W ułamku sekundy

Zaczyna się dość sielankowo, bo od ślubu w miejscu, gdzie rzadko zawiera się małżeństwa – w więzieniu. Tam pojawia się Katja, śliczna Niemka oraz skazany za narkotyki Turek Nuri. Parę lat później ich życie wydaje się synonimem szczęścia, oboje prowadzą firmę, mają dziecko – wszystko idzie w dobrym kierunku. Ale w jednym wieczorze wszystko rozpada się niczym domek z kart. Wszystko z powodu eksplozji niszczącej cały budynek, zaś mąż i dziecko giną. I niestety, nie był to wypadek.

w_ulamku_sekundy1

Turecki Niemiec Fatih Akin po kilku latach wraca ze swoim nowym filmem i na pewno wkurwi parę osób. „W ułamku sekundy” jest podzielony na trzy części, a każda zaczyna się sfilmowanym fragmentem z życia rodziny, a po drodze reżyser serwuje wiele wątków oraz poszlak, zmieniając tempo oraz emocjonalną intensywność. Bo o czym będzie ten film? O zemście i próbie wymierzenia sprawiedliwości? Śledztwie na tle polityczno-religijnym? Próbie radzeniu sobie ze stratą najbliższych? Reżyser na początku miesza tropy i najbardziej akcentuje to ostatnie – wszystko widzimy z perspektywy Katji, próbującej ogarnąć ten bajzel. Niby ma wokół siebie ludzi, lecz nie wszyscy są w stanie pomóc (rodzice i teściowie, rzucający oskarżenia), zaś ból pozostaje jej, tylko jej. Pozornie drobnymi gestami buduje bardzo przekonujący portret owdowiałej kobiety, by w drugiej części zmienić historię w dramat sądowy z oskarżonymi. Bo okazuje się, że ten zamach to robota młodych, niemieckich neonazistów. I tutaj zaczyna robić się coraz gęściej: bardzo chłodni, niczym roboty sprawcy kontra rozedrgana, próbująca opanować emocje Katja.

w_ulamku_sekundy2

Mimo pozornej zero-jedynkowej wizji (zwłaszcza obrońca oskarżonych wydaje się prawdziwą mendą), Akin potrafi uderzyć, zwłaszcza podczas scen przesłuchań w sądzie. Chłodne opisy ran odniesionych przez ofiary, kolejne zeznania, wreszcie wyrok. A trzeci akt był pokłosiem wydarzeń z poprzedniego aktu, pokazującego jak niesprawiedliwość może doprowadzić do poczynań terrorystycznych, bez względu na pochodzenie, rasę czy płeć. Szkoda tylko, że to zakończenie jest tak szybko poprowadzone, wręcz za szybko (tak jak wyjaśnienie, kim są sprawcy). Ten akt mocno osłabia ten film, choć ostatnia scena jest bardzo mocna.

w_ulamku_sekundy3

Ale to wszystko trzyma w swoich barkach Diane Kruger, tworząc magnetyzującą, ale jednocześnie bardzo przyziemną postać. Z jednej strony pociągającą, charakterną kobietę, z drugiej zrozpaczoną, pełną gniewu, wściekłości, pragnącej sprawiedliwości. Kradnie film w każdym momencie i nieważne, czy mówimy o próbie samobójczej, scenach w sądzie czy w finale, tworząc bardzo skomplikowaną, wiarygodną psychologicznie postać. I to ona wznosi ten film na wyższy poziom.

Fatih Akin bardziej wskazuje i pokazuje, że w czasach fali imigrantów Europejczycy powinni bardziej spojrzeć na siebie niż na obcych. Wielu może się ten wniosek nie spodobać, zaś sam film potrafi sprowokować do dyskusji, dając troszkę satysfakcji.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Queens of the Stone Age – Villains

Villains_cover_artwork

W 2013 roku Queens of the Stone Age kompletnie zmieniło swój styl muzyczny na płycie “…Like Clockwork”, bardziej skręcając w stronę komercyjnego rocka, co wprawiło swoich fanów w kompletne zakłopotanie. Cztery lata minęły, a Josh Homme I spółka postanowili zakotwiczyć w tym rewirze na dłużej. Ale czy może być inaczej, skoro “Villains” powstało ze współpracy z producentem Markiem Ronsonem (współpraca m.in. z Amy Winehouse, Bruno Marsem, Adele czy Lady Gagą)? A może się jednak mylę?

Siódma płyta zespołu jest też pierwszą w historii kapeli, gdzie nie ma żadnych gości. Początek to ciężkie I mroczne “Fell Don’t Fall Me” z dziwacznymi szmerami, szumami, powoli (lecz konsekwentnie) atakującą perkusją oraz bardzo pulsującymi klawiszami. Jakby tego było mało, to wokal Homme’a jest bardzo oddalony i słyszalny jak echo. Niecałe dwie minuty później wszystko staje się zwarte, perkusja wali mocno, a gitary wykonują melodyjny taniec (w połowie nawet riff jest lekko podchmielony), zaś Homme jest bardziej wyraźny niż na początku, dodając do pieca. Ale singlowy “The Way It Used to Do” utwierdził mnie w przekonaniu, że dawni stone rockerzy chcą walczyć z… Franzem Ferdinandem. Jest dość szybka melodia, skoczna gra instrumentów niczym z lat 70. i klaskaną perkusją, by na koniec wpuścić troszkę mroku, kontynuowanego w “Domesticated Animals” brzmiących bardzo orientalnie (gitara), by nagle się uspokoić I zaświdrować uszy perkusją, wspólnie z “egipskimi” klawiszami, dając prawdziwego kopa. Mroczniejsze “Fortress” to coś, co mi utkwiło w pamięci najbardziej, dodając odrobinę psychodelii (gitary i klawisze), a “Head Like a Haunted House” to szybki, niemal punkowy strzał z przesterowanymi gitarami oraz rozpędzoną perkusją. Stare dobre brzmienie Królowych czuć w “Un-Reborn Again” zdominowamym przez tłuste brzmienie syntezatorów, mocniejszy bas oraz zadziorniejsze riffy.

Niby spokojniej robi się w utrzymującym tempo walca “Hideaway” z czarującym refrenem. Bardziej ostro jest w “The Evil Has Landed” ze śpiewanym  capella wstępem oraz kompletnie zmieniającym się tempem, a na koniec dostajemy bardzo mroczne, pełne laboratoryjnych dźwięków “Villains of Circumstances” z bardzo powolnymi, ale gęstymi od napięcia riffami, by po dwóch minutach pójść drogą niemal klasycznego rock’n’rolla z przesterem.

Sam Homme swoim głosem parę razy zaskakuje, wywraca tempo i potrafi być bardzo delikatny, ale najlepiej czuje się w mocniejszych numerach. Tylko ta wolta stylistyczna może wielu fanów wprawić w zdumienie. Dużo melodyjności, więcej elektroniki I sporo kawałków, które pasowałyby do dyskoteki, gdyby grano tam rocka. Czy to się spodoba? Być może, choć dla mnie te 9 utworów bywało niespodziankami, a noga podrygiwała, więc było dobrze. Homme i spółka nie zmienili się w łotrów, więc ocean tylko jedna:

7/10

Radosław Ostrowski

Iggy Pop – Post Pop Depression

post-pop-depression-640x640-640x640

Iggy Pop to prekursor punk rocka, który mimo ponad 60 lat na karku, nadal pozostaje aktywnym muzykiem. Na swoim 17 albumie solowym (czytaj: nagranym bez macierzystego zespołu Iggy & the Stooges) pokazuje, że jeszcze ma wiele do powiedzenia. Pop wsparty przez trzech młodszych (znacznie) od siebie kolegów: gitarzystów Josha Homme’a i Deana Fertity (obaj z Queens of the Stone Age) oraz perkusisty Matta Heldersa (Arctic Monkeys) stworzył coś, co można śmiało nazwać powrotem do korzeni.

Czyli brudny, punkowy klimat znany również z macierzystej grupy Homme’a, który jest też producentem albumu. Świetnie zgrana sekcja rytmiczna robi swoje jak trzeba, gitara brudzi, ale jednocześnie jest melodyjna (świetny opener „Break Into Your Heart”), a sam głos Popa – bardziej melorecytujący niż śpiewający – współgra z całością bardzo dobrze. Singlowa „Gardenia” to strzał w dziesiątkę, pachnący alternatywą lat 70. (te krótkie wejścia gitary oraz środkowy riff), z przebojowym refrenem, a im dalej, tym ciekawiej. „American Valhalla” z intrygującym wstępem klawiszowym (coś jak melodia z pozytywki) przechodzi w dudniący bas, a klawisze przygrywają w tle, dopuszczając jeszcze gitarę, by pod koniec się wyciszyć.

„In the Lobby” niby jest spokojne, ale gitara po minucie zmienia ten obraz, dokonując poważnej demolki, a sam Pop miejscami krzyczy. Najbliżej tutaj do ostatnich dokonań QOTSA, podobnie jak w szybszym (jeśli chodzi o sekcję rytmiczną) „Sunday” z ładnym głosem Homme’a w refrenach oraz pań w połowie, zmieniając tempo na bardziej marszowe. A na sam koniec utworu słyszymy uspokajające smyczki oraz dęciaki – kompletny odlot. Tak samo jak akustyczny „Vulture”, idący później w westernową estetykę (dzwony, „strzelająca” perkusja), lekko psychodeliczne „German Days” czy „Paraguay” zaczynający się od śpiewu a capella, by potem działy się szalone rzeczy.

Ostatnio pojawiły się wieści, ze Iggy Pop zamierza zakończyć karierę muzyczną. Jeśli to prawda, to byłaby wielka szkoda. „Post Pop Depression” to najlepszy album Popa od bardzo dawna i mógłby to być nowy etap w karierze tego muzyka. Ale może Iggy zmieni zdanie i znów zaszaleje.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Eagles of Death Metal – Zipper Down

Zipper_Down

O tej grupie nigdy wcześniej nie usłyszałem, aż do 13 listopada 2015 roku, gdy podczas ich koncertu w Paryżu doszło do ataku terrorystycznego i śmierci kilkunastu osób. Ale to nie powinno dla mnie mieć wpływu na odbiór ostatniej, czwartej płyty duetu Jesse Hughes/Josh Homme.

Jest to rockowa (inspirowana garażowym brzmieniem) płyta zrobiona z jajem w sosie brudnej elektroniki, co już słychać w otwierającym całość „Complexity” oraz bardzo szybkiej petardzie „Got a Woman”. Czuć też echa macierzystej formacji Homme’a, czyli Queens of the Stone Age w dowcipnej „I Love You All the Time” czy bardziej pobrudzonej riffami „Oh Girl”, skręcającym w kompletnie nieznane rewiry (wyciszona gitara i perkusja oraz „oddalony” głos Hughesa. Dodatkowo jeszcze mamy zabawę głosem (a dokładnie falsetami w „Got the Power”), zmienność konwencji („Skin-Tight Boogie”, które zaczyna się niczym kwasowa wersja rock’n’rolla, by pójść w… rap), a nawet znalazło się miejsce na cover („Save a Prayer” od Duran Duran).

Choć nie jest to stricte metalowa grupa, to rocka jest tutaj w nadmiarze, a zabawa udziela się także słuchaczowi. Intrygująca, bardzo przebojowa i chwytliwa jak diabli. Brać i słuchać bez dyskusji.

7/10

Radosław Ostrowski