nie unikają kąśliwych wypowiedzi czy w jej obecności oglądają zdjęcia z orgietki. I jeszcze jedno pytanie tutaj pada – gdzie jest granica miedzy życiem prywatnym osób na piedestale władzy? To daje bardzo do myślenia. I sami sobie odpowiedzcie.

ukryta_prawda2

Mimo braku oryginalności, „Ukrytą prawdę” ogląda się po prostu dobrze, bo reżyser nie przynudza i powoli odkrywa sznurki całej intrygi, ale za to pewnie prowadzi aktorów. Świetnie sobie radzi Joan Allen w roli senator Hansen. Może wynika to z faktu, ze postać ta została napisana specjalnie dla niej. Ma ona bardzo wyraziste poglądy w wielu sprawach (liberalna), a cała aferę komentuje w jeden sposób: „to moja prywatna sprawa”. Nie podejmuje się ani atakować swoich przeciwników wyciągając na nich haki, nie broni się też – postawa dość dla mnie zaskakująca i rzadka wśród polityków. I przyznaję, że zyskała pani senator mój szacunek. Na przeciwnym końcu jest znakomity Gary Oldman. Senator Runyon to podły intrygant, który sięga po naprawdę niskie chwyty (wysłanie materiałów do Internetu, atak na przesłuchaniu w sprawie aborcji), uzasadniając je swoimi uprzedzeniami oraz przekonaniami. Dodatkowym szokiem jest fryzura Runyona, przez którą trudno rozpoznać aktora. Trzecim istotnym bohaterem jest prezydent Evans, zagrany dość lekko przez Jeffa Bridgesa. Wydaje się postacią nie do końca poważną, serwującą zabawne dialogi i sytuacje (gra w kręgle, gadanie o kanapkach), ale jest opanowanym i sprytnym politykiem (rozmowa z Runyonem i sytuacja na bankiecie).

ukryta_prawda3

„Ukryta prawda” nie zmieni zdania o klasie politycznej w ogóle, jednak nie wywołuje on ani znużenia ani zobojętnienia. A to już sporo. Dobre aktorstwo, solidna realizacja – na plus. Patos, podniosłe monologi i dydaktyzm – to na minus.

7/10

Radosław Ostrowski

Piorun i Lekka Stopa

Lekka Stopa to złodziej, którego poznajemy podczas kradzieży auta. Podczas jazdy trafia na księdza, którego ktoś próbuje zabić. Okazuje się, że ksiądz to tak naprawdę John „Piorun” Dogerty, ścigany przez dawnych kumpli z gangu po ostatnim skoku. W końcu obaj wpadają w ręce Reda i Goody’ego, chcących odnaleźć kasę z ostatniego napadu. W końcu Lekka Stopa wpada na pomysł, by jeszcze raz dokonać napadu w to samo miejsce.

lekka_stopa1

Michaela Cimino wszyscy kojarzą głównie jako twórcę „Łowcy jeleni”. Dlatego jego debiutancka fabuła „Piorun i Lekka Stopa” popadła w zapomnienie. Szkoda, bo to naprawdę udana i ciekawie poprowadzona komedia kryminalna. Pierwsza część jest bardziej zabawna przedstawiająca powoli rodząca się przyjaźń między dwoma skrajnymi charakterami. Piorun jest bardziej opanowany i spokojny, a Lekka Stopa to trochę rozkręcony łobuziak, pełen energii i luzu. Ta dziwna mieszanka sprawdza się, nadając lekkości całej fabuły. Do momentu realizacji skoku – wtedy mamy pełnokrwisty kryminał, z precyzyjnie budowanym planem oraz jego realizacją. Zabawne jest zbieranie funduszy na akcję, przez co wszyscy członkowie – nie mający wiele gotówki – podejmują się… pracy. Wtedy napięcie jest budowanie bardzo dokładnie, intryga zazębia się i dochodzi do przewrotnego finału. Film może i ma swoje lata, ale zrealizowany jest naprawdę nieźle. Plenery są piękne (niemal westernowe), w tle słyszymy piosenki country, a humor bazuje tutaj głównie na dialogach (naprawdę dobrych i zabawnych).

lekka_stopa2

Siłą napędową są tutaj role czterech facetów. Clint Eastwood jako Piorun sprawdza się dobrze, konsekwentnie budując wizerunek sympatycznego twardziela, choć zobaczenie go w sutannie może wielu wprawić w konsternację. I jest wyczuwalna chemia między nim a świetnym Jeffem Bridgesem. Zanim stał się rozpoznawalny dzięki roli El Dudinho Lebowskiego, Bridges zbudował tutaj rolę gadatliwego, sympatycznego luzaka-hippisa. Przyjaźń między nimi jest szczera i stopniowo budowana. Poza nimi całość dopełniają niezły Geoffrey Lewis (Goody) oraz bardzo solidny George Kennedy (nerwowy i bardzo agresywny Red).

Cimino pokazuje tutaj pewną rękę w prowadzeniu fabuły. Lekka, sympatyczna komedia z dobrze prowadzonym wątkiem kryminalnym, który trzyma w napięciu. Może realizacja lekko ramotna, ale nie ma tutaj specjalnie co wybrzydzać.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Big Lebowski

Krótkie spodenki, szlafrok i klapki na nogach, a w ręku Biały Rusek i okulary na nosie – tak poniekąd wygląda. W papierach ma napisane Jeff Lebowski, ale woli być nazywany Kolesiem. Niby menel jakich wielu, jednak to jemu dwóch zbirów naszczało mu na dywan. Potem okazało się, że to pomyłka. Wzięto go za innego Jeffa Lebowskiego – strasznie dzianego gościa. Ale kiedy panu Lebowskiemu (nie mylić z Kolesiem) zostaje uprowadzona żona, Koleś wplątuje się w dość poważną kryminalną intrygę.

lebowski1

Ten film braci Coen przyniósł im status dzieła kultowego. Co wyróżnia braciszków od innych filmowców? Ich filmy zazwyczaj są albo prostymi opowieściami kryminalnymi, gdzie intryga ulega komplikacjom, obnażając chciwość, zło i głupotę ludzką (‘Fargo”) albo komediami z masą absurdalnego humoru („Arizona Junior”). Więc czym jest „Big Lebowski”? To wypadkowa obydwu konwencji – czarna komedia kryminalna, gdzie nie ma spraw oczywistych, zaś realizacja jest po prostu perfekcyjna (m.in. scena pokazania kręgielni czy odjechane „wizje” Kolesia – najsłynniejsza z nich to „Jaja w rynsztoku”). Już sam początek, gdy mamy wziętą z westernu melodię oraz zaczerpnięta z tego gatunku „jadący” kłąb zmierzający do Los Angeles – można być pewnym jednej rzeczy. Tak zacznie się przygoda waszego życia. A co po drodze? Porwanie, skomplikowana intryga, w której „jest wiele różnych czynników”,  kręgle, niemieccy nihiliści, wkurwiony Polak, artyści, Biały Rusek, kasa i takie tam. Wplątując się w cała historię, będziemy próbowali rozgryźć, co tu jest tak naprawdę grane, zaś zakończenie wywróci wszystko do góry nogami. I to wszystko okraszone kapitalnymi dialogami – takie filmy się po prostu przeżywa, a opowiadanie o nich mija się kompletnie z jakimkolwiek celem.

lebowski2

Jeśli chodzi o aktorstwo mógłbym wymienić tylko jedną osobę, a i tak by wszyscy wiedzieli o kogo chodzi. A imię jego Jeff Bridges i jest to najbardziej rozpoznawalna rola tego aktora. Kim jest Koleś? To podstarzały hipis, który nie ma pracy, ma wszystko gdzieś i ma fajny styl. Przypadkowo wplątany w intrygę, która go przerasta, ale okazuje się, że nie jest do końca takim idiotą, za jakiego jest uważany. Poza nim nie można nie wspomnieć o Walterze Sobczaku, brawurowo zagranym przez Johna Goodmana. Narwany i agresywny Polak, który przeszedł na judaizm z jednej strony potrafi rozśmieszyć, z drugiej mocno balansuje na granicy obłędu i po części to on komplikuje całą sprawę. Poza nimi jest tu przebogata galeria postaci epizodycznych i drugoplanowych, zagrana przez gwiazdorską obsadę. Ale skoro ma się do dyspozycji takie osoby jak Julianne Moore (ekscentryczna artystka Maude Lebowski), Philip Seymour Hoffman (lokaj Brandt), Steve Buscemi (nieogarnięty Donny), Johna Turturro (Jesus Quintana – gracz w kręgle) czy Petera Stormare’a (nihilista Uli Kunker) to byłoby grzechem zmarnować taki potencjał.

Zdrowo kopnięty i dla wielu mocno porąbana historia. Dla mnie do bracia Coen w najczystszej postaci oraz w najwyższej formie. Jeśli jeszcze nie mieliście jeszcze kontaktu z tego typu kinem, musicie koniecznie to nadrobić. Wasze zdrowie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski