Wojownicze żółwie ninja

Chyba nie ma wracającej w tą i z powrotem franczyzy jak Wojownicze żółwie ninja. Dzieło stworzone jako komiks przez Kevina Eastmana oraz Petera Lairda, zaczęło podbijać świat najpierw zabawek, potem telewizji aż w końcu musiał powstać film fabularny. A potem jeszcze były gry komputerowe, kolejne seriale, animacje, a nawet filmy aktorskie. Najbardziej znanym i lubianym filmem z tej franczyzy jest produkcja z 1990 roku od doświadczonego reżysera teledysków, Steve’a Barrona.

Akcja dzieje się w Nowym Jorku, który jest terroryzowany przez tajemniczy gang ninja. Kradną wszystko i wszędzie, zaś policja wydaje się nie mieć zielonego pojęcia. Jednocześnie gdzieś w kanałach miasta działają żółwie ninja pod uważnym okiem mistrza Splintera. Wojownicy z imionami mistrzów sztuki renesansu (Leonardo, Rafaelo, Donatello, Michaelangelo) działają w ukryciu, trzymając się z daleka od świata zewnętrznego. Jednak pewnej nocy naszym przyszłym ninja udaje się zawalczyć z tajemniczym Klanem Stopy, chroniąc dziennikarkę April O’Neil (Judith Hogg). To zwraca ich uwagę przywódcy Klanu, niejakiego Shreddera, co mocno komplikuje ich życie.

Reżyser wydaje się trzymać komiksowego pierwowzoru, gdzie samo miasto pokazane jest jako brudne, niemal opustoszałe nocą i niebezpieczne. Nie jest to jednak hyperealistyczne pokazanie rzeczywistości, lecz podejście bardziej przypominające… „Batmana” Tima Burtona czy legendarnego „Supermana”. Czyli pokazania rzeczywistości na tyle wiarygodnej, by mogły istnieć nastoletnie zmutowane żółwie ninja. Jakkolwiek to idiotycznie brzmi. Bo sama geneza ich powstania jest co najmniej szalona, pokazana z dużym użyciem animatroniki i niepozbawiona humoru. Sama fabuła jest dość prosta, zaś dialogi niezbyt skomplikowane, a humor też nie jest jakiś wysokich lotów (przynajmniej z perspektywy dorosłego), to jednak całość zwyczajnie działa. Może poza (zbyt krótką) finałową konfrontacją między Shredderem a Splinterem.

Barron do ożywienia żółwi oraz ich mistrza sięgnął po samego Jima Hensona i jego ekipę, by stworzyli stroje (dla aktorów oraz kaskaderów), a także narzędzia do wyrażania ekspresji żółwi. Efekt nawet dzisiaj robi wrażenie, zaś bardzo dobrze nakręcone sceny akcji oraz walki ciągle działają. Być może pomógł w tym fakt, że te sceny były kręcone przy użyciu 22 klatek na sekundę, by potem przyspieszyć do 24 klatek. Nie brakuje tutaj dowcipnych interakcji, choć humor jest na poziomie bohaterów – czyli nastoletni. I czasem przez to może wydawać się strasznie suchy. Niemniej więź między żółwikami oraz ich mentorem jest autentyczna, co jest zasługą świetnych ról głosowych (szczególnie Kevina Clasha jako Splintera). Całość, mimo miejscami mrocznej kolorystyki, jest czytelnie oświetlona i nakręcona, z paroma zapadającymi w pamięć momentami jak rozmowa Rafaela ze Splinterem przy świetle świecy czy pierwsze wejście Shreddera.

Ale też żywy aktorzy mają tutaj coś do roboty. Absolutnie wybija się tutaj Judith Hoag oraz Elias Koteas. Pierwsza jako dziennikarka April O’Neil ma w sobie zadziorność i upór w dążeniu do faktów, a także ma świetną dynamikę z żółwiami. Drugi wcielający się w samotnego mściciela Casey Jonesa wnosi sporo humoru, luzu i dzikiej energii. Z kolei James Saito wcielający się Shreddera jest odpowiednio niepokojący, z mrocznym głosem, bez popadania w śmieszność, choć pojawia się bardzo rzadko. Jedynie Michael Turney grający Danny’ego, młodocianego członka Klanu Stopy wypada dość sztywno i odstaje od solidnej reszty.

Pierwsze „Wojownicze żółwie ninja” godnie znoszą próbę czasu, czego się nie spodziewałem. Naturalnie sfotografowany z cudowną muzyką mieszającą syntezator, funk z Orientem, cholernie dobrym aktorstwem oraz fantastycznie użytą animatroniką, pozwalającą ożywić i uwiarygodnić tytułowych bohaterów. Żadne efekty komputerowe tego nie są w stanie zastąpić, o czym dzisiaj wielu twórców zapomina, zaś dzieło Barrona to destylacja lat 90.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Wojownicze Żółnie Ninja: Zmutowany chaos

Leonardo, Raphaelo, Donatello i Michelangelo – to imię najsłynniejszych i najwybitniejszych artystów epoki renesansu. Takie też imiona noszą słynne Wojownicze (Nastoletnie) Żólwie Ninja, czyli komiksowi bohaterowie stworzeni przez Kevina Eastmana oraz Petera Lairda. Marka ta mimo prawie 40 lat trzyma się dobrze z masą komiksów, seriali animowanych, gier komputerowych czy filmów. Teraz Nickelodeon przygotowało animację, przy której palce (jako producent i scenarzysta) maczał Seth Rogen z Evanem Goldbergiem.

„Zmutowany chaos” jest niejako origin story (w dość szybkim tempie) oraz pierwszą poważna akcją naszych bohaterów. Jak pamiętamy, nasze żółwiki jak były w wieku niemowlęcym zostały skażone śluzem. Ciecz ta została stworzona przez ekscentrycznego naukowca, Baxtera Stockmana, który zbiegł przed korporacją TCRI i wychowywał (jak dzieci) zwierzęta. Ale został namierzony przez dawnych szefów oraz zginął w potężnej eksplozji. 15 lat później nasze żółwie wychowywane przez szczura Splintera trzymają się z dala od ludzkich oczu w kanałach. Jednak nastoletnie żółwiki nie bardzo chcą spędzać czas tylko pod ziemią. Bo ciągle te same twarze, nuda oraz rutyna, więc w trakcie wypadów na zakupy pozwalają sobie na różne pierdoły. Podczas jednej z eskapad zostają zauważeni przez nastoletnią uczennicę, April O’Neil. Zdobywają jej sympatię po tym jak obijają oprychów kradnących jej skuter.

I żółwie razem z nią wpadają na prosty (wydawałoby się) plan na zdobycie uznania i akceptacji przez ludzi. Muszą dokonać bohaterskiego czynu i najlepiej by został przez kogoś nagrany, pokazany przez Internet albo inne media. W ten sposób ludzie przekonają się do mutantów, zdobywając respekt i szacun na dzielni. Nadarza się okazja przez działania tajemniczej SuperMuchy. Kradnie jakieś dziwne bajery, nikt nie wie jak wygląda, ani jak go znaleźć. Jednak nasi czterej skorupiaści jeźdźcy apokalipsy nie traktują tego jako problemu, lecz jako wyzwanie.

Musze się do czegoś przyznać: nigdy nie miałem styczności z Żółwiami Ninja. Ani z komiksami, filmowymi inkarnacjami, grami czy kreskówką z lat 80-tych (poza chwytliwym temat z czołówki, ale nie pamiętam okoliczności). Miałem świadomość, że istnieje coś takiego, kojarzyłem imiona, mistrza Splintera oraz Schreddera, ale to w zasadzie cała moja wiedza. Więc na „Zmutowany chaos” szedłem trochę w ciemno i… byłem bardzo pozytywnie zaskoczony.

Sama historia może jest oparta na znajomych elementach oraz schematach, czyli grupa outsiderów ratuje świat. Niemniej jest ona pełna uroku, nawet jeśli skręca w oczywiste i obowiązkowe elementy w rodzaju finałowej konfrontacji z rozpierduchą w mieście, złej korporacji mającej za cel stworzenie superżołnierzy z mutantów czy drodze naszej czwórki do działania jako drużyna. Dla mnie najmocniejszym punktem fabularnym była relacja między naszymi ninja a „ojcem”, bo tak można nazwać Splintera oraz z April – pierwszym człowiekiem, który ich nie atakuje ani reaguje agresją. Pierwszy jak wspomniałem jest kimś na kształt ojca, co kocha swoje dzieci i obroni przed niebezpieczeństwem, ale chce je chronić przez izolację od świata zewnętrznego. Nie jest to paranoja czy próba kontrolowania, lecz bardzo nieprzyjemne doświadczenia z przeszłości. Dla April początkowo nowi znajomi są tylko interesującym newsem oraz szansą na karierę dziennikarką, która nie radzi sobie z tremą ani występami przed kamerą. Z czasem staje się sojusznikiem naszych chłopaków i pomaga wydostać się z tarapatów.

To, co najbardziej wyróżnia „Zmutowany chaos” z grona innych animacji to styl wizualny. I nawet nie chodzi o podobieństwo do „Spider-Manów” od Sony, ale nietypową kreskę. Bardzo przypominającą rysunki nastolatka z jego zeszytu, zrobione ołówkiem i potem pomalowane farbą. Niby dość oszczędne, z drobnymi efektami świetlnymi, nawet można odnieść wrażenie jakby to była animacja poklatkowa z użyciem plasteliny. Nie wiem jak to oni zrobili, ale wygląda to absolutnie unikatowo. Szczególnie kapitalnie zmontowana scena akcji, gdy żółwie walczą z szefami czterech gangów (przejścia tak płynne jakby to była jedna walka) czy finałowa konfrontacja z SuperMuchą. Tak samo jak świetnie dobra muzyka, głównie klasyczny rap, ale tak bardzo eksperymentalne wariactwo duetu Trent Reznor/Atticus Ross. Całkiem dobrze się na ekranie sprawdza ten miks.

Na koniec zostawiłem jedną kwestię: w naszym kraju film jest pokazywany TYLKO z polskim dubbingiem. Ja w przypadku animacji jestem bardziej tolerancyjny w przypadku jeśli chodzi o dubbing. I tutaj wyszło naprawdę nieźle, co jest zasługą przyzwoitego tłumaczenia Zuzanny Chojeckiej oraz solidnej reżyserii Katarzyny Ciecierskiej. Same żółwie brzmią naprawdę dobrze i czuć, że są grani przez młodych aktorów (Mateusz Ceran, Kosma Press, Filip Rogowski oraz Jan Szydłowski), wypadają bardzo naturalnie, wierzyłem w ich więź oraz interakcję. Także Julia Chatys, czyli April O’Neil wypada solidnie. Ale najjaśniejszym punktem byli dla mnie świetni Ryszard Olesiński w roli Splintera oraz Marcin Przybylski jako Supermucha. Ten pierwszy jest odpowiednio ciepły, opiekuńczy do przesady, ale jak trzeba skopać zad to skopie; ten drugi potrafi bardzo łatwo przejść z wyluzowanego spoko gościa po groźną bestię.

„Wojownicze Żółwie Ninja: Zmutowany chaos” jest dla mnie kolejną niespodzianką tego letniego sezonu. Unikatowa kreska, dużo dobrego humoru, świetnie zrobiona akcja oraz przesympatyczni protagoniści – to najmocniejsze karty w talii. Do tego krótki czas trwania (ponad 90 minut) nie pozwala na nudę, a dla mnie – osoby nie znającej i nie będącej fanem marki – to może być początek nowej znajomości. Może nawet zapoznam się z poprzednimi adaptacjami, kto wie.

8/10

Radosław Ostrowski