Florence + The Machine – High as Hope

HighAsHope

Nie będę ukrywał, że jestem wielkim fanem Florence + The Machine. Zespół ten śledzę od samego początku, a każda płyta coraz bardziej zaskakiwała. Ciekawe, czy tak też będzie z czwartym wydawnictwem “High as Hope”, chociaż doszło do drobnych roszad w grupie (nowy perkusista, basista), a za produkcję odpowiada frontmanka zespołu do spółki z Emilee’m Haymie.

Już na poprzedniej płycie “How Big, How Blue, High Beautiful” widać było przełamywanie tego barokowego, wręcz monumentalnego stylu kilkoma rockowymi piosenkami przypominającymi brzmienie z lat 70. Na “High as Hope” zespół idzie jeszcze o krok dalej, bo jest bardzo oszczędnie, wręcz minimalistycznie, co czuć od otwierającego całość “June”. Przestrzennie brzmiąca perkusja, wyciszona elektronika w tle, powoli dochodzący bas z fortepianem, coraz bardziej nasilając się do troszkę podniosłego wokalnie refrenu (chórki w tle), by pod koniec dorzucić partię smyczków. Bliżej tego, co znamy, chociaż też spokojniejszy niż zwykle, jest przebojowy “Hunger” z bardzo nośnym refrenem, pełnym szybkiej perkusji. Rozmarzone “South London Forever” z cudną wokalizą, gitarą akustyczną, ukulele oraz klawiszami brzmi tak bardzo wakacyjnie, że już bardziej się nie da. Nawet perkusja ze smyczkami oraz sporadycznie wchodzący saksofon Kamasiego Washingtona, nie są w stanie zmienić tego wrażenia. Z kolei “Big God” serwuje przez większość czasu sama Florkę oraz fortepian, jednak z czasem wchodzi przebijająca się z tła oszczędna perkusja Jamiego XX oraz dęciaki, dodające rozmachu. Ale nie mogę się przekonać do “Sky Full of Songs”, gdzie jest tylko drobne perkusjonalia wraz z delikatną gitarą, za to świetnie wypada melancholijne “Grace” z pianistycznym solo Samphy. Bardziej mroczna jest “Patricia” – hołd złożony Patti Smith z bardzo nieprzyjemnymi smyczkami na wstępie, przyspieszając w refrenie z nakładającymi się głosami.

I kiedy wydaje się, że już nic nie zaskoczy pojawia się niepozorne “100 Years”. Początek to delikatny fortepiano, do którego dołącza “klaskana” perkusja (nasilająca się w refrenie), harfa oraz w połowie naznaczająca swą obecność gitara (gra na niej Father John Misty), by na finał dodać dęciaki ze smyczkami. I wtedy pojawia się najlepszy fragment, czyli “The End of Love”. Gdy wydaje się, że będzie bardzo mrocznie (smyczkowy wstęp oraz pojedyncze uderzenia fortepianu), dochodzą nałożone głosy Florence, robiąc piorunujące wrażenie, w czym pomagają także ciepłe klawisze, ale jak wchodzą pstryknięcia, robi się bardzo magicznie. Ten utwór mógłby spokojnie zamknąć album, ale dostajemy jeszcze krótkie “No Choir”, będące tylko zbędnym balastem.

Nadal jestem pod ogromnym wrażeniem głosu Florence, silnego jak dzwon, znakomicie grającego emocjami I zawsze wchodzącego na pierwszy plan. Sama muzyka nadal pozostaje bardzo różnorodna, tak samo jak bardzo bogata warstwa tekstowa, gdzie nie brakuje osobistych wątków (“The End of Love”, “Grace”). Są pewne drobne potknięcia, jednak “High as Hope” utrzymuje wysoki poziom, pokazując troszkę inne, bardziej intymne oblicze grupy. Dla starszych fanów może być to trudne do przełknięcia, ale z każdym odsłuchem jest tylko lepiej.

8/10

Radosław Ostrowski

Kamasi Washington – Heaven & Earth

20180417023241_main

Muzyka jazzowa uważana jest za bardzo hermetyczną muzykę, opartej w sporej części na mieszaninie dźwięków z różnych instrumentów w różnym tempie. Czasem bywa przeładowana dźwiękami, przez co odsłuch doceniają nieliczni. Czy do tej grupy zalicza się saksofonista Kamasi Washington? Jego poprzednie dzieło (trójpłytowy album “The Epic”) wywołało spore zamieszane, a muzyk tym razem postanowił wyciszyć swoje ambicje, tworząc zaledwie dwupłytowy “Heaven and Earth”, gdzie wsparli go starzy kumple  ze składu Next Step (basiści Miles Mosley i Stephen “Thundercat” Bruner, perkusiści Robert Bruner Jr. i Tony Austin, puzonista Cameron Graves, klawiszowiec Brandon Coleman oraz wokalistka Patrice Quinn), a także orkiestra z chórem. Innymi słowy, jest na bogato.

I tą moc czuć w otwierającym pierwszy album “Fists of Fury”, gdzie dęciaki ze smyczkami tworzą wręcz epickie dzieło. A kiedy wchodzą klawisze z perkusją oraz chór, to nie ma zmiłuj. Tutaj też wybija się dynamiczna gra na fortepianie oraz popis saksofonowy samego gospodarza, a także śpiew na początku oraz końcu. Znacznie spokojniej zaczyna się “Can You Here Him”, wręcz bujając samym rytmem oraz powoli nakładającymi się instrumentami (a także wokalizami), dodając do pięknego współgrania dęciaków ze sobą, a także solówki na klawiszach jakby żywcem wziętych z dyskotekowych lat 70., wznosząc całość w iście psychodeliczne rewiry. Troszkę egzotyki dodaje cudny “Hub-Tones” z fantastycznie grającymi dęciakami (wręcz rozbrykanymi) oraz bardziej wyciszone “Connections” z “falującymi” smyczkami, przyjemnymi wokalizami oraz popisem klawiszowo-kontrabasowo-dętym. Mimo, że utwory są bardzo długie (najkrótszy trwa ponad 5 minut), to nie ma tutaj miejsca ani na nudę ani rozwlekłość. Nawet jeśli pojawia się dźwiękowy chaos i jazgot (początek fuzyjnego “The Invincible Youth” I jego koniec, gdzie puszczono instrumenty od tyłu), jest tylko krótkim epizodem do kolejnych popisów instrumentalnych.

Z drugiej płyty największe wrażenie robi wręcz kosmiczny w formie “The Space Travellers Lullaby” z przepięknymi smyczkami oraz oszczędnym fortepianem osiągający wręcz spektakularne brzmienie, by w finale zakończyć całość solówką Kamasiego. Ale po drodze są jeszcze okraszone “karaibskimi” klimatami “Vi Lua Vi Sol”, bardzo rytmiczny i funkowy “Street Fighter Mas” czy rozpędzający się w środku “Song for the Fallen”.

I te dwie godziny mijają jak z bicza strzelił. Sam Kamasi czaruje swoją grą przechodząc od spokojniejszych po bardziej agresywne solówki. A mimo rozmachu aranżacyjnego całość jest bardzo przystępna dla zwykłego zjadacza chleba, co dla wielu będzie ogromnym plusem. Rzeczywiście czułem się jakbym odwiedzał niebo i ziemię.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski