Ronin

W feudalnej Japonii ronin to określenie samuraja bez pana. Po jego śmierci wojownik miał dwa wyjścia: albo zostać najemnikiem u innego pana, albo zostać bandytą. Jednak w przypadku filmu Johna Frankenheimera ten termin odnosi się do byłych agentów tajnych służb, którzy po zakończeniu zimnej wojny przestali być potrzebni swoim „panom” i działają jako najemnicy. Komu? Każdemu, kto zapłaci – gangsterom, terrorystom, bez znaczenia.

Takim bohaterem jest tutaj Sam (Robert DeNiro) – były agent CIA, który trafia do Paryża. Razem z grupą innych najemników: Francuza Vincenta (Jean Reno), Anglik Spence (Sean Bean), Niemiec Gregor (Stellan Skarsgard) i Larry (Skipp Sudduth) dostają robótkę do wykonania. Za zleceniem stoi Deirdre (Natascha McElhone), zaś celem jest zdobycie pewnej walizki. Co w niej jest? Ważne, że chcą ją Irlandczycy, ale – jak się potem okaże – nie tylko oni. Niby udaje się zdobyć walizkę, jednak dochodzi do zdrady.

Frankenheimer zaczyna swój film niczym szpiegowską historię w stylu Johna le Carre. Dużo tutaj miejsca ma ostry jak brzytwa dialog, odrobina czarnego humoru oraz skupienie na atmosferze. Oraz główny bohater sprawia wrażenie inteligentnego, opanowanego zawodowca. Nie oznacza to jednak, że brakuje tu napięcia, choć akcja początkowo jest trzymana w ryzach (zakup broni). Ale w momencie sceny przejęcia walizki oraz pościgu samochodowego w Nicei, adrenalina wbija się ponad sufit. Same pościgi są bardzo ekscytujące: od ujęć z maski auta przez jazdę w ciasnych uliczkach (jak na europejskie drogi przystało) po bardzo ostre zakręty i stłuczki. Wszystko robione praktycznie, bez komputerowych sztuczek (chociaż moment palenia gumy przez Vincenta wygląda… dziwnie, delikatnie mówiąc), ze świetnymi popisami kaskaderskimi. Tak samo jest z rzadkimi chwilami eksplozji – strzelaniny też potrafią być intensywne, jednak bez przesady a’la Michael Bay.

Reżyser nie daje się zdominować popisami pirotechniczno-kaskaderskimi, dając sporo przestrzeni na dialog oraz interakcje między postaciami. W szczególności między Vincentem a Samem, którzy zaczynają budować silną więź – można nawet nazwać to przyjaźnią. Co w świecie pełnym zdrad i nielojalności jest bardzo rzadkie. Ale zakrętów i niespodzianek jest o wiele więcej, jednak więcej nie zamierzam zdradzać. Jedyny rysa w tej historii jest w zasadzie fakt, że nie poznajemy zbyt dokładnie graczy. Jednak wydaje się to celowym zabiegiem, bo najważniejsi są tutaj nasi „ronini” – najemnicy, których po akcji w zasadzie można się pozbyć. No i jeszcze dziwny był fakt jak szybko reagowała francuska policja (a dokładnie jeden radiowóz, pojawiający się znikąd – czemu tylko jeden?).

Obsada tutaj błyszczy, dając z siebie maksimum możliwości. Robert De Niro w roli Sama jest powściągliwy oraz opanowany, sprawiający wrażenie najbardziej doświadczonego i inteligentnego (te dialogi!) z całej ekipy. Równie mocno wspierają go świetni Jean Reno (Vincent), Stellan Skarsgard (Gregor) oraz Natascha McElhone (Deirdre), będący pozornie papierowymi postaciami, lecz mający troszkę więcej charakteru. To samo można powiedzieć o drobnych rolach Seana Beana (Spence) oraz Michaela Lonsdale’a (Jean-Pierre), dodających odrobinę kolorytu.

„Ronin” był uznawany za powrót Frankenheimera do formy po wielu, wielu latach posuchy oraz renesansie reżysera dzięki współpracy z telewizją. Bardzo dynamiczny, choć stonowany wizualnie thriller akcji w czasie post-zimnowojennym, ze świetną obsadą, dialogami (co jest zasługą współautora Davida Mameta) oraz tempem. Staroświecki w formie, ze sporą ilością praktycznych efektów, jaki nie mógłby dzisiaj powstać. Tak jak bohaterowie film Frankenheimera jest reliktem swoich czasów, które już nie powrócą.

8/10

Radosław Ostrowski

Jedno życie

W przypadku takich filmów jak „Jedno życie” można sobie zadać pytanie: czy jeszcze jest sens opowiadać historie związane z Holocaustem? Bo powstała masa dzieł kultury, które wydają się ten motyw wyczerpać. A jednak filmy, książki czy komiksy dotykającej tej kwestii jak choćby zeszłoroczna „Strefa interesów”. Teraz pojawia się brytyjska biografia „Jedno życie”.

jedno zycie1

Bohaterem filmu jest Nicholas Winton (Anthony Hopkins) – emerytowany bankowiec, mieszkający gdzieś w małym miasteczku razem z żoną (Lena Olin). Jesteśmy w małym miasteczku w połowie lat 80., zaś sam dom pełen jest dokumentów, szpargałów, zapychających niemal całą przestrzeń. Jednym z tych przedmiotów jest stary album opisujący jego działalność w Komisji ds Uchodźców z Czechosłowacji. Kiedy jako młody bankier (Johnny Flynn) zorganizował transport żydowskich dzieci, które uciekły z zajętego przez nazistowskich Niemiec kraju Sudetów do Pragi. Problemem była jednak kwestia biurokracji, działająca niezbyt szybko, kiedy w każdej chwili granica czechosłowacka może zostać zamknięta. Więc czasu jest niewiele, a sporo ludzi do ocalenia. Jednak poza nim nikt nie zna tej historii, bo też nikogo nie interesuje. Do chwili, gdy przekazuje album zajmującej się kwestią Holocaustu Elizabeth Maxwell (Marthe Keller) i to zmienia wszystko.

jedno zycie2

Film oparto na wspomnieniach opisanych przez córkę Wintona, Barbarę, zaś reżyserią zajął się James Hawes. I jest to jego fabularny debiut, gdyż wcześniej tworzył odcinki do takich seriali jak „Doctor Who”, „Czarne lustro”, „Penny Dreadful”, „Alienista” czy „Kulawe konie”. Historię poznajemy dwutorowo: teraźniejszość przeplata się ze scenami z czasów Pragi, ale wszystko jest bardziej stonowane, pozornie wyciszone i nie pędzące na złamanie karku. Reżyser nie idzie na łatwiznę w pokazywaniu zarówno trudnych warunków działania Komisji, ich walki z biurokracją i czasem, ale też z prześladującym Nicolasa poczuciem winy, że zrobił zwyczajnie za mało. Jeśli spodziewacie się walenia pięścią w stół, podniosłych dialogów czy heroicznych scen w hollywoodzkim stylu, to trafiliście pod zły adres. Co nie oznacza, że „Jedno życie” nie angażuje – tylko robi to, w bardziej subtelny, delikatny sposób, by emocjonalnie uderzyć. Zarówno w momentach przygotowania dokumentów, odjazdów pociągu z dziećmi czy niezapomniana chwila w telewizji. To tylko pokazuje, że aby walczyć ze złem nie zawsze trzeba używać siły fizycznej, lecz charakteru oraz determinacji.

jedno zycie3

Technicznie jest to tylko (lub aż) solidna robota, bez żadnych fajerwerków czy jakiejkolwiek zabawy formą (poza dwutorową narracją czy szybką zbitką montażową w sprawie szukania wsparcia dla sprawy). To jest zaskakująco kameralna historia, odtwarzająca realia zarówno lat 30., jak i 80. w kwestii scenografii, kostiumów czy rekwizytów. Solidna, fachowa robota.

A wszystko podparte jest na świetnych rolach. Zaskoczyła mnie Helena Bohnam Carter wcielająca się w matkę Nicolasa, będąca wsparciem dla jego działań (mocna scena rozmowy z urzędnikiem). Absolutnie cudowny jest Johnny Flynn jako młodsza inkarnacja Wintona. Początkowo idealistyczny facet z bogatej rodziny, który zostaje zderzony z brutalną rzeczywistością, co doprowadza go do przemiany z zdeterminowanego, pełnego zaangażowania społecznika. Niby wydaje się bardzo opanowanym mówcą, jednak czuć intensywność oraz tą charyzmę, co zmusza do wysłuchania go. Jednak najbardziej ekran zawłaszcza potwierdzający swoją formę Anthony Hopkins. Już starszy Winton w jego wykonaniu to niepozorny facet, unikający bycie w jupiterach światła, pełen wyrzutów sumienia, a jednocześnie pełen empatii, ciepła. Znowu wszystko w sposób bardzo delikatny.

jedno zycie4

Film Hawesa jest trochę jak jego bohater: skromny, nie wyróżniający się z tłumu, trochę niedzisiejszy. A jednak pozostanie po seansie na trochę dłużej niż się wydaje. Takie tytuły przywracają nadzieję nie tylko w ludzi.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Wszystkie stare noże

Szpiedzy, tajni agenci zawsze przyciągali uwagę filmowców, bo działali głównie w ukryciu. Chyba, że mówimy o Jamies Bondzie oraz jego naśladowcach, dokonujących rozpierduchy po całym świecie wożąc się pięknymi samochodami w towarzystwie szybkich kobiet. Czy odwrotnie. Nowemu filmowi Janusa Metza bliżej do tego pierwszego, jednak czegoś tutaj zabrakło. Ale po kolei.

stare noze1

Bohaterem jest agent CIA Harry Pedlam (Chris Pine), który dostaje zadania rozwiązania trudnej sprawy. Osiem lat temu w Wiedniu doszło do ataku terrorystycznego – islamscy fundamentaliści porwali samolot i wzięli pasażerów za zakładników. Żądania? Uwolnienie kilku więźniów z Niemiec i Austrii. Akcja skończyła się śmiercią wszystkich ludzi w maszynie, łącznie z porywaczami (puszczono trujący gaz). Central w Langley znalazła poszlaki wskazujące, że porywacze mieli wtykę w komórce wywiadowczej. Między innymi tam pracował Harry, ale też nie pracująca w wywiadzie Celia Harrison (Thandiwe Newton). Mężczyzna ma ją przesłuchać i zdać raport, jednak to może być trudne przesłuchanie. Oboje mają wspólną przeszłość, którą ciężko zapomnieć.

stare noze2

Innymi słowy, „Wszystkie stare noże” niemal w całości toczą się w jednym miejscu (poza przeplatanymi retrospekcjami), skupiając się na dwójce bohaterów. I zaczyna się gra, gdzie nie do końca wiemy komu można zaufać. Kto mataczy, kto ma ukryty cel i kto tak naprawdę zdradził. Wszystko toczy się spokojnym, może nawet zbyt wolnym tonem, skupiając się przede wszystkim na dialogach. Jest jeszcze cudna scena w jednym ujęciu, gdzie poznajemy najważniejszych ludzi komórki w Wiedniu, ale to dodatek. Historia powoli zaczyna angażować, a kolejne poszlaki wywołują mętlik.

stare noze3

Problemem jest za to coś zupełnie innego. Brakuje tu kompletnie napięcia i ostatnie pół godziny wszystko wykłada kawa na ławę. Zaś kolejne przewrotki oraz zaskoczenia są zaskakujące tylko z nazwy, a zakończenie jest przekombinowane. Tyle zachodu, by załatwić jedną osobę? Nawet jak na wywiadowcze zagrywki wszystko wydawało mi się nieprzekonujące. Tak samo jak relacja między Harrym a Celią, która jest bardziej na słowo. Nie czułem chemii między Pinem a Newton, co mnie zaskoczyło. Aktorsko jest solidnie i mimo znanych twarzy na drugim planie (m.in. Laurence’a Fishburne’a i Jonathana Pryce’a), nikt się nie wyróżnia.

Ciężko mi tutaj cokolwiek zarzucić w kwestii realizacji, niemniej „Wszystkie stare noże” nie wybijają się za bardzo powyżej średniej. Ma wszystko, by być co najmniej dobrym filmem, jednak nie wykorzystuje w pełni swoich atutów. Wielka szkoda.

6/10

Radosław Ostrowski

Dwóch papieży

Dziwne są czasy, kiedy na świecie dwóch papieży jest, z czego jeden jest na emeryturze. Jak do tego doszło? Wszystko się zaczęło w 2005 roku, kiedy to głową Kościoła katolickiego został kardynał Ratzinger, który przyjął imię Benedykt XVI. Papież kontynuuje drogę poprzednika, czyli konserwatyzmu. Wówczas jeden z kardynałów, Jorge Bergoglio decyduje się o przejściu na emeryturę. By jednak tego dokonać, potrzebuje zgody papieża.

dwoch papiezy1

Znowu udany film od Netflixa? To już robi się naprawdę dziwne. Reżyser Fernando Meirelles robi bardzo skromny spektakl, który równie dobrze mógłby zostać pokazany w teatrze. I jest to zderzenie dwóch wizji Kościoła: bardziej dogmatycznego, mocno osadzonego w tradycji kontra liberalny, bardzo otwarty na świat oraz jego problemy. Jednak zanim dochodzi do spotkania, pojawia się absolutnie świetna scena konklawe, gdzie wybrano Ratzingera z wręcz fenomenalnym montażem (bardzo szybkie cięcia z dźwiękowym rytmem) czy przygotowania do tego wydarzenia, wyglądające niczym relacja z telewizji. Dość nietypowa praca kamery oraz pozornie chaotyczny montaż mogą wydawać się dezorientujące, ale w tym szaleństwie jest metoda. Rozedrgania, przebitki na twarze pokazują jak wiele emocji znajduje się w tych (pozornie) spokojnych i opanowanych ludziach. Ludziach, który pełnią ważne funkcje w poważnej instytucji, którzy mają różne przekonania oraz życiorysy.

dwoch papiezy2

Wszystko to zostało okraszone świetnymi, niepozbawionymi humoru dialogami oraz scenami. Bo jak wymazać scenę próby wspólnego tanga, oglądania finału Mundialu czy gry Benedykta na fortepianie. W takich momentach widać ich z mniej majestatycznej perspektywy, co czyni całość lżejszą. Nie oznacza to jednak, że to całe spięcie jest pozbawione stawki. Z każdą sceną obydwu papieży poznajemy coraz bliżej, choć wydaje mi się, że twórców bardziej interesuje przyszły papież Franciszek oraz jego mroczny okres lat 70-tych, gdy poszedł na współpracę z wojskową juntą. Ubrane jest to w formę retrospekcji, co troszkę zaburza rytm filmu, ale próbuje też zrozumieć tego człowieka oraz dlaczego zrobił tak, a nie inaczej. Szkoda, że nie zrobiono tego samego w przypadku Ratzingera (nazywanego przez znienawidzonych przeciwników „nazistą”), ale pewnie rozcieńczyłoby to całość.

dwoch papiezy3

Bo tak naprawdę liczy się tutaj rozmowa oraz spojrzenia na wiarę, instytucję, kwestie tradycji czy bardzo kontrowersyjnych problemów. Wyciek tajnych dokumentów, brak kontroli nad Bankiem Watykańskim czy duchownych-pedofili. Jak do tego podejść i co zrobić. Reżyser pokazuje te perspektywy i zderza je, ale chyba bardziej przychyla się ku Franciszkowi, nie czyniąc z Benedykta tego złego czy gorszego.

To wszystko nie zadziałałoby, gdyby nie fenomenalni aktorzy. Anthony Hopkins i Jonathan Pryce wyglądają niemal jak klony postaci, które grają (czyli Benedykta oraz Franciszka), ale nie tylko na tym polega ich siła. Każde spojrzenie, gest oraz sam głos potrafi zahipnotyzować, pokazując dwie kompletnie różne twarze. Benedykt jest intelektualistą i samotnikiem, zaś Bergoglio to człowiek bardziej otwarty, bliżej ludzi oraz ich problemów. Jednak obaj przez ten kontrast świetnie się uzupełniają, tworząc jeden z najciekawszych duetów ostatnich lat.

„Dwóch papieży” to wielki powrót Fernando Meirellesa do formy oraz kolejny przykład wysokiej jakości Netflixa. Bardzo kameralne, wręcz subtelne, a jednocześnie angażujące, trzymające w napięciu oraz refleksyjne. A przecież jest to tylko rozmowa, prawda?

8/10

Radosław Ostrowski

Żona

Rok 1992. Niemłode już małżeństwo Castlemanów jest bardzo rozpoznawalną parą w wyższych sfera. Ona – wyciszona, skromna, elegancka pani domu, on – uznany, wybitny pisarz z bardzo bogatym dorobkiem. Wieczorem przychodzi telefon z informacją, że mąż otrzyma literacką Nagrodę Nobla. Wyjazd do Szwecji stanie się dla kobiety szansą do bilansu życia.

zona1

„Żona” to pozornie film obyczajowy, gdzie tak naprawdę trudno znaleźć coś, co wyróżniałoby się mocno. Ale tak naprawdę ta obyczajowa historia ma swoje drugie dno. Pamiętanie takie przysłowie, że za sukcesem każdego mężczyzny stoi mądra kobieta. Tutaj zostało to potraktowane bardzo dosłownie, ponieważ jest pewna mroczna tajemnica związana z dziełami noblisty. Bo tak naprawdę książki pisała jego żona, a on tylko nanosił poprawki. Dlaczego kobieta obdarzona takim talentem nie zdecydowała się na karierę? Wplecione retrospekcje mocno pokazują jak to było w latach 50. i 60., gdzie kobiet zwyczajnie nie wydawano, albo one nie odnosiły takich sukcesów jak mężczyźni. Więc niejako dostosowała się do reguł społeczeństwa, tylko czy aby na pewno to była właściwa decyzja? Czy warto było podtrzymywać ego swojego partnera?

zona2

Reżyser spokojnie opowiada swoją historię, by pokazać pewne rysy tego małżeństwa z długim stażem: romanse i zdrady męża, spięcia na linii ojciec-syn, który też próbuje swoich sił jako literat oraz ukrywane pretensje żony, tłumione przez te wszystkie lata. Momenty małżeńskich kłótni należą do najlepszych fragmentów tego filmu, tak samo jak porządnie wykonanie retrospekcje z lat młodości przyszłej pani Castleman. Niby wiemy jak to się skończy, ale finał i tak potrafił zaskoczyć. Ta kameralność z jednej strony może wydawać się bardzo teatralna, ale same dialogi oraz praca kamery pozwala wejść w ten świat oraz mocniej się zaangażować.

zona3

„Żona” byłaby jednym z wielu filmów obyczajowych, gdyby nie świetna kreacja Glenn Close. Pozornie bardzo stonowana, wręcz wyciszona pani Castleman może wydawać się nudna, w zasadzie jest na ekranie. Ale w oczach i na twarzy malują się tłumione, niewypowiedziane emocje – ból, poświęcenie, poczucie bycia tą gorszą, przez co nie można oderwać oczu. Równie cudowny jest Jonathan Pryce jako błyszczący na salonach mąż, z bardzo giętkim językiem oraz wieloma demonami w sobie. To połączenie potrafi zaintrygować i przykuć uwagę do samego końca. Pozytywnie mnie za to zaskoczył Christian Slater jako śliski „biograf” Nathaniel Bone, niejako kradnąc każdą scenę i pokazując wysoką dyspozycję, tak samo Max Irons jako syn z ambicjami literackimi.

„Żona” na pierwszy rzut oka wydaje się skromnym, przewidywalnym dramatem obyczajowym o męskim ego oraz tłumionych ambicjach kobiety. Bardzo gorzki, sprawnie opowiedziany oraz tak cudownie zagrany, że wznosi to całość na wyższy poziom.

7/10 

Radosław Ostrowski

Człowiek, który wymyślił Święta

Kto nie zna „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa? Jeśli nie samej książki, to przynajmniej z mnóstwa adaptacji – filmowych, scenicznych, teatralnych. A czy wiecie jak powstała tak książka?

Charles Dickens jak go poznajemy jest opromieniony sukcesem „Olivera Twista”, zdobywając rozgłos na świecie. Ale półtora roku później sam pisarz napisał trzy powieści, które jednak poniosły klęskę. Autor do tego przeprowadza remont w mieszkaniu, w drodze jest kolejne dziecko, a jakby tego było mało z Devon przybywa ojciec. Relacje obu panów Dickens są nie najlepsze, co przeszkadza w realizacji kolejnego dzieła. Dzieła, którego dotychczasowi wydawcy nie są zainteresowani.

czlowiek_swieta1

Reżyser Bharat Nalluri próbuje z jednej strony troszkę bliżej przedstawić portret samego Dickensa oraz pewnych wydarzeń z przeszłości, które rzutowały na jego dalsze losy. Mamy tutaj zarówno ojca-lekkoducha, który wnosił wiele światła, ale też z powodu długów został skazany, przez co Karol musiał – jako dziecko – pracować. Z drugiej widzimy jego dość zaskakującą metodę pracy. I nie chodzi tutaj o zwykłe pisanie na papierku, ale wręcz o „interakcję” ze swoimi postaciami. Ożywają bohaterowie kierowani przez Ebenezera Scrooge’a, jednak nie mamy z przenoszeniem fragmenty z powieści 1:1. Do tego pisarz lubił kolekcjonować nazwiska, wykorzystywał sytuacje z ulicy, a nawet zasłyszane słowa z rozmów (dialog ze starcem po spotkaniu w domu dziecka). Ale wszystko to wydaje się może nie tyle powierzchowne, lecz miejscami dość chaotyczne. Dla mnie najciekawsze były wątki dotyczące tworzenia tej powieści (zwłaszcza dialogi ze Scrooge’m) oraz próba pokonania swoich demonów z przeszłości. Wszelkie momenty związane z próbą wydania, stworzeniem ilustracji nie pociągały mnie aż tak bardzo, wręcz przynudzały.

czlowiek_swieta2

Nie mogę jednak nie wspomnieć o solidnej realizacji, gdzie skupiono się na klimacie XIX wieku. Bardzo dobrze wypadają kostiumy oraz scenografia, gdzie nie brakuje zarówno mroku (podniszczona fabryka butów, lekko podniszczone ulice). Jednak przejścia między fikcją a rzeczywistością (m.in. wizyta grobu Scrooge’a) wyglądają wręcz niesamowicie, pozwalając na pewną zabawę formą. Troszkę szkoda, że nie ma tego więcej.

Na szczęście udało się zebrać świetną obsadę. Znakomity jest Dan Stevens w roli Karola Dickensa, który znajduje się w klinczu. Podczas pracy jest bardzo szorstki, ciężki w obyciu, wręcz porywczy, ale nie jest on w żadnym wypadku oschły. Aktor znakomicie pokazuje zarówno tłumione chwile gniewu, spięcia z ojcem, jak i zderzenie ze swoją przeszłością. Równie mocny jest Christopher Plummer w roli Scrooge’a, który tutaj jest mroczniejszym odbiciem samego pisarza – jego wręcz ciemnej strony, cynizmu, rozgoryczenia, samotności. Te spięcia między Dickensem a Scrooge’m dodają dynamiki temu tytułowi, przez co zapadają w pamięć. Nie można też nie wspomnieć Jonathana Pryce’a, czyli ojca Dickensa – lekkoducha, ale mającego wiele uroku.

czlowiek_swieta3

„Człowiek, który wymyślił Święta” to solidnie wykonana, choć nie brakuje kilku eksperymentalnych pomysłów. Ogląda się ze sporą frajdą zarówno jako przykład pokazania kreacji dzieła, jak i biografia samego pisarza, mimo pewnych przestojów.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Wybawiciel

Dania kojarzy się przede wszystkim z Duńczykami, baśniami Andersena i gangiem Olsena. Kristian Levring chce, by Dania kojarzyła się także… z westernem. Dzisiaj opowieści o kowbojach nie są tak popularne jak kiedyś, ale nie znaczy to, że nie przestano ich kręcić.

wybawiciel1

Akcja toczy się w 1871 roku, kiedy po przerwanej wojnie z Prusami, Duńczycy zaczęli przybywać do USA, by znaleźć swój kawałek ziemi. Jednym z nich jest Jon, który po siedmiu latach sprowadza do kraju żonę i syna. Jednak podczas jazdy dyliżansem, współtowarzysze wyrzucają Jona z powozu, zabijają syna oraz gwałcą jego żonę. Na szczęście to ostatnia rzecz, jaka zrobili w tym życiu, gdyż Jon dopada i zabija sprawców. Na jego nieszczęście, jeden z napastników jest bratem terroryzującego okolicę, Delarue. To można rozstrzygnąć tylko w jeden sposób.

wybawiciel2

Już po tym opisie można stwierdzić, że to będzie klasyczny western, gdzie wiadomo kim są ci dobrzy, kim źli i jak całość się skończy. Z jednej strony zachwyca strona plastyczna (nocna jazda dyliżansem) oraz oświetlenie, z drugiej drażni przewidywalność i brak oryginalności. Napięcie czuć dopiero w finałowej konfrontacji, gdzie w ruch idą karabiny, rewolwery oraz noże. Intryga jest prosta, a stawka jest bardzo jasna od początku (chodzi o wykupienie ziemi, pod którą jest ropa) i początek zwyczajnie przynudza. Levring czerpie garściami z klasyki gatunku, dodając od siebie piach, krew i brud. Ale to już widziałem setki razy.

wybawiciel3

Poza zakończeniem wybija się dobre aktorstwo. Dla wielu to może być jedyna szansa zobaczenia Madsa Mikkelsena w kowbojskim wdzianku (on jest tym dobrym i gra go w typowy dla siebie, minimalistyczny sposób). Wspiera go wyrazisty Jeffrey Dean Morgan (brutalny i bezwzględny Delarue, czyli typowy szwarccharakter z wąsem oraz czarnym stroju) oraz nietypowo obsadzona Eva Green („księżniczka”, niemowa i szwagierka Delarue). I tylko dla tej trójki warto zobaczyć ten duński western.

6/10

Radosław Ostrowski