Strefa interesów

Czy potrzebujemy kolejnego filmu o Holocauście? Widzieliśmy już tyle historii we wszystkich możliwych formach, że temat ten może wydawać się eksploatowany do granicy możliwości: od perspektywy ofiar, osób próbujących im pomóc aż po samych katów. Można tu wspomnieć takie tytuły jak „Pasażerka”, „Lista Schindlera”, „Wybór Zofii”, „Życie jest piękne” czy „Chłopiec w pasiastej piżamie”. Więc pytanie o sensowność kolejnej historii z Zagładą w tle wydawało się bardzo istotne. Co takiego nowego postanowił zrobić brytyjski reżyser Jonathan Glazer?

„Strefa interesów” oparta jest (dość luźno) na powieści Martina Amisa i już sam początek ustawia całą atmosferę. Tytuł filmu bardzo powoli zanurza się w ciemności i przez parę minut jest mrok, okraszony jedynie dźwiękami oraz muzyką. A potem mamy zwykły obrazek: rodzinę nad rzeką, która spędza ze sobą czas. Dzieci się bawią, pływają, matka zajmuje się świeżo urodzonym dzieckiem, po wszystkim wracają do domu i wieczorem wszyscy kładą się spać. Następna dnia są urodziny głowy rodziny, Rudolfa (Christian Friedel). Dom jest spory, wiele rzeczy robi służba, zaś żona Hedwig (Sandra Huller) wszystko nadzoruje. Przy domku jest ogródek, mocno zadbany i pełen roślinności, otoczony sporym murkiem z drutami kolczastymi na górze. Tylko czemu nad nim widać jakieś budynki, wieżę strażniczą i czasem pojawia się jakiś dym?

Na to ostatnie pytanie odpowiedź jest zaskakująco prosta. Bo wiecie, gdzie jesteśmy i kim jest nasza rodzinka? Proszę Państwa, jesteśmy w roku 1943, rodzina nazywa się Hoss, zaś za murkiem znajduje się… Auschwitz – obóz koncentracyjny, gdzie pan Hoss pracuje jako komendant. Czujecie się… dziwnie? To dobrze, bo tak ma być. Reżyser podchodzi do tego tematu niczym naukowiec obserwujący pod mikroskopem owada czy jakiegoś innego insekta. I ta „normalność” dnia codziennego, ze zwykłymi pogaduszkami, wycieczkami dookoła pięknego lasu i rzeki (gdzie czasem przepływają ludzkie szczątki, co wymusza bardzo dokładną kąpiel) czy wizytą mamusi wydaje się czymś nierealnym. Jak był patrzył na kogoś imitującego człowieka, bardziej przypominającego pozbawioną emocji maszynę. Zupełnie jakby cała ta tragedia za murem, która nigdy nie zostaje nam pokazana, ale co jakiś czas przebija się dźwiękowo (strzał z broni, krzyki, wrzaski) lub pod bardziej schowanymi obrazkami (dym zbliżającego się pociągu czy widoczny nocą ogień z pieca).

Te ostatnie pojawiają się niezbyt często, jednak cały czas wszystko wydaje się takie niebezpiecznie namacalne, bez jakiegokolwiek wentylu bezpieczeństwa. Glazer najbardziej efektywnie na mnie działał, kiedy obraz i dźwięk rozjeżdżają się ze sobą. Gdzie proste czynności skontrastowane są z niepokojącymi odgłosami, gdzie opowiadana dzieciom na dobranoc bajka o Jasiu i Małgosi ilustruje sceny z dziewczynką, co przemyka się do obozu z owocami (ujęcia te kręcono z noktowizorem). Wszystko po to, by przypomnieć prawdę, jaką od dawna wypieramy ze swojej pamięci: ludzkiej strony zła. Bo ci naziści nie byli żadnymi kosmitami, nie wzięli się z powietrza, nie byli jakimś wytworem tajnych eksperymentów naukowych. Byli ludźmi takimi samymi jak my, co w żaden sposób nie uspokaja i jeszcze bardziej szokuje. Tak jak wrzucona pod koniec osadzona współcześnie sekwencja, tak wyrywająca z tego świata.

„Strefa interesów” zrobiła coś, czego nie czułem od bardzo dawna: takiego poczucia dyskomfortu i odrętwienia, że w momencie pojawienia się napisów końcowych NIE MOGŁEM wstać. A po wyjściu z sali nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem. Niby nic się nie dzieje, a fabuły jest tu jak na lekarstwo, ALE te obrazy, ujęcia i (przede wszystkim) dźwięki będą mnie jeszcze nawiedzać. Niemal dokumentalnie zrobiony horror, gdzie najbardziej przerażające rzeczy zostają ukryte.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sexy Beast

Brytyjskie kino gangsterskie pod koniec lat 90. XX wieku przeżyło swój renesans. Wszystko to miało być zasługą jednego gościa i gościa jednego tylko: Guy Ritchie. Inspirował się stylem Quentina T., przeszczepiając go swoim brytyjskim kolorytem oraz czarnym humorem. Troszkę w cieniu znajduje się inny film gangsterski, który preferował inne podejście do tego gatunku.

Film zaczyna się dość dziwnie: mamy palące się słońce oraz opalającego się dość pulchnego faceta. Upał jak fiut, cytując klasyka, piękna żona wraca z zakupów, hacjenda wygląda okazale. Żyć, nie umierać – też by zamienił deszczową Anglię na ciepłą Hiszpanię (chociaż jest tam za gorąco). I jedno dziwne zdarzenie: toczący się głaz uderza prosto w basen, omijając naszego bohatera, Gala Dove’a. a to dopiero zapowiedź wydarzeń, jakie mogą wywrócić spokój emerytowanego gangstera do góry nogami. Katastrofa ma na imię Don Logan i chce zwerbować Gala do nowej robótki: prostej, gładkiej, nieskomplikowanej. Tylko, że mężczyzna nie chce dołączyć do ekipy, ale Logan nie przyjmuje tego do wiadomości.

sexy_beast1

Reżyser Jonathan Glazer wcześniej realizował teledyski, ale już w debiutanckim „Sexy Beast” pokazuje, że będzie robił troszkę inne kino niż jego koledzy po fachu. Powiedzmy, że tutaj bliżej jest do „Nigdy cię tu nie było” niż do „Porachunków” czy „Przekrętu”. Może troszkę przesadzam, ale nie jest to klasyczny film w stylu heist movie. Sam skok dokonuje się w ostatnich 30 minutach filmu, niejako pod koniec. Bez poznawania szczegółów, zostajemy wtedy rzuceni w sam środek. Znaczy wiemy, co jest celem, kto to robi i ilu ludzi potrzeba. Nie dostajemy informacji jak ma to zostać zrobione, co w momencie realizacji było sporym zaskoczeniem. Przez dwie trzecie filmu mamy zwykłe życie Dove’a na emeryturze oraz próby przekonania przez psychopatycznego Dona, traktującego to bardzo osobiście.

sexy_beast2

Czy to oznacza, że Glazer przynudza? Abso-kurwa-lutnie nie. Świetnie się bawi formą, co pokazuje choćby scena toczącego się głazu pokazana z… jego perspektywy czy rozmowa o tym kto zleca robotę i co jest celem, która jest montażową perłą (repetycje, zbliżenia na postacie, ujęcie z obrotowych drzwi), a kilka operatorskich tricków (otwieranie drzwi pokazane tak, jakby kamera do tych drzwi się przykleiła czy zrobiony w jednym ujęciu szybki najazd z ulicy do skarbca) uatrakcyjnia tą statyczną historię. Są jeszcze oniryczne sceny z tajemniczym, czarnym diabło-królikiem, skręcające ku lżejszym filmom Davida Lyncha oraz troszkę surrealistycznego, nawet smolistego humoru.

sexy_beast3

Choć nie do końca dostałem to, czego oczekiwałem, jedna rzecz przyciągnęła moją uwagę od samego początku: aktorstwo. Całość tak naprawdę jest w rękach dwóch kreacji, czyli Raya Winstone’a oraz Bena Kingsleya. Pierwszy w roli Dove’a sprawia wrażenie takiego uśpionego miśka, który porzucił przeszłość i chce tylko odpoczywać w blasku słońca. Jednak pewne okoliczności zmuszają go do powrotu, niemal do samego końca próbuje zachować spokój. Z kolei Kingsley to prawdziwa petarda – psychol z wielkim ego, gadający niczym rozpędzony pociąg. Dla niego są dwa wyjścia: albo tak jak on chce, albo… tak jak on chce i chuj. Piekielnie groźny typ, jakiego nie chcielibyście spotkać na swojej drodze.

„Sexy Beast” bywa sexy pod względem formy oraz troszkę innego spojrzenia na oczywiste klisze kina gangsterskiego oraz konwencji heist movie. Nie wszyscy złapią tą konwencję, bo to specyficzne kino jest. Niemniej warto spróbować podjąć to wyzwanie, bo raz obejrzane, zostanie na długo.

7/10

Radosław Ostrowski