Charles Foster Kane – kiedyś magnat i potentat prasowy z ambicjami politycznymi – teraz przebywa sam w swoim pałacu Xanadu. Umiera, upuszczając śnieżynkę, wypowiadając jedno słowo: „Różyczka”. Dziennikarze próbują ustalić, co może znaczyć to słowo, jednak zachowane materiały archiwalne nie dają żadnej odpowiedzi. Więc jeden z reporterów, Thompson, dostaje zadanie przeprowadzenia rozmów z ludźmi pamiętającymi bogacza i odnaleźć odpowiedź na to pytanie.
Czy można powiedzieć coś nowego na temat debiutu Orsona Wellesa z 1941 roku? „Obywatel Kane” był filmem idącym zupełnie innymi ścieżkami. Stosowanie retrospekcje, zabawa formą i perspektywą, oświetlenie inspirujące kino noir (scena rozmów dziennikarzy po kronice filmowej czy wizyta w archiwum Thatchera) czy płynne montażowe przejścia – znakomita robota Roberta Wise’a – nadające całości swój rytm. Całość przypomina tutaj zabawę w rozwiązanie tajemnicy. Zupełnie jakby wiara w odkrycie znaczenia ostatniego słowa może powiedzieć cokolwiek o drugim człowieku. Czyżby tak jest naprawdę? Taka koncepcja była wykorzystywana później wielokrotnie choćby w „Człowieku z marmuru” Andrzeja Wajdy. Narracja kilku postaci ma pokazać portret człowieka, który stworzył wielkie imperium medialne, narzucając swoje opinie milionom ludzi, by skończyć jako samotnik w pełnym przepychu pałacu.
Ta konstrukcja przypomina mi kryminał, gdzie tajemnicą pozostaje sam Kane (rewelacyjny Orson Welles) oraz to jak bardzo mocno się zmienia. Od dziecka wychowanego przez księgowego banku (taki XIX-wieczny „Truman Show”) przez ekscentrycznego bogacza z idealistycznymi przekonaniami, ambitnego polityka z zasadami po samotnika pozbawionego bliskich i władzy. Te sprzeczne charaktery pokazuje już na początku filmu kronika filmowa (znakomicie zrealizowana), a potem potwierdzają relacje kolejnych osób: od drugiej żony przez szefa redakcji po najbliższego przyjaciela-recenzenta teatralnego. Każdy z nich opisuje Kane’a jako różną postać: ambitnego kreatora rzeczywistości, polityka trzymającego się swoich ideałów, wreszcie pragnącego miłości milionów megalomana. Sama ta narracja zachwyca tak jak nie chcąca się zestarzeć techniczna realizacja. A mówimy o filmie sprzed 80 lat (!!!), co mnie samego zaskakuje.
Choć pewnie rekwizyty mogą wydawać się archaiczne (dziś byłby to Internet i social media, zamiast prasy), to jednak sposób prowadzenia narracji przez Wellesa – oraz współodpowiedzialnego za scenariusz Hermana Mankiewicza – bronią ten film przed pokryciem go rdzą. Tak się rodziło kino autorskie, które wyznaczało nowe kierunki w kinematografii. Plus absolutnie fenomenalne aktorstwo, gdzie w większości na ekranie pojawiali się debiutanci. Imponujące.
9/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski