Psie pazury

Wydawałoby się, że czasy popularności western ma już za sobą. A jednak w XXI wieku pojawialiśmy się na Dzikim Zachodzie co najmniej kilkanaście razy. Czy to w formie psychologicznego dramatu („Zabójstwo Jesse’ego Jamesa…”), skrętu ku akcji („3:10 do Yumy”) albo mieszając go z horrorem („Bone Tomahawk”). W jakim kierunku idzie najnowszy film Jane Campion, zrealizowany po 12 latach przerwy?

psie pazury4

Oparte na powieści Thomasa Savage’a film toczy się na farmie w stanie Montana roku pańskiego 1925. Jest ona prowadzona przez dwóch braci Burbank – Phil i George’a. Obaj są wykształceni i inteligentni, gdzie ten pierwszy przypomina ranczera w starym stylu (szorstki, surowy, niemyjący się), zaś drugi jest spokojniejszy, bardziej elegancki. Życie tej dwójki zostaje wywrócone do góry nogami, kiedy pojawia się ta trzecia. Rose jest właścicielką knajpy i mieszka razem z lekko zniewieściałym synem, Peterem. W tajemnicy przed bratem George bierze z nią ślub, co wywołuje wściekłość. Oboje trafiają do farmy i zaczynają pojawiać się poważne zgrzyty.

psie pazury1

Sama historia rozbita jest na sześć rozdziałów, gdzie wszystko jest skupione na scenach pozornie niepowiązanych ze sobą sytuacji. Mamy czworo bohaterów, w których każdy jest w mniejszym lub większym stopniu outsiderem. Reżyserka jednak nie daje odpowiedzi na wiele istotnych pytań, co dla wielu widzów będzie bardzo frustrującym doświadczeniem (w czym nie pomagają przeskoki czasowe każdego z rozdziałów). To świadczy o tym, że „Psie pazury” wymagają skupienia oraz zwrócenia uwagi na detale, bo wiele scen dotyka pewnych kwestii, by potem do nich nie wrócić. Zupełnie jakby nie powtarzać tego, co już wiemy.

psie pazury3

Poczucie pułapki i izolacji potęgują absolutnie pięknie sfotografowane plenery. Przyroda jak w wielu klasycznych opowieściach jest jednocześnie imponująca oraz surowa, bezwzględna. Jeszcze ta muzyka Jonny’ego Greenwooda, co tak świdruje uszy i zwiastuje, że coś wisi w powietrzu. Jak to się wszystko skończy? Finał mnie zaskoczył, choć nie od razu połączyłem ze sobą wszystkie kropki. Dlatego tak mnie uderzyło.

psie pazury2

I jak to jest zagrane, w półtonach, czasami drobnych gestach oraz spojrzeniach tak krótkich, że można pewne rzeczy przeoczyć. Największe wrażenie robi Benedict Cumberbatch i nie chodzi mi tylko tutaj o akcent (bo brzmi on cholernie dobrze, zważywszy na pochodzenie aktora), ale pokazanie postaci Phila. Pozornie wydaje się surowym prostakiem w typie macho, rzucającym złośliwości wobec osób z najbliższego otoczenia, przebywający w towarzystwie innych kowbojów niczym prawdziwy mentor. To wszystko jednak okazuje się maską, pod którą ukrywa się inny człowiek, tłumiący swoje prawdziwe uczucia. Reszta obsady też ma swoje momenty (Jesse Plemons, Kirsten Dunst), ale najbardziej interesują jest Kodi Smit-McPhee, czyli Peter. Kolejny outsider w rodzinie ze względu na „niemęskie” zainteresowania oraz „zniewieściałe” zachowanie. Ale może to tylko pozory i jest tam coś więcej, choć nie daje po sobie tego poznać? To sami musicie odkryć.

Dziwaczny to film, na pewno nie łatwy, ale Campion potwierdza swoje umiejętności jako twórczyni portretów ludzi skomplikowanych, wyrzutków i samotników. „Psie pazury” zachwycają wizualnie, choć wielu może wkurzyć zbyt wielka ilość niedopowiedzeń oraz bardzo wolne tempo.

7/10

Radosław Ostrowski

Nigdy cię tu nie było

Kim jest Joe? Poza brodatym, zmęczonym facetem? To facet do wynajęcia, kiedyś posiadał bardzo odpowiedni zestaw umiejętności do tropienia, lokalizowania i likwidowania wszelkiej maści delikwentów. Gdy go widzimy po raz pierwszy, jest w trakcie roboty. Właśnie skończył i dostaje kolejną fuchę: porwano córkę pewnego senatora, kandydującego w wyborach.

nigdy_cie_tu_nie_bylo1

To bardzo dziwny film, który pozornie wydaje się klasycznym thrillerem. Lynne Ramsey postanowiła pomieszać wątek kryminalny z dramatem psychologicznym, polewając onirycznym klimatem znanym z filmów Lyncha czy Refna. Powbijane niczym kasza skwarkami krótkie retrospekcje potrafią wywołać dezorientację i próbują wejść płynnie w narrację, w czym częściowo pomaga montaż. Skąpane w mroku zdjęcia ze świdrującą uszy muzyką Jonny’ego Greenwooda tylko potęguje poczucie niejasności, tajemnicy, niezrozumienia. Wszystko jest jeszcze przyprawione arthouse’owym sosem, zawierającym długie kadry oraz bardzo krótkie sceny przemocy. Zdarzają się ciekawe pomysły (odbicie dziewczyny oraz sceny zabijania pokazywane z perspektywy kamery przemysłowej), jednak to wszystko nie wyjaśnia zbyt wiele. Reżyserka nie zostawia żadnych narzędzi pomocnych do interpretacji kilku scen czy symboli (odliczanie od 50 do 1 czy wrzucenie ciała do jeziora), a wszystko tonie we krwi. Samych scen przemocy nie ma zbyt wiele, widzimy główniej jej skutki.

nigdy_cie_tu_nie_bylo2

Drugim problemem jest dla mnie fabuła, sprawiająca wrażenie mocno naciąganej oraz banalnie prostej. Tylko, że samo rozwiązanie bardziej przypomina działanie deus ex machina, pozbawione czasem logiki (odnalezienie ciała sprawcy całego zamieszania, zakończone dużym poczuciem winy oraz… dotarciem do dziewczyny w kuchni, jedzącej sobie jak gdyby nigdy nic czy szybko budowana więź między Joe a porwaną) oraz sensu. Wszystko to wydaje się puste, pozbawione postaci, zbudowanymi z jakiegoś papierka zamiast krwi i kości.

nigdy_cie_tu_nie_bylo3

Wyjątkiem od tej reguły jest nasz bohater Joe, grany przez Joaquina Phoenixa. To gość z mocno połamaną psychiką oraz bardzo dziwnymi fetyszami (uwielbia duszenie w plastikowym worku, bawi się nożem i jest wielkim fanem młotków – ale nie takich dużych jak Thor) i wewnętrznymi demonami w środku. Ten facet mógłby być bratem Drivera z filmu Refna, a jego tajemnica zaczyna także męczyć.

„Nigdy Cię tu nie było” miało być chyba nowym wcieleniem „Taksówkarza”, tylko że nadmiar oniryzmu wywołuje totalny bajzel w głowie. O co tutaj tak naprawdę tu chodzi? Próba odkupienia? Zemsta? Sprawiedliwość? Możemy się domyślać, tylko że brak jakichkolwiek tropów doprowadza do stanu znużenia. Wymęczony seans dla prawdziwych twardzieli.

4/10

Radosław Ostrowski

Nić widmo

Londyn, po wojnie. To tutaj pracuje Reynolds Woodcock – uznany krawiec, tworzący przepiękne stroje dla wyższych sfer, w czym pomaga mu siostra Cyril. Mężczyzna jest bardzo oschły, strasznie skupiony na pracy, a swoje asystentki oraz modelki traktuje jak rękawiczki – niepotrzebne znikają. Ale gdy trafia na prowincję poznaje ją – delikatną oraz sprawiającą wrażenie kruchej Almę.

nic_widmo1

Paul Thomas Anderson to jeden z takich filmowców, który jest kompletnie nieobliczalny, tak jak jego kino – od potężnych fresków („Aż poleje się krew”) aż po bardziej kameralne, polifoniczne narracje. „Nić widmo” to niby melodramat i film kostiumowy, gdzie przenosimy się do lat 50., a reżyser snuje swoją opowieść bardzo niespiesznie, dając Almie głos. Całość jest dość długa, ale nie przynudza, emocje coraz bardziej zaczynają się nasilać, choć na pierwszy rzut oka nic się nie dzieje. Najdziwniejsze jednak jest to, że Anderson hipnotyzuje, atmosfera powoli zaczyna gęstnieć, powoli doprowadzając do dość zaskakującego finału. To, jak pracuje kamera, skupia się na detalach (mycie się Reynoldsa, mierzenie Almy, jazda samochodem, gdzie kamera jest zamontowana z tyłu pojazdu czy coś w rodzaju pokazu u Woodcocka), jak pięknie pokazuje stroje, tkaniny, wreszcie kobiety w tych niesamowitych strojach – film bardzo pieści oczy oraz wszelkie możliwe zmysły. Bo nie da się zapomnieć tej klasycznie brzmiącej muzyki, niemal grającej cały czas czy cudnych dialogów, płynnie prowadząc całość, a kilka scen zostanie w pamięci na długo.

nic_widmo2

Kluczem do całości jest ta dość dziwna relacja między Woodcockiem a Almą. On (podobno ostatni raz na ekranie Danie Day-Lewis) jest perfekcjonistą, całkowicie przywiązanym do pracy oraz pewnego rodzaju rutyny, której naruszenie może doprowadzić do rozproszenia. Mocno pokazuje to scena pierwszego dnia z Almą w domu Woodcocka, gdzie za pomocą drobnych gestów widać, co się dzieje w umyśle. Z jednej strony geniusz, z drugiej bywa emocjonalnie rozkapryszoną primadonną, wymagającą posłuszeństwa, wręcz na granicy ścisłej kontroli (próba kolacji we dwoje). Vicky Krieps w roli Almy – do tej pory zachodzę w głowie, jakim cudem nie zapamiętałem jej. Na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo delikatna, niczym porcelana. To jednak tylko pozory, bo ma w sobie więcej siły niż się wydaje, szukając własnego sposobu na poznanie tego tajemniczego, magnetyzującego mężczyzny. Muza i artysta, mężczyzna i kobieta, wreszcie mąż i żona – ale to nie jest łatwa, przyjemna relacja, chociaż pozbawiony krzyków, co nie jest łatwe do łyknięcia. Jest jeszcze ta trzecia, czyli jego siostra (bardzo wyrazista Lesley Manville) o imieniu Cyril. Jest bardziej męska – i nie chodzi tylko o urodę, ale o charakter. Mocna psychicznie, bardzo opanowana, mówiąca spokojnie, ale władczo i kiedy zachodzi potrzeba, jest w stanie przejąć dowodzenie.

nic_widmo3

„Nić widmo” bardzo mnie zaskoczyła, tak jak potrafi to zrobić Paul Thomas Anderson. Intrygujące, tajemnicze, nie dające łatwych odpowiedzi wprost. Może sprawiać, tak jak „Aż poleje się krew”, wrażenie bardzo chłodnego, ale warto wejść głębiej, odkrywając kolejne warstwy.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Radiohead – OK Computer OKNOTOK 1997-2017

Radiohead.oknotok.albumart

Gdy nagrywało swoje płyty Radiohead, wtedy nie interesowałem się specjalnie muzyką. Ale kiedy zacząłem słuchać ostatnich dokonań grupy Thoma Yorke’a, miałem wątpliwości. Kwintet z Abington postanowił jednak zaszaleć I z okazji rocznicy najważniejszego albumu w swoim dorobku (20 lat!!!), dokonali reedycji “OK Computer”, czyli niemal esencji britpopu oraz ich stylu.

Pierwsza płyta to materiał znany, czyli podstawka. Ale dla mnie absolutne novum, z odrestaurowanym dźwiękiem. I jest to mieszanka brudnego, ostrego gitarowego grania, przeplatana elektroniką jak w openerze “Airbag”, gdzie tamburyn oraz mellotron w tle nie są w stanie złagodzić brzmienia gitar, zahaczając o… Orient I skrecze pod koniec. Krótkie pikanie wprowadza do pierwszego hitu z tego materiału, czyli “Paranoid Android” – akustycznego, wyciszonego i delikatnego, ale jednocześnie pełnego elektroniki oraz spokojniejszej gitary elektrycznej, a Yorke niemal brzmi jak nastolatek. Ale w środku dochodzi do ataku gitary z perkusją, by kompletnie zmienić tempo, dodać nakładające się niczym echo głosy I na końcu dołożyć do pieca. Spokojnie, wręcz romantycznie zaczyna się “Subterreanean Homesick Alien”, by zaatakować świdrującą, “kosmiczną” dźwiękową plamą. Mi do gustu przypadł akustyczny “Exit Music (For a Film)” z podniosłym chórem, choć pod koniec zmieniło się brzmienie oraz niemal oniryczne “Let Down” czy gorzkie w treści “Karma Police” z przewodzącym fortepianem. Ciekawostką jest brzmiący jakby wypowiadany przez robota “Fitter Happier”, a w tle przygnębiające smyczki i fortepian. I nawet rock’n’rollowe (choć przesterowane gitary) “Electrioneering” nie jest w stanie usunąć tego poczucia beznadziei w tekście tak samo jak bardzo mroczne i pełne dziwnych tekstur “Climbing Up the Walls” oraz niemal kołysankowe “No Suprises”.

Za to zawartość drugiej płyty intryguje, bo na dzień dobry dostajemy trzy niepublikowane wcześniej utwory: “I Promise”, “Man of War” I “Lift”. Pierwszy poraża swoim rozkręcającym tempem, podkręconym werblową perkusją, drugi jest bardzo melancholijnym popisem klawiszów oraz ostrzejszej gitary, a trzeci kontynuuje ścieżkę “Man of War”. Dalej jest jeszcze ciekawiej: odrobinę jazzujący (perkusja I cymbałki) “Lull”, “Meeting in the Aisle” bardziej miesza elektronikę, gitarę oraz “horrorowe” smyczki, pasażowy “Melatonin” czy ostrzejszy “Polyethylene”. Nie są to tylko zbędne zapychacze, ale pokaz umiejętności muzyków zanim postawili na przerost formy nad treścią.

“OK Computer” mimo 20 lat na karku prezentuje się bardzo dobrze, z dodatkowy dysk nie jest tylko skokiem na kasę wysępioną od fanów. Każda piosenka się klei I tworzy mocny portret zagubionego człowieka, co czuć w tekstach, jak się wsłuchacie.

8/10

Radosław Ostrowski

Wada ukryta

Czy mieliście takie wrażenie, że oglądaliście film i w trakcie seansu mieliście taką wielką czarną dziurę z powodu pogmatwania całej intrygi, nie pamiętając zbyt wiele? Chyba właśnie przed chwilą trafiłem na coś takiego. Twórczość Paula Thomasa Andersona jest znana mi tylko ze słyszenia (widziałem debiutancki „Sydney” oraz „Aż poleje się krew”), ale nawet to nie było w stanie przygotować mnie na „Wadę ukrytą” – najdziwaczniejszy film tego roku. Jednak po kolei.

wada_ukryta1

Jest rok 1970, jesteśmy w Kalifornii. I to tutaj poznajemy naszego bohatera – prywatnego detektywa Doca Sportello. Chociaż trudno go takim nazwać – nieogolony, ubrany niczym obdartus i zamiast papierosa jara skręty. I byłoby tak spokojnie, gdyby nie przyszła do niego jego była dziewczyna, Shasta Fay. Informuje go, że jej obecny partner – dziany bogacz i potentat firmy budowlanej ma paść ofiara intrygi swojej żony i jej kochanka. Po tej wiadomości, Shasta znika, a Doc podejmuje się poprowadzić własne śledztwo, w czym nie będzie mu pomagał detektyw Bjornsen zwany Wielką Stopą.

wada_ukryta2

Zapowiada się kryminał w stylistyce neo-noir? Bullshit. Reżyser tak komplikuje opowieść, że choćbyście jak bardzo by się starali, nie będziecie w stanie tego rozgryźć i ogarnąć. Bo dzieje się tu wiele, a dodatkowo cała sprawę komplikuje jeszcze obecność narratorki (dziewczyna o imieniu Sortilege), wprowadzając dodatkowy zamęt. Niby jest jakieś śledztwo, ale tak przy okazji. Spiski, bractwo aryjskie, dentyści zajmujący się dystrybucją narkotyków, salon masażu jako pralnia brudnych pieniędzy, szpital psychiatryczny, jakiś okręt – Anderson dekonstruuje kryminał i wywraca cała konwencję do góry nogami, niczym swój mentor, Robert Altman. A wszystko to w oparach narkotyków i absurdu, dodając tak specyficznego humoru, że albo pokochacie ten film albo odrzucicie już po pierwszej godzinie.

wada_ukryta3

Poza komplikującą się z minuty na minutę intrygę, gdzie trudno się połapać: kto, kogo, za co i dlaczego, reszta jest z najwyższego sortu. Bardzo przestrzenne zdjęcia Roberta Elswita, utrzymana w realiach epoki muzyka, szczegółowo odtworzona scenografia oraz kostiumy, mówiące o postaciach więcej niż słowa. To wszystko potęguje jeszcze bardziej psychodeliczny klimat, gdzie niemal każdy żyje na granicy stanu załamania nerwowego.

wada_ukryta4

To byłby w zasadzie dobry kryminał, gdyby nie kapitalnie poprowadzona przez Andersona obsada. Bryluje niesamowity Joaquin Phoenix jako detektyw-hipis. Inteligentny, cyniczny, jednak zamiast alkoholu i papierosów mamy jointy z marihuaną, a pakowanie się w kłopoty to jego specjalność. Poza nim mamy pojawiających się w mniejszych rolach gigantów – fantastycznego Josha Brolin (konserwatywny detektyw Wielka Stopa), świetnego Benicio Del Toro (prawnik Sauncho Smilax) oraz trzymającą fason Reese Witherspoon (prokurator Penny Kimball).  Są też aż trzy niespodzianki. Pierwsza to kompletnie nietypowo obsadzony Owen Wilson w roli tajniaka, mającego dość swojej pracy. Drugą jest kompletnie mi nieznana Katherine Waterston, czyli Shasta – niemal klasyczna femme fatale w wersji hipisowskiej, a trzecią Joanna Newson (narratorka Sortilege) i jednego jestem pewny – o tych paniach jeszcze usłyszymy.

wada_ukryta5

Czym jest „Wada ukryta”? Parodią kryminału, zgrywą, wariactwem, narkotycznym tripem? Wszystkim po trochu i najbardziej nieoczywistym utworem w dorobku Paula Thomasa Andersona. Mimo niedoskonałości (bardzo specyficzny humor – m.in. wizyta u dr Blatnoyda czy posiłek w azjatyckiej restauracji, najbardziej skomplikowana intryga z jaką miałem do czynienia), to jedna z najciekawszych produkcji tego roku. Nie wiem, czy uda wam się wejść w ten klimat, ale powinniście spróbować.

8/10

Radosław Ostrowski