Światłoczuła

Polski melodramat – kolejna nietypowa zbitka słów, która wydaje się brzmieć niepoważnie. Niemniej w ostatnim czasie był przebłysk powrotu tego gatunku do naszego podwórka dzięki uroczym „Piosenkom o miłości”. Teraz po ten gatunek postanowił sięgnąć Tadeusz Śliwa, czyli reżyser „Nieznajomych”. I efekt końcowy mnie bardzo zaskoczył.

„Światłoczuła” skupia się wokół dwójki młodych ludzi. Robert (Ignacy Liss) to młody fotograf, który pracuje dla agencji reklamowej. Agata (Matylda Giegżno) prowadzi zajęcia w poprawczaku dla młodych podopiecznych. Oboje poznają się podczas sesji fotograficznej, gdzie ona pojawia się jako jedna z modelek. Chłopakowi udaje się zdobyć jej numer i szykuje kolejną sesję, specjalnie na konkurs do Berlina. O czym Robert nie wie, to fakt, że Agata jest niewidoma. Jednak powoli zaczyna coś między nimi iskrzyć, co może mocno skomplikować ich życie.

Sama historia może wydawać się prosta, ale reżyser opowiada ją w sposób bardzo, bardzo delikatny. Ku mojemu zaskoczeniu udaje się uniknąć ckliwości oraz – o co byłoby bardzo łatwo – emocjonalnego szantażu. Śliwa o wiele bardziej trzyma się ziemi, całość w żadnych wypadku nie wygląda jak produkcja made by TVN, pełne bogactwa, blichtru i kiczu. Szczególnie w przypadku pokazania życia osoby niewidomej, pokazane w sposób bardzo immersyjny (fantastyczny moment na rynku, gdzie kamera kręcąca dookoła głowy przy jednoczesnym podbiciu dźwięku). Te momenty chwytały mnie najmocniej, tak jak cała dynamika między nasza główną parą – bez słodko-pierdzącego obrazowania, z paroma poważnymi decyzjami, niezbyt łatwą reakcją otoczenia czy pewną dramatyczną sytuacją.

Jeśli miałbym się do czegoś przyczepiać (a nie chcę) to czasami „Światłoczuła” bywa dość teledyskowa w formie oraz wątek przeszłości Roberta wydaje się – nomen omen – kliszowy, ale to są jedyne poważne skazy. Prawdziwą siłą jest tutaj absolutnie cudowny duet Ignacy Liss/Matylda Giegżno. On świetnie wypada jako świadomy swojego talentu, ale bardzo niepewny siebie twórca; jednak to ona zawłaszcza ekran swoją energią. Jej Agata to bardzo pewna siebie, pełna energii, dowcipna i charyzmatyczna postać, czerpiąca garściami z życia. Razem są wręcz elektryzujący, przez co chce im się kibicować. Na drugim planie też dzieje się sporo, choć najbardziej wybija się Bartłomiej Deklawa (Igor, przyjaciel Agaty) oraz Aleksandra Pisula (Matylda, siostra Roberta).

„Światłoczuła” jest dla mnie sporą niespodzianką i idealnym przykładem kina prostego, ale nie prostackiego. Pełen uroku, angażujący emocjonalnie oraz bardzo cudownym duetem aktorskim w głównej roli. Zróbcie sobie przysługę i pójdźcie na to małe cudo, a nie będziecie żałowali.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Pjus – SłowoWtóry

słowowtory

Pamiętacie taki skład 2cztery7? Jego trzeci członek Pjus tym razem zrealizował kolejną solową płytę. Ale jeśli myślicie, że będzie tak jak zawsze w tego typu projektach, to się myślicie? Pjus po przeszczepie implantów uszu postanowił zrobić bity i napisać teksty, ale to zaproszeni goście je wykonują. U nas nie jest to spotykana praktyka, co jeszcze bardziej intryguje. Jakie powstały połączenia?

Początek to wręcz bombastyczne, ale bardzo klasyczne w formie “Callarm” pełne skreczy, mocnych riffów gitarowych oraz uderzeń dęciaków na początku. Jazzowe wstawki są mocno obecne w ironicznym “Z tłustymi i w tłuszczy”, by wejść w mroczno-minimalistyczne “Złowo” zabarwione niemal etnicznie brzmiącym refrenem od Rosalie. Równie odrealniony jest pełen elektroniki oraz mocnej perkusji “Coffee Paste” oraz idący ku ciepłym dźwiękom “Niewielka Warszawska”, płynnie bujająca tak, jakbyśmy cofnęli się do West Coast lat 90. Wszystko się zmienia w niemal mechanicznym, pełnym gitar “Nasztukawszy”, gdzie wokalnie udziela się… Tymon Tymański ze swoim niemal obojętnym głosem. By nie zanudzić, “Na rogu świata” pędzi na złamanie karku, mieszając staroszkolny sposób z mocnymi oraz gęstymi perkusjami z przestrzennymi klawiszami oraz ciepłymi klawiszami w tle oraz bardziej minimalistyczny “Lakokalips”, gdzie – niestety – refren śpiewany na autotunie przez niejakiego Głośnego, brzmi paskudnie i jest najpoważniejszą wadą całej płyty. Powrót do bardziej dynamicznego, wręcz łamanego popisu serwuje śpiewane “Poloveanie”, skręcający we współczesny pop, zrobiony jednak ze smakiem. A Martina M. wykonująca ten utwór mocno zapada w pamięć. Tak samo jak minimalistyczno-cykająco-jazzowy (ach ten saksofon) “Promyzeusz” czy pełne wręcz kosmicznie smielonych dźwiękow “Odpyski”.

Ilość gości robi tutaj imponujące wrażenie. Są zarówno weterani pokroju Vienia, Pelsona,  Włodiego czy Tego Typu Mesa, młodych bezczelnych robiących od lat zamieszanie pokroju Sariusa, Kuby Knapa, Spinache’a czy Rasa, jak też osoby spoza środowiska hip-hopu (Tymon Tymański, Kortez). I ci wszyscy goście wykonali fantastyczną robotę, nadając swoim flow prawdziwego kopa oraz zgrywając się w pełni z bitami. Do tego inteligentne teksty o kulturze, hazardzie, kopiowaniu czy… nadwadze.

Pjus dokonuje prawdziwego popisu muzyczno-tekstowego, co mogło się wydawać dziwacznym pomysłem. W naszym kraju przyjęło się, że raperzy sami sobie piszą teksty, a nie ykonują czyjąś robotę, bo inaczej nie będą autentyczni. Ale jak widać paru osobom to kompletnie nie przeszkadzało, dopełniając te wariackie, inteligentne teksty z kapitalnymi bitami. “SłowoWtóry” to jedyne w swoim rodzaju doświadczenie dla fanów rapu.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Kortez – Mój dom

moj-dom-w-iext51497298

Łukasz Federkiewicz swoim debiutanckim albumem “Bumerang” zrobił ogromne zamieszanie dwa lata temu. Od tej pory muzyk i wokalista musiał zmierzyć się z dużą presją oraz ogromnymi oczekiwaniami. Pytanie, czy “Mój dom” będzie tak imponującym sukcesem jak debiut?

Drugie wydawnictwo Korteza to concept-album opowiadający o związku, który się rozpada, a całość jest znacznie bogatsza aranżacyjnie. Zaczyna się od fortepianowego rozpędu w postaci “Pierwszej”, gdzie pod koniec wchodzi delikatna gitara elektryczna. Bardziej popowo i gitarowo brzmi “Dobrze, że Cię mam”, chociaż to “papapapara” pod koniec można było sobie darować. Fortepian jeszcze wróci w żwawym “We dwoje” czy singlowym “Dobrym momencie”, ale mnie najbardziej zaskoczyła obecność elektroniki niemal żywcem wzięte z lat 80. (“We dwoje” czy organowe “Nic tu po mnie”). Swoje także ma do zrobienia pulsująca perkusja (“Film przed snem”), wręcz metaliczny bas (“Nic tu po mnie”), a nawet akordeon w mrocznym “Trudnym wieku”. Wszystko trzyma wysoki poziom, każdy dźwięk chwyta za serce, ale na sam koniec dostajemy synthpopowe “Wyjdź ze mną na deszcz”, które bardzo mocno odstaje od reszty.

Teksty bardzo osobiste, refleksyjne, pokazujące etapy związku aż do rozstania i dalszego życia. Kortez nadal ze swoim niskim głosem potrafi zagrać na wszystkich możliwych strunach wrażliwości, co nie chce się w żaden sposób zmienić. Tak się właśnie robi ambitny mainstream, który ma coś więcej do powiedzenia, grając też mocno na emocjach.

8/10

Radosław Ostrowski

Ten Typ Mes – Ała.

ten_typ_mes_0

Drugiego takiego rapera w naszym kraju jak Piotr Szmit aka Ten Typ Mes nie ma. I nie chodzi tylko o flow czy warsztat, ale o sporą dawkę ironii oraz dźwiękowego sznytu. Dlatego z pewną nieukrywaną pewnością sięgnąłem po „Ała.”. Czy będzie silny ból czy tylko drobne draśnięcie?

17 utworów i ponad godzinny materiał. Może to przyprawić o ból głowy. Do tego masa gości i różnych kompozytorów, producentów (m.in. Michał „Fox” Król, współpracujący z Marią Peszek, Kortez, Mateusz Holak RAU czy Szogun). Otwierające całość „Codzienność” nawet nie jest najgorsze – grube basy, żwawa perkusja i podkręcona elektronika. Do tego jeszcze chórki, Dawid Podsiadło i śpiewający na początku Mes, a także finałowa, instrumentalna końcówka z melancholijnym fortepianem. Konsternacja gwarantowana, ale wsłuchiwanie się w tekst daje sporo satysfakcji. A to dopiero początek, bo wchodzi „Mój terapeuta” – z jednej minimalistyczny podkład i potencjalny hit radiowy, z drugiej dosadny i ostry atak na terapeutów, przypominających bardziej wróżki czy szamanów. „Bledną” pachnie kosmosem – zimną, chłodną elektroniką z wplecioną wiolonczelą, podkreślającą depresyjny klimat. I Mes najpierw śpiewa, by potem zacząć nawijać, a na koniec atakują ładne chórki oraz jazzowa perkusja.

I kiedy wydaje się, że już dziwniej nie będzie, to pojawia się niemal czysty rap z cykaczami, bitami, czyli „Book Please” (do tego szeleszczące kartki), by pod koniec kompletnie zmienić klimat, dodając gitarę elektryczną oraz prosty komunikat. Tutaj Mes brzmi troszkę jak w starym stylu, ale bardziej nowocześnie. Tak samo wypływa niemal epicki „Przewóz osób” lub „Czy Ty to Ty” (i pływa tu VNM). „Pytajniki” to już skręt w jazz (Hammond, dęciaki, perkusja), który sprawił mi sporo frajdy, gdzieś tak do dwóch i pół minuty. A eksperymentalny minimalizm wraca w „Pokaż mi dom” oraz melancholijnym „Jak nigdy” (strzelająca pod koniec elektronika z cykaczami).

Szlag mnie trafił, gdy trafiłem na „Unisex” – pełen niemal dyskotekowego podkładu, pełnego house’u, elektronicznej perkusji oraz dubstepowych wstawek. Mes tutaj próbuje chyba podbić parkiety jak Fisz Emade ze swoim „Telefonem” (skojarzenie z „We Found Love” – posłuchajcie początku) i zwyczajnie przekombinował (w środku mamy jeszcze przerobiony głos i instrumentalną wstawkę z żywymi instrumentami pod koniec). Drugim takim mocnym dziwadłem jest dla mnie jazzowy „Ale psa byś przytulił” (saksofon mi pasuje, ale ta perkusja i cykadła to niekoniecznie), trzecim kolejny parkietowy skoczniak, czyli „W sumie nie różnią się” (takiej sieczki się nie spodziewałem).

Sama nawijka Mesa wywołuje we mnie mieszane uczucia. Nie chodzi o technikę, bo ta jest opanowana i świetna, z przyspieszeniami na czele oraz rzucającymi skojarzeniami (zgrabnie wpleciony Lennon czy Chris Brown), a pomysły na niektóre utwory są świetne („Book Please”, gdzie wszelkie próby czytania są przerywane wieściami z drugiej strony komputera, wizyta u psychiatry w „Moim terapeucie” czy krytyczne spojrzenie na ekologów w „Ale psa byś przytulił”). Z drugiej strony Mes kolejny raz próbuje śpiewać („pieje kogutem”), co nie brzmi tak strasznie (takie wejście w stronę czarnych brzmień), ale wywołuje dezorientację. Podobnie rzecz ma się z muzyka, która jest mieszanką różnych estetyk: od rapu po jazz i elektroniczną sieczkę, jakby ziom chciał złapać kilka srok za ogon. Fajnie brzmią te instrumentalne wstawki pod koniec grane na żywych instrumentach, ale można byłoby z tego zrezygnować. Taka niespójność mocno gryzie. Podobać się mogą zgrabne chórki wplecione w refrenach (a śpiewają m.in. Monika Borzym, Kinga Miśkiewicz i Maryla Modzelan).

To wszystko powoduje, że wiele osób „Ała.” odrzuci po pierwszym przesłuchaniu. I nie dziwię się temu, bo parę bardziej dyskotekowych flirtów można było sobie odpuścić, a w paru kawałkach zmienić teksty (relacje damsko-męskie nie brzmią zbyt interesująco, co słychać w „Unisex”), co na pewno nie zaszkodziłoby. Mes jednak zrobił to po swojemu i albo to kupujesz, albo wypierdalasz. Ja ciągle się waham, co do oceny, bo mimo kolejnych odsłuchów nie wszystko mi tu odpowiada. Mam wrażenie, że ten typ ma wywalone na opinie innych.

6/10

Radosław Ostrowski

Martyna Jakubowicz – Prosta piosenka

prosta piosenka

Jedna z najbardziej znanych postaci alternatywnego rocka/bluesa lat 80., kojarzona dzięki jednej piosence o domach z betonu. Martyna jednak nie odpuszcza i dalej nagrywa. Po albumie w hołdzie Joni Mitchell nagrała autorski materiał, który trzyma poziom.

Tytuł zapowiada, że nie będzie żadnych zmian i będą proste utwory. I owszem, aranżacyjnie jest tutaj prosto, gdzie dominuje gitara akustyczna z perkusją, idąc czasem w stronę folku (ciepły „Jestem niby hak” czy skoczny „Kota na kolanach mam”) i odrobinę podrasowana elektroniką (singlowy „Mój czas ucieka” ze zgrabnymi smyczkami). Nie zabrakło jednak mroku, jak w „Macherach od pieniędzy” z dziwacznym wstępem klawiszowym czy elementów bardziej etnicznych (akordeon w „Rzece miłości, morzu radości, oceanie szczęścia”) czy prostych detali wzbogacających całość (klaskanie w „Wielkiej słabości” czy orientalny środek w „Rządzi zło”). Więc jest prosto, ale nie prostacko.

Zawsze muzyka była wsparciem dla tekstów, w których Martyna przygląda się światu. Opowiada zarówno o sobie, pieniądzu, kwestii zła i nie brakuje tutaj dystansu („Fiolety”). I tak jak w przypadku piosenek nie jest to prostactwo, a Martynę wspiera Kortez i Wojciech Waglewski (najostrzejszy w tym zestawie „Ja płonę”).

Martyna Jakubowicz nie zmienia swojej stylistyki czy gatunku, tylko raczej powoli ewoluuje. Jest prosto, ale i z głową, za co będę szanował ten album. I jeszcze wrócę do niego.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Kortez – Minialbum EP

27710ec702f63378bebb48d4e67e3624

Kortez w zeszłym roku namieszał poważnie swoim debiutanckim albumem „Bumerang”, stając się objawieniem roku 2015. Teraz wychodzi – jak sama nazwa wskazuje – „Minialbum” z pięcioma nowymi utworami, utrzymanymi w klimacie debiutanckiej płyty, czyli brzmienia alternatywnego.

Podstawą jest gitara Korteza, jednak udaje się wzbogacić aranżacje, co pojawia się w otwierającym całość „Co myślisz?”, w którym pojawia się pulsująca perkusja oraz elektronika, tworząc odrobinę senny klimat. Intensywnie się robi w mroczniejszych (troszkę) „Kominach”, gdzie wszystko paruje i przyspiesza. Uspokojeniem można nazwać „Wiem, że mnie podglądasz” w jazzowym entourage’u (fortepian, wolna perkusja), podobnie jak najlepszy w całym tym zestawie „Joe”. Knajpiarsko brzmi „Ćma barowa” z bluesowo grającą gitarą elektryczną, tworząc bardzo depresyjny klimat. Na sam koniec dostajemy wydłużoną wersję znanej z debiutu piosenki „Z imbirem”.

Można się czepiać, że „Minialbum” to w zasadzie to samo, co „Bumerang”, tylko w krótszej formie, jednak całości słucha się po prostu znakomicie. Wyciszona, nadal intymna płyta z niebanalnymi i refleksyjnymi tekstami. Prawdziwa perła.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Kortez – Bumerang

1280x1280

Ostatnio coś przysypało debiutantami z Polski. Najpierw Leski odleciał, ale na Liście Przebojów Programu Trzeciego uwagę słuchaczy skupił młody, 26-letni mężczyzna z gitarą. Łukasz Federkiewicz zwany Kortezem wydał we wrześniu swój debiutancki album „Bumerang”. I dawno tytuł nie był tak adekwatny.

To muzyka mocno alternatywna i uderza w głowę niczym bumerang. Ale nie jest ona w żaden sposób spektakularna czy widowiskowa. Otwierająca całość „Pocztówka z kosmosu” przepełniona jest elektroniką (wiadomo, nic tak nie oddaje „kosmicznego” wymiaru) i sporadycznymi wejściami gitary, by pod koniec zaskoczyć… jazzującą perkusją oraz gwizdami. Bardziej niepokojący jest „Powrót do domu” z pulsującymi klawiszami oraz fortepianem na początku, by przyspieszyć perkusją. Walczyk „Od dawna już wiem” i „Zostań” są znane z LP3 i są bardziej gitarowe od reszty. Akustyczni „Ludzie z lodu” powoli rozkręcają się, a smaku dodaje oszczędna perkusja oraz wolno wchodząca gitara elektryczna. Równie wyciszone jest „Z imbirem”, gdzie gitarę wspierają cymbałki i reggae’ującą gitarę elektryczną. Przyjemne „Niby nic” zaskakuje nakładającymi na siebie gitarami, mandoliną, klimatem zahaczając o Skubasa – gdyby nie dęciaki w połowie zaznaczające swoją obecność.

„Uleciało” jest bardzo wolnym numerem, wyciszonym, ale pełnym niepokoju (klawisze i bas). Tytułowy „Bumerang” zaczyna się od niskiego głosu Korteza, do którego dołączają kolejno – kontrabas i klawisze zmieszane z gitarą, skręcając pod koniec w stronę łagodnego jazzu. A finałowe „Dla mamy” to ciepła kołysanka z fortepianem, trąbkami.

Kortez ma bardzo niski, nosowy głos, który zaskakująco spójnie łączy się z muzyką oraz oryginalnymi, niemal poetyckimi tekstami, będącymi refleksjami dojrzałego mężczyzny. Każdy utwór porywa i zaskakuje, przez co „Bumerang” zostaje w pamięci na długo. I na pewno będę do tego albumu wracał nieraz.

8/10

Radosław Ostrowski