Życie Chucka

Co mogło powstać z połączenia sił dwóch specjalistów od horroru – filmowego i literackiego? Mike Flanagan to twórca znany głównie z serialowych miniseriali grozy jak „Nawiedzony dom na wzgórzu”, „Nocna msza” czy „Zagłada domu Usherów”. Stephen King – cóż, tego pana fanom straszenia przedstawiać nie trzeba. Już dwa razy ich drogi się przetarły: najpierw w powstałej dla Netflixa „Grze Geralda” oraz w „Doktorze Sen”, czyli karkołomnej kontynuacji „Lśnienia”. Teraz pojawia się kolejne wspólne (chyba można tak to nazwać) dzieło – „Życie Chucka”. I to jest zupełnie inna bestia.

Cała historia opowiedziana jest w trzech aktach, zaczynając od… końca. Widzimy świat, który zaczyna przechodzić katastrofę. Kolejne części świata są albo zalewane powodziami, niszczone przez wulkany, trzęsienia ziemi i reaktory nuklearne. Co doprowadza do zniknięcia ludzi, także braku Internetu, telefonów komórkowych, a nawet telewizji. Do tego wszędzie pojawiają się reklamy, banery związane z niejakim Charlesem Krantzem (Tom Hiddleston) z okazji 39 wspaniałych lat. Ale kim jest Chuck?

Sama historia opowiedziana od końca łączy ze sobą postać Chucka – księgowego, ze smykałką do tańca. Flanagan odwracając chronologię, próbuje pokazać pokręcone losy człowieka oraz jego małego wszechświata. Czyli ludzi mających wpływ na niego, drobnych momentów z życia aż po śmierć na raka. Mamy tu zarówno wychowujących go dziadków: wnikliwego księgowego (Mark Hamill) oraz babcię, co w liceum była królową parkietu (Mia Sara). Jest też nauczycielka wf’u, pani Rohrbacher (Samantha Sloyan) czy właściciel domu pogrzebowego (Carl Lumbly), niespełniony prezenter pogody. Pewne postacie, miejsca (strych zamknięty na klucz), a nawet zdania w każdym akcie się powtarzają niczym w pętli. Jednak ta opowieść kompletnie mnie nie zaangażowała. I to z dwóch powodów.

Po pierwsze: ta dziwaczna konstrukcja, gdzie każdy akt jest osobną opowieścią (wizja końca świata, nagły moment z życia Chucka parę miesięcy przed chorobą oraz dojrzewanie i wychowanie u dziadków), wywoływał na początku dezorientację. Dopiero w drugim akcie coś się przestawiło i obraz zaczął ożywać, jednak zakończenie mnie nie usatysfakcjonował. Drugi problem to narracja z offu – nie dlatego, że źle brzmi. W końcu wypowiada ją sam Nick Offerman, ale miałem poczucie przeładowania nią. Zbyt wiele rzeczy jest nią niejako maskowane, a za mało pokazane. I samego dorosłego Chucka w wykonaniu Hiddlestona jest zwyczajnie malutko (za to scena tańca na ulicy z grającą perkusją oraz Annalisse Basso – rewelacyjna, od zdjęć przez montaż aż po choreografię).

Aż sam nie chce wierzyć, że to piszę, ale „Życie Chucka” to pierwsze rozczarowanie w dorobku Flanagana. Czy to wynika z tego, że reżyser zbyt wiele czasu spędził w telewizji, przez co powrót do krótszej formy był wyboisty, czy może sam materiał źródłowy nie był zbyt dobry – nie umiem rozstrzygnąć. Film ma swoje momenty, jest dobrze zagrany i ładnie wygląda, ale nie potrafił mnie emocjonalnie zaangażować. Pierwszy duży zawód tego roku.

6/10

Radosław Ostrowski

Strażnicy Galaktyki: Volume 3

Na żaden film superbohaterski w tym roku nie czekałem bardziej niż na trzecie spotkanie ze Strażnikami Galaktyki. Po wielu zawirowaniach do serii wrócił James Gunn, którego Disney najpierw zwolnił za obraźliwe posty na Twitterze sprzed kilku lat. Dlaczego wrócił? Bo żaden inny reżyser nie chciał wejść w buty Jamesa Giwery. Jest to też pożegnanie filmowca z Marvelem, albowiem teraz będzie kierował pracami dla Warner Bros. i DC Comics. Jednak po kolei.

Nasza ekipa przebywa w Knowhere, czyli wielkim ruchomym mieście, co jest też statkiem kosmicznym o kształcie jebitnej czaszki. W zasadzie jest względny spokój, może poza ciągle narąbanym Star-Lordem (Chris Pratt). Nasz heros jest ciągle w żałobie po stracie kobiety. Choć ona wróciła, ale z innej nitki czasowej i jest bardziej wredna. I właśnie wtedy pojawia się niejaki Adam Warlock (Will Poulter), który bardzo chce schwytać Rocketa (głos Bradley Cooper). Niestety, nasz szop mocno obrywa, zaś jego uratowanie mocno jest utrudnione. W środku jego ciała jest „bezpiecznik”, którego naruszenie może doprowadzić do śmierci. By go zneutralizować trzeba znaleźć kod od jego „właściciela”, a zostało tylko 48 godzin życia.

Cała seria „Strażników” zawsze wyróżniała się z tłumu produkcji MCU. I nie chodzi tylko o klimat bardziej przypominający… „Gwiezdne wojny” z większą dawką humoru. Grupa herosów tak niedopasowanych, że pasujących idealnie, świetnie zarysowane postacie, kompletnie odjechane pomysły oraz fantastyczna ścieżka dźwiękowa (głównie hity z lat 70. i 80.) – jak nie kochać tych dzieł? Tym razem jednak Gunn jeszcze bardziej kontrastami niż wcześniej. Jasne, już wcześniej poważniejsze sceny były przekłuwane balonikiem batosu, ale tu jest inaczej.

Trzecia część skupia się wokół Rocketa i jego przeszłości – jak pamiętamy był ofiarą genetycznych eksperymentów oraz modyfikacji. Kierował nimi niejaki Wielki Ewolucjonista (Chukwudi Iwuji), a jego głównym celem jest stworzenie idealnego społeczeństwa. I zobaczycie na własne oczy tą abominację (anty-Ziemia), gdzie znajdują się zmutowane istoty niczym żywcem wzięte z „Wyspy doktora Moreau”. A jak myślicie, co zrobi nasz antagonista, gdy nie pójdzie po jego myśli? Rozwali wszystko i zacznie od nowa. Już go nienawidzicie? Bo dla mnie to zdecydowanie najlepszy antagonista serii, któremu bliżej jest do szalony naukowców z kompleksem Boga oraz odrobiną ideologii totalitaryzmu. Nie chcę nawet mówić jaką miałem satysfakcję z obserwowania jak wali mu się grunt pod nogami.

Jednak zanim do tego dojdzie, będziemy mieli znajome (lecz nadal działające) elementy: imponujące wizualnie planety (archiwum), humorystyczne docinki oraz świetnie dopasowana muzyka (tutaj wpleciono takich wykonawców jak Beastie Boys, Faith No More czy Florence + The Machine), choć z późniejszych czasów niż do tej pory. Reżyser cały czas podbija stawkę, serwując kolejne komplikacje do prostego planu (a jakże by inaczej!), dając też sporo czasu postaciom bardzo pobocznym (pies Cosmo, Kraglin). Wiadomo też, że relacja Star-Lorda z „nową” Gamorą jest o wiele intensywniejsza, zaś laska jest bardziej bezpośrednia, brutalna i szorstka. Ta dynamika dodaje sporo pieprzu, jak zresztą cała drużyna (szczególnie trio Nebula-Mantis-Drax). Sceny akcji wyglądają fantastycznie (szczególnie finałowa konfrontacja), do efektów specjalnych nie można się przyczepić, zaś zakończenie złapało mnie za serducho.

By jednak nie było za słodko, jest parę potknięć w tym filmie. Po pierwsze, drugi akt wydaje się dość chaotyczny i wręcz przeładowany wątkami. Gunn przez to gubi rytm i czasem parę dowcipów jest na siłę rozciągniętych. Po drugie, nie wykorzystano postaci Adama Warlocka (Will Poulter). Pojawia się zaskakująco rzadko, by wywołać zamieszanie i zniknąć na chwilę. Może poza trzecim aktem, choć nie ma dla niego za dużo czasu. Jednak nawet takie problemy (i parę pomniejszych) nie są w stanie zmienić bardzo pozytywnego wrażenia. Bo trzeci „Strażnicy” to absolutnie fenomenalne kino przygodowe w otoczce SF, ze świetnie napisanymi i zagranymi postaciami, zachwycającą realizacją oraz pełne pasji i serca, jakiego w Marvelu od pewnego czasu nie było. Tu się jakieś czary musiały odbyć, bo nie umiem tego inaczej wytłumaczyć. A mówimy o filmie, gdzie mamy gadającego szopa i drzewca.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Zew krwi

„Zew krwi” to jedna z najsłynniejszy powieści Jacka Londona. Była to historia psa imieniem Buck, który zostaje wyrwany ze swojego domu i trafia do Alaski. Tam trwa zima, a pies zostaje członkiem zaprzęgu, doświadczając wielu ciężkich wydarzeń. Sama książka – bardzo mroczna i niepozbawiona przemocy – była ekranizowana wielokrotnie. Każdy twórca próbował ugryźć historię na swój sposób, a nową wersję przygotował specjalizujący się w animacjach Chrisa Sandersa.

zew krwi1

Od razu uprzedzę, że fani powieści nie znajdą tu zbyt wiele dla siebie. Zmian jest bardzo dużo, by historia trafiła głównie do młodego widza. Choć złagodzono całość, nie brakuje mrocznych fragmentów oraz umownie pokazanej przemocy. Nadal opowieść skupia się na Bucku, a wszystko opowiada z offu jego ostatni właściciel, John Thornton. Poznajemy naszego pieska w swoim naturalnym środowisku, czyli w domu zamożnej rodziny. Tam zostaje podstępem wykradziony i sprzedany trafia do Alaski. Najpierw pełni rolę zwykłego psa dla pochodzącego z Kanady Perraulta, by potem przeżyć wiele poważnych sytuacji.

zew krwi3

Jest jeszcze jeden istotny szczegół dla realizacji tego filmu. Otóż wszystkie zwierzęta zostały tutaj wygenerowane komputerowo. Jestem w stanie zrozumieć dlaczego dokonano takiego wyboru. Chodziło zapewne o to, by nie skrzywdzić zwierząt w trakcie pracy nad scenami, gdzie ich życie mogło być zagrożone. A takich scen jest wiele jak przejazd i brawurowa ucieczka przed lawiną czy ratowanie człowieka z tafli lodu. Mnie to aż tak to komputerowe cudadło nie przeszkadzało, ale niektórych może to wybić z tej historii. A nawet spowodować, że nie będzie się czuło zagrożenia oraz stawki.

zew krwi4

Ja jednak dałem się pochłonąć tej przygodzie oraz historii o szukaniu swojego miejsca na ziemi. Bo nasz pies zaczyna być rozdartym między zewem natury (symbolizowany przez czarnego wilka) a cywilizacją i życiem z ludźmi. Z czasem ten charakter zaczyna coraz bardziej z niego wyłazić, pokazując jeden istotny szczegół. Że tą dzikość Buck miał od zawsze, tylko czekała na swoją chwilę przebudzenia. Wygląda to miejscami pięknie, tempo jest odpowiednio zachowane od spokojnych momentów (głównie w trzecim akcie) po dynamiczne wyprawy, zaś w tle gra tak cudowna muzyka, że chce się odbyć jakąś wielką wyprawę.

zew krwi2

Aktorsko wydaje się, że nie ma tutaj zbyt wiele do roboty, ale dwie osoby warto wyróżnić. Pierwszą jest Omar Sy (dawno nie widziałem tego aktora) jako Penault. To ciepły i budzący sympatię bohater, przekonany o tym, że psy go rozumieją oraz nimi – w pewien sposób – rządzi. Co oczywiście nie jest prawdą. Ale prawdziwym sercem tego filmu jest Harrison Ford jako Thornton. Pozornie wydaje się postacią typową dla tego aktora w ostatnich latach – szorstki, wycofany, naznaczonym mroczną przeszłością. Jednak Fordowi udało się tą postać pokazać bardzo przekonujący, zaś wspólne sceny z Buckiem są dzięki niemu wręcz wzruszające.

Powiem szczerze, że jestem bardzo zaskoczony tym, jak udany jest „Zew krwi”. Nie jest tak mroczny jak pierwowzór, ale w żaden sposób nie staje się infantylny. To bardzo porządne i angażuje kino z odrobiną przygody oraz przyrody w tle.

7/10

Radosław Ostrowski

Oculus

Wszystko zaczęło się 11 lat temu, kiedy w domu należącym do rodziny Russellów dochodzi do morderstwa. Zginęli ojciec oraz matka, zaś za tą zbrodnię został oskarżony syn, lat 10. Po 11 latach chłopak wychodzi ze szpitala psychiatrycznego, a siostra pilnuje wylicytowanego lustra Lassera. Lustra, które było w ich domu i było odpowiedzialne za całe zamieszanie. Kobieta ma plan i chce udowodnić, że to zwierciadło posiada nadnaturalne siły w sobie.

oculus1

Horror – jak każdy zresztą gatunek – tylko w teorii wydaje się bardzo prosty do zrobienia. Nie potrzeba dużego budżetu, efektów specjalnych (zbyt widowiskowych), tylko dobrego pomysłu oraz konsekwentnej realizacji. Nakręcony w 2013 film Mike’a Flanagana wydaje się iść tym kierunkiem, ale ile było już opowieści z „opętanymi” przedmiotami. Lalki, lustra, gry – do wyboru, do koloru. A po drodze pewnie będzie atak jump-scare’ów, podprogową muzykę oraz ciągłego walenia dźwiękami? Właśnie nie. Reżyser korzysta ze znajomych elementów, czyli tajemniczego, nawiedzonego przedmiotu, ciągłego poczucia zagrożenia oraz ciągłego mącenia we łbie. Demonów, duchów czy zombie brak, chociaż są zjawy. Nie brakuje ciemnych przestrzeni, akcja ogranicza się do jednego miejsca, konsekwentnie budując atmosferę niepokoju. Nie wiadomo, skąd pochodzi to lustro oraz dlaczego ma takie moce, ale to tylko podkręca tajemnicę.

oculus2

I jest tutaj jedna rzecz, która pomaga w tej historii – dwutorowa narracja. Wspomnienia z dzieciństwa oraz obecne zderzenia czynią tą całość atrakcyjniejszą, zaś przetasowania pokazują jak demoniczną siłą tego lustra. A im bliżej końca, te przebitki są coraz bardziej intensywne, wręcz działają jak powtórki. Coraz bardziej zaczyna nasilać się obłęd rodziny, do której wchodzi nieufność, ziarno wątpliwości oraz szczucie na siebie nawzajem. Bardziej przerażająca jest sytuacja, kiedy mąż skuwa żonę na łańcuchu do ściany czy rodzic próbuje udusić swoje dziecko niż jakakolwiek obecność zjawisk nadprzyrodzonych. Nie ma tutaj zbyt znanych twarzy (może poza Karen Gillan), co pomaga wejść w tą historię gładko. Samo zakończenie też potrafi uderzyć, choć ostatnio parę takich już widziałem.

oculus3

„Oculus” był dla mnie sporym powiewem świeżości w kinie grozy. Pozornie wygląda jak jeden z takich tanich filmów, jednak Flanagan podchodzi do sprawy w bardzo świeży sposób i potrafi przerazić. W czasach chodzenia na łatwiznę oraz taśmowego produkowania, jest to dobry kierunek.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Avengers: Koniec gry

MCU – obecnie najpopularniejszy serial, jaki nawiedza nasze kina już od roku 2008 i nie wygląda na to, że miałaby się ta maszyna zatrzymać. Choć nie wszystkie odcinki tego cyklu były w pełni satysfakcjonujące, to coraz bardziej zaczynałem zżywać się z tymi postaciami. I nieważne, czy mówimy o Bogu Piorunów, mistrzu łuku czy symbolu wszelkich cnót oraz zalet. Jednak ostatnio nasza grupka superherosów poniosła klęskę, a Thanos swoim pstryknięciem zmiótł połowę populacji Ziemi. Smutek, depresja, beznadzieja i rozpad. Po pięciu latach jednak dochodzi do dziwnej sytuacji – z wymiaru kwantowego wraca (uwięziony tam) Scott Lang aka Ant-Man. I sugeruje pomysł na podróż w czasie, by zdobyć Kamienie Nieskończoności, potem stworzyć rękawicę oraz cofnąć działania Thanosa.

avengers koniec gry1

Ci, których powalił finał „Wojny bez granic”, tym razem mieli dostać szansę odwetu, wyrównania rachunków. Mimo dość długiego metrażu, całość podzielić niejako na trzy etapy. Pierwszy etap to okres żałoby oraz wizja świata po wszystkim – niemal pusty, gdzie nie można się odnaleźć ani pogodzić z tym wszystkim. Tutaj dominuje lekko melancholijny klimat, mimo jednej krótkiej rozpierduchy. Jednak emocje zaczynają coraz bardziej, kiedy dochodzi do podróży w czasie, czyli etapu drugiego. Plan jest bardzo trudny, wręcz karkołomny, a przeskoki dotyczą znajomych miejsc (przebitki z pierwszych „Avergers”, „Strażników Galaktyki” czy drugiego „Thora”), jak i troszkę bardziej dalekiej przeszłości. Odniesienia i odwołania są tutaj bardzo obecne, ale jednocześnie nie są one żadnym obciążeniem czy balastem (czego troszkę się obawiałem). Ale ten etap kończy się pozornym happy endem, bo dochodzi do trzeciego aktu, będący… drugim starciem naszych bohaterów z armią Thanosa.

avengers koniec gry3

Logika nie szwankuje tutaj aż tak bardzo, czego się można spodziewać w przypadku historii z podróżami w czasie. Więcej jest tutaj postawiono na relacje między postaciami, ich dylematy oraz rozterki (tutaj najbardziej wybija się Thor, Stark oraz Hawkeye). Zaś ostateczna rozwałka tutaj rozmachem przypomina starcie z „Wojny bez granic”, ale przeciwnik wydaje się mieć jeszcze większą przewagę liczebną. I co najważniejsze, chłonąłem to wszystko jak gąbka, doprowadzając do zmian oraz pozytywnych zaskoczeń („Avengers Assemble”). Z kolei zakończenie ostatecznie zamyka pewien etap w historii, doprowadzając do drobnej zmiany warty. Nawet nie zauważyłem, kiedy się to wszystko skończyło.

avengers koniec gry2

Nawet jeśli były jakieś wady, nie byłem w stanie ich dostrzec. „Koniec gry” to tak naprawdę koniec jednego rozdziału oraz początek nowego rozdania. Niepozbawiona humoru, akcji oraz interakcji, stanowiąc – dla fanów – wielkie doświadczenie. Nie wiem jak wy, ale ja nie mogę się doczekać ciągu dalszego.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Jumanji: Przygoda w dżungli

Wszyscy pamiętamy pierwsze „Jumanji”, które niedawno sobie przypomniałem po latach. Więc na wieści o czymś w rodzaju kontynuacji czy bardziej współczesnej wariacji na ten temat. Bo tak należy nazwać „Jumanji: Przygoda w dżungli”, czyli nowy tytuł Jake’a Kasdana. Punkt wyjścia jest znajomy, tylko że planszówka „zmutowała” w port na konsolę. Jego pierwszą ofiarą był młody chłopak Alex w 1996 roku. Gra niejako powraca, kiedy czworo nastolatków 20 lat później odnajduje ją. Cała czwórka (nerd Spencer, mięśniak Fridge, ślicznotka Bethany, kujonka Martha) trafia na karę po szkole, gdzie mają posprzątać pracownię komputerową. Ale zamiast zrobić początek, biorą grę i… zostają wessani do środka gry. By z niej wyjść, trzeba ją ukończyć, czyli odłożyć diament na miejsce opanowane przez prof. Van Pelta.

jumanji21

Reżyser sięga po sprawdzone chwyty, jakie znamy z poprzednika, czyli rymowane zgadywanki, postać Van Pelta czy zwierzęta atakujące bohaterów. Ale jednocześnie reżyser wykorzystuje elementy gier komputerowych (ograniczona ilość żyć w formie tatuaży, retrospekcja w formie przerywnika, NPC mające ograniczone kwestie), przez co nowe „Jumanji” może się spodobać fanom gier. I ta cała mechanika daje radę, przez co film Kasdana potrafi dać wiele rozrywki. Poza drobnymi odniesieniami do części pierwszej, mamy pięknie wyglądającą przyrodę, masę humoru oraz całkiem zgrabnie zainscenizowanych scen akcji (bijatyka w bazarze, podnoszących powoli stawkę rozgrywki. Może i czasem pojawia się lekko moralizatorski ton (siła przyjaźni, kontakt z drugim człowiekiem nie musi być zły, a życie istnieje poza telefonem), a fabuła jest bardzo przewidywalna, ale wiele razy się uśmiałem (szybki kurs uwodzenia czy spotkanie bohaterów w „nowych” ciałach) i nie czułem znużenia. Ale w porównaniu z poprzednikiem, jest mniej mroczny i nie przeraża aż tak bardzo.

jumanji22

Mocnym punktem dodającym lekkości jest chemia między bohaterami oraz ich obsadzenie troszkę wbrew emploi. I tutaj najbardziej wybija się Dwayne Johnson (nieśmiały, strachliwy Spencer), który choć w ciele mięśniaka, jest dość wycofanym, przerażonym chłopakiem i ten klincz jest wygrywany świetnie. Ale prawdziwą petardą jest tutaj Jack Black, czyli Bethany uwięziona jako… podstarzały naukowiec niemal żywcem wzięty z XIX powieści. Zderzenie mentalności małolaty z intelektem naukowca tworzą wręcz bardzo mocny test przepony. Partnerujący im Karen Gilian (Martha, wybrana jako seksowna wojowniczka) oraz Kevin Hart (Frigde będący w grze zoologiem) uzupełniają ten skład. Troszkę słabiej wypada Bobby Cannavale, chociaż wynika to z faktu bycia przerysowanym bad guyem.

jumanji23

Muszę przyznać, że nowe „Jumanji” bardzo mnie zaskoczyło. Nadal dostarcza przyjemnej rozrywki, chemia między aktorami jest bardzo silna, humoru jest dużo, a dzieje się sporo. Może i mniej straszny, ale za to przyjemny film przygodowy.

6,5/10 

Radosław Ostrowski

The Circle. Krąg

Czym jest tytułowy Krąg? To duża korporacja, która tworzy aplikacje pomagające ludziom. Chyba, bo mamy urządzenie do mierzenia zdrowia czy kamery wbudowane niemal wszędzie i aplikacja pozwalająca na pełną transparentność (znaczy się pełną inwigilację). I to tam dostaje pracę Mae Holland, a to dzięki swojej przyjaciółce, a kariera nabiera przyspieszenia. Ale zaczyna dostrzegać, że coś nie tak.

krg1

Powieść Dave’a Eggersa była niemal skrojonym materiałem na film, jednak musieli pojawić się goście z Hollywood i wszystko spieprzyć. A zadania ekranizacji podjął się James Ponsoldt, czyli specjalista od kina niezależnego („Cudowne tu i teraz”, „Koniec trasy”). Powinno być dobrze, ale kompletnie nic tu nie pasuje. Nawet to ostrzeżenie przed współczesną technologią, która może służyć do inwigilacji oraz kontroli w imię poprawy naszego życia. Ale w zamian za to musimy zrezygnować z życia prywatnego, a jeśli będziemy przeciwko nie będzie dobrze (przykład pani senator). Problem jednak w tym, że kompletnie mnie to nie obchodziło, a nie to było celem. Nawet sceny pozornie mające trzymać w napięciu (pościg za przestępczynią czy ucieczka byłego chłopaka zakończona wypadkiem) kompletnie nie interesują, a wnioski wyciągane z filmu są bardzo banalne. Wszystko jest tak czarno-białe (owszem, książka była taka, lecz pewne wątki wyrzucone w filmie jak aplikacja pozwalająca poznać swoich przodków czy kompletnie zmieniony finał), zrealizowane sterylnie i bezpiecznie. Brakuje konfliktu, wyrazistych bohaterów oraz emocji. I nie wiem, co poszło nie tak.

krg2

Ale czasami nawet słabe postaci można zbudować, jeśli odpowiednio poprowadzi się aktorów. Tylko trzeba im dać pole do popisu. Niestety, tutaj zmarnowano potencjał obsady, tak jak wszystko. Grająca protagonistkę Emma Watson jest bardzo przezroczysta, niemal ślepo zapatrzona w działalność Kręgu. Tylko, że potem następuje przemiana, chociaż nie jestem tego pewny. Za to strzałem w stopę było obsadzenie Toma Hanksa jako szefa Kręgu, Baileya. Niby facet w stylu Steve’a Jobsa, czyli wizjoner, wyluzowany i zdystansowany. Tylko, że ma być demoniczny i straszny, ale kompletnie mu nie wychodzi. Jedynymi wartymi uwagi postaciami są rodzice Mae (Glenne Headey oraz nieodżałowany Bill Paxton), ale oni mają za mało czasu.

krg3

W rozmowie do Kręgu na pytanie czego się boi, odpowiada: zmarnowanego potencjału. Tutaj zepsuto niemal wszystko, co się dało: brakuje fajnych postaci, intryga jest prowadzona ślamazarnie i bez polotu, aktorsko jest średnio. Nawet lęk przed Internetem wywołuje znużenie, a tym miało uderzyć. Z tego Kręgu będziecie się chcieli wypisać.

4/10

Radosław Ostrowski

In a Valley of Violence

Każdy chciał kiedyś być kowbojem. Ale kimś takim na pewno nie jest Paul. Razem ze swoim psiakiem Abbie jedzie do granicy z Meksykiem, by zacząć wszystko od nowa. Po drodze jednak trafia do małego miasteczka Denton, gdzie rządzi szeryf Clyde Martin oraz jego nadpobudliwy syn Gilly. Z jakiegoś zrozumiałego dla siebie powodu, prowokuje Paula do bójki, którą przegrywa. Szeryf nakazuje Paulowi opuszczenie miasta, jednak Gilly ma własne plany i na własną rękę chce się odegrać, zabijając naszą parkę poza miasteczkiem. I to był ich pierwszy błąd.

dolina_przemocy1

Ti West do tej pory kojarzył się głównie z tanimi horrorami, jednak tym razem postanowił nakręcić western i to nie jakiś tam pierwszy lepszy, tylko mocno inspirowany dokonaniami klasyków z Włoch. Czuć tą inspirację od animowanej czołówki (prawie jak z „Trylogii dolarowej” Sergio Leone) a po muzykę wyraźnie pełną odniesień do Ennio Morricone. Krajobrazy choć piękne, są bardzo surowe i bezwzględne wobec ludzi, współtworząc klimat fatalizmu. Sama historia to proste kino zemsty, które musi eksplodować. Jednak reżyser nie stawia tutaj na brutalną rozpierduchę oraz destrukcję wszystkiego, co się da. To bardzo kameralne, skromne kino, oparte na dialogach oraz niemal w całości dziejące się w jednym miejscu. Buduje to świetny klimat (zwłaszcza w drugiej połowie, gdy dochodzi do konfrontacji), a proste dialogi tylko podkręcają atmosferę. Może i widać tutaj skromny budżet (mało miejsc odwiedzany – w sensie przestrzeni, krótka przeszłość bohatera pokazana tylko za pomocą skromnego światła latarki), ale wszystko zgodnie z regułami gatunku (sam przeciw wszystkim, zgniłe moralnie miasto). Może i jest to przewidywalne, ale jaką daje to satysfakcję.

dolina_przemocy2

Niezły scenariusz oraz solidną reżyserię wspierają dobrzy aktorzy. Drugi raz na Dziki Zachód (ostatnio był w „Siedmiu wspaniałych”) odwiedza ostatnio Ethan Hawke i nadal uważam, że wizualnie pasuje do tego gatunku. Sprawdza się jako tajemniczy nieznajomy z krwawą przeszłością, ścigany przez własne demony i szukający zapomnienia. Nie jest mu to jednak dane – aktor próbuje być takim drugim Eastwoodem (surowy, niski głos), minimalizm mimiki, jednak wiele mu brakuje. Ale kompletną niespodziankę sprawił John Travolta jako szeryf, zmuszony do wyboru między Paulem i swoim synem (świetny James Ransome), pyskatym i krnąbrnym. Jego próby załagodzenia sporu są godne podziwu, jednak finał może być tylko jeden.  Jedyną wyrazistą kobietą w tym miasteczku (i jedyną uczciwą) jest Mary Anne (Taissa Farmiga), której trudno odmówić empatii.

dolina_przemocy3

Flirt Westa z westernem zaliczam do w pełni udanych. Mimo drobnych mankamentów, film ma klimat spaghetti westernu, gdzie rządzi cynizm, brutalność i bezprawie. Pozorny happy end wydaje się tylko wstępem do nowej opowieści. Ciekawe, czy pojawiła by się tam nadzieja?

dolina_przemocy4

7/10

Radosław Ostrowski