Irlandia, lata 50. Nie jest to jakiś straszny czy przerażający okres w tym kraju, ale od wielu lat masa Irlandczyków wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Wśród nich jest Eilis Lacey – skromna dziewczyna, pracująca w sklepiku. Nie jest może to jakiś wielki pieniądz, praca nie należy do łatwych (szefowa nie jest zbyt przyjemną w kontakcie osobą), więc nic dziwnego, że Eilis marzy o wyrwaniu się z tej dziury. I kiedy dostaje szansę na przyjazd, dzięki wsparciu finansowemu mieszkającego w Nowym Jorku księdza, przyjeżdża i dostaje pracę. Dziewczyna coraz bardziej zaczyna się aklimatyzować i w końcu pojawia się mężczyzna z włoskimi korzeniami. I wtedy pojawiają się strasznie wieści z ojczyzny.

Pozornie film Johna Crowleya wydaje się być opowieścią o imigrantach, czyli tych ludziach, którymi teraz straszy się całą Europę. Wiem, że stawianie katolickich Irlandczyków obok muzułmanów z Syrii czy Afryki, ale i nie to jest najważniejszym wątkiem tego filmu. Eilis dość łatwo aklimatyzuje się z otoczeniem, aczkolwiek pojawia się tęsknota za domem, płacz i zagubienie. Nie trwa to długo, a wtedy całość skręca w stronę melodramatu. Jest to troszkę bajkowa opowiastka (nawet więcej niż troszkę) i nie siląca się na zbytnią oryginalność, ale ogląda się ją naprawdę dobrze. Nawet pojawienie się miłosnego trójkąta jest pokazane w sposób zaskakująco subtelny, delikatny (może troszkę za delikatnie) oraz z odrobiną humoru (obiad Eilis z rodziną przyszłego męża). Trudno powiedzieć coś zaskakującego o warstwie technicznej – to stylowe i eleganckie kino z odrobiną pastelowej kolorystyki (bardzo często pojawia się zieleń) oraz lirycznej muzyki rozpisanej na smyczki.

Na szczęście, Crowley wie jak poprowadzić aktorów, by uczynić całą tą banalną historię wiarygodną, chociaż powściągliwość odtwórców głównych ról dla wielu może być problemem. Złego słowa nie powiem o Saoirse Ronan, która w roli uroczej i mierzącej się z wielkim światem Eilis odnalazła się dobrze. Mimo że jej bohaterka wydaje się ucieleśnieniem niewinności oraz dobroci, to wypada przekonująco. Podobnie oszczędny jest też Domhnall Gleeson, który coraz bardziej zwraca moją uwagę. Jednak i tak film skradł Emory Cohen – jego Tony to zawadiacki, troszkę nieporadny w kwestiach uczuciowych, ale szczery i oddany facet. Prawie jak ideał.Znacznie lepszy jest tutaj drugi plan ze świetnymi Julie Walters (pani Kehoe, właścicielka domu, w którym mieszka Eilis) oraz empatycznym Jimem Broadbentem (ksiądz Flood).

„Brooklyn” to sympatyczna i miła w odbiorze opowiastka z miłością, emigracją oraz próbą odnalezienia się w nowym miejscu. Czy taki film powinien walczyć o Oscara za najlepszy film? Wątpię, bo jest wiele ciekawszych, ważniejszych i lepiej zrealizowanych. Niemniej to miłe, ciepłe kino.
6,5/10
Radosław Ostrowski



