Better Man: Niesamowity Robbie Williams

Już jedna muzyczna biografia wskoczyła do kin („Kompletnie nieznany” o Bobie Dylanie), a tu już wskakuje kolejny portret gwiazdy muzyki. Tym razem jest nią Robbie Williams – kiedyś członek boysbandu Take That, imprezowicz i solista z mocno wyboistą karierą. Za kamerą stanął reżyser „Króla rozrywki” Michael Gracey, zaś w artystę wcieliła się… komputerowo wygenerowana małpa. Brzmi jak zwykła sztuczka, która ma odwrócić uwagę od sztampowego i standardowego biopica?

Jakby tego było mało, sam Williams pełni tu rolę narratora, opowiadającego z offu całą historię. Jednak jego komentarz, niepozbawiony złośliwości i ironii jest bardzo mile widzianym dodatkiem. Bo sama historia jest troszkę konwencjonalna: od dzieciaka, traktowanego niemal przez wszystkich jako nieudacznika przez casting do boysbandu Take That aż po solową działalność. Po drodze jego ojciec Peter (Steve Pemberton), szuka swojej szansy jako komik i odchodzi od rodziny, zaś Robbie’ego wspiera mocno babcia (Alison Steadman). W końcu jako nastolatek trafia do boysbandu i tu się zaczyna kariera.

Nie spodziewajcie się mocnego trzymania się faktów oraz odhaczania kolejnych wydarzeń z Wikipedii. Reżyser bardziej skupia się na energii oraz impresyjnego tworzenia portretu artysty. Tutaj sukces z porażką idą ręka w rękę, zaś coraz większa sława mocno odbija się na jego zachowaniu. Zagubiony człowiek, nad którym kontrolę przejmuje ego, co doprowadza do ostrego chlania i ćpania. Ale nawet wtedy „Better Man” wygląda imponująco: od szybkich montażowych zbitek, imponujących scen tanecznych (fantastyczna sekwencja pod utwór „Rock DJ”) oraz znanych hitów Williamsa, pełniących rolę dodatkowego łącznika emocjonalnego. Wszystko zrobione w bardzo kreatywny i nieszablonowy moment (upadek Robbiego z klatki schodowej, gdzie nagle pojawiają się rewiowe pióra czy zderzenie z samochodem).

Ale w drugiej połowie coraz bardziej zaczynają przebijać się klisze: od trudnej relacji z poznaną Nicole Appleton (cudowna Raechelle Banno), całkowity upadek i zniszczenie mieszkania, odwyk oraz triumf sceniczny, ze specjalnym koncertem. Nawet w tych chwilach Gracey potrafi pobawić się znajomymi schematami (ostatnie zdanie Robbiego – idealna puenta), będąc bliżej „Rocketmena” niż „Bohemian Rhapsody”. Aczkolwiek daleko mu do zeszłorocznego „Kneecap”, będącego totalną jazdą bez trzymanki.

A co w przypadku komputerowej małpy w roli głównej? To nie jest tylko sztuczka wizualna, ale dodaje pewnych dodatkowych warstw: Williamsa jako niedojrzałego człowieka, zderzonego i niegotowego na sławę; wytresowanego przez szołbiznes zwierza czy oglądanego i kochanego przez miliony, widzianego przez media oraz szołbiznes niczym w klatce. Uwielbiany, ale nienawidzący samego siebie.

Choć w drugiej połowie są pewne momenty przestoju i klisze zaczynają się przebijać, to „Better Man” jest jedną z lepszych oraz bardziej kreatywnych biografii muzycznych. Bardzo dobrze napisany, świetnie zagrany, pełen dzikiej energii i chwytliwych numerów. Czyli da się zrobić mniej standardową biografię muzyczną – idźcie i bawcie się dobrze.

7,5/10

Radosław Ostrowski

To właśnie seks

Człowiek jest istotą bardzo skomplikowaną, która próbuje jakoś żyć w tym pokręconym świecie. Równie pokręcone bywa życie intymne, ale nie zawsze jesteśmy w stanie o tym opowiadać. I o tym opowiada australijski film „To właśnie seks”.

to_wlasnie_seks1

Film Josha Lawsona (pojawia się także po drugiej stronie jako fetyszysta stóp) to opowieść o pięciu parach oraz ich życiu intymnym. Problemem może być jednak to, że mamy pewne fetysze oraz fantazje, co wywołuje obowiązkowe komplikacje. Ona chce być zgwałcona, on czuje podniecenie, gdy żona śpi (bo za dnia jest twardą i ostrą zawodniczką), żona podniecana tylko, gdy widzi łzy czy wchodzenie w role. „Co się stało ze starym, dobrym seksem?” – pyta jedna z postaci. Reżyser w sposób słodko-gorzki pokazuje pewną może mało odkrywczą, ale trafną prawdę: do dobrego i satysfakcjonującego seksu potrzebna jest dobra… komunikacja. Jeśli nie boimy się powiedzieć o swoich marzeniach, fantazjach, bez osądzania i szczerze, to jest szansa, że się uda.

to_wlasnie_seks2

Każda z tych opowieści jest rozbrajająco szczera (próba gwałtu na parkingu skończona dość ostro), a komplikacje doprowadzają do nieobliczalnych sytuacji. Jak inaczej wytłumaczyć, że za bardzo zaczniemy zatracać się w tych fetyszach (mąż za bardzo pragnący odgrywać role, kobieta doprowadzająca męża do łez – orgazm udało się osiągnąć dopiero na wieść o… śmierci teścia), to możemy stracić bardzo wiele. Mocno o tym przypomina przypadek męża, którego podnieca śpiąca żona, więc ją usypia, co mocno odbija się na jego pracy.

to_wlasnie_seks3

Lawsonowi udaje się balansować miedzy powagą a żartem i pozwala przejrzeć się w bohaterach jak w lustrze. Czy jest możliwe spełnienie swoich marzeń, bez strachu? Wydaje mi się, ze jest taki przypadek, będący jednocześnie najzabawniejszym. Czyli słynna (już) rozmowa w call center, gdzie tłumaczka Monika pośredniczy między Samem a… prostytutką, gdzie nie brakuje pomyłek, przerażenia, aparat słuchowy nagle zacznie szwankować. I to wszystko bardzo bawi, ale finał jest tak uroczy – choćby dla tej kapitalnej sceny warto zobaczyć cały film.

to_wlasnie_seks4

Nie wiem, jak to możliwe, że u nas nie powstał film w takim stylu i o tej tematyce. Bez wulgarności, poczucia żenady i skupianiu się tylko na scenach erotycznych. „To właśnie seks” (oryginalny tytuł „Little Death”) jest szczery, nie drwi z postaci i jednocześnie skłania do refleksji. Ostatnio coraz bardziej lubię takie słodko-gorzkie filmy, świetnie zagrane, z równym tempem oraz kilkoma komediowymi fajerwerkami.

7,5/10

Radosław Ostrowski