Get on Up

Chcę wam opowiedzieć o człowieku, co muzykę miał we krwi, a energii pozazdrościć mógł mu każdy młodzieniaszek. Każdy fan muzyki słyszał (co najmniej) o Jamesie Brownie – ojcu chrzestnym soulu, mieszającego gospel, funk i tak jak Ray Charles wywracający całą muzykę rozrywkową do góry nogami. I to o nim postanowił opowiedzieć Tate Taylor, reżyser odpowiedzialny za „Służące”. Tak bogata postać z tak barwnym życiorysem zasługuje na film i trudno było w zasadzie wybrać na czym się skupić.

get_on_up1

A czego tu nie ma? Trudne dzieciństwo, podczas którego matka i ojciec zostawili go u ciotki-burdelmamy. Jako młody chłopak został aresztowany za kradzież garnituru, wreszcie dołącza do zespołu gospel i rozpoczyna swoją karierę muzyczną. Potem kobiety, kariera, szczyt i upadek. Brzmi klasycznie i standardowo? I tak też jest. Reżyser łamie chronologię i przeplata epoki i różne okresy w życiu Browna: od Wielkiego Kryzysu po koncert w 1993 roku, gdy powrócił w chwale. Problem jednak w tym, że dla mnie to wszystko jakieś takie powierzchowne i pewne wstawki są ledwo liźnięte. Mamy tutaj krótkie wejście związana z koncertem w Wietnamie (do którego już nigdy nie wracamy), pracę w burdelu, by potem zobaczyć jak Brown rozgrywa i miesza w szołbiznesie – sam organizuje promocję koncertu (za pomocą kolegów radiowców), nie nagrywa standardowych piosenek dla radia, gania za laskami i jest bardzo trudnym w obyciu gościem walczącym o jak najlepsze brzmienie swojej muzyki. Trudno odmówić mu charyzmy i geniuszu, ale tez w gorętszych momentach (koncert po śmierci Martina Luthera Kinga) zachowuje spokój i zimną krew. Tylko to wszystko jakoś mało angażujące, za bardo chyba twórcy skupili się na koncertowych popisach Browna, próbując jednocześnie złapać kilka srok za ogon.

get_on_up2

Trudno nie docenić strony wizualnej: stylowe zdjęcia i scenografia żywcem wzięta z lat 60. i 70. (ten okres najbardziej dominuje). Te furki, ta kolorystyka i te ciuchy wyglądają naprawdę pięknie. Widać to najmocniej w scenach koncertowych, gdzie oświetlenie robi robotę, a kamera serwuje zbliżenia na Browna oraz jego zespół.

get_on_up3

Najbardziej w filmie wyróżniają się dwie rzeczy: muzyka Jamesa Browna oraz sam James Brown, a dokładnie Chadwick Boseman. Aktor nie gra Jamesa Browna, tylko nim jest. Każdy gest, spojrzenie, nawet taniec na koncercie pokazuje, że jest to James Brown, a nie aktor. Jest w tym niesamowita charyzma oraz bardziej zróżnicowany portret, jakiego nie daje w pełni scenariusz. I nie ważne czy jest tyranem, geniuszem szołbiznesu czy nieposkromioną seks maszyną, wierzyłem mu od początku do końca, patrząc jak zaczarowany. Gdyby ten film był lepszy, może nawet mogła być nominacja do Oscara.

get_on_up4

„Get on Up” nie powie zbyt wiele o Jamesie Brownie i nie wyjaśni jego fenomenu. To zaledwie solidny tytuł, który nie wchodzi zbyt głęboko w samego Browna. A szkoda, bo to postać naprawdę nieszablonowa w historii muzyki rozrywkowej. Może ktoś odważniejszy spróbuje?

6,5/10

Radosław Ostrowski

Low Winter Sun

Detektyw Frank Agnew pracuje dla policji w Detroit. Razem z Joe Geddisem zabijają jego partnera Brendana McCanna, pozorując jego samobójstwo. Potem okazuje się, że martwy gliniarz był obiektem dochodzenia wydziału wewnętrznego, co skomplikuje zarówno życie gliniarzy jak i namiesza w półświatku przestępczym Detroit.

low_winter1

AMC to stacja telewizyjna, w której powstały „Walking Dead” czy „Breaking Bad” – bardzo popularne i jednocześnie bardzo uznane tytuły. „Low Winter Sun” jest remakiem brytyjskiego miniserialu z 2006 roku. Czy Chris Mundy odpowiedzialny wcześnie za „Zabójcze umysły” udźwignął zadanie dokonania udanego transferu na amerykański rynek? Niezupełnie, choć potencjał był naprawdę spory. Tematyka jest jednak dość ograna – korupcja w policji, gangsterska walka o władzę – ale były przypadki, że można było z tego sporo wycisnąć.  Intryga jest poprowadzona dość nieźle – partnerzy w zbrodni muszą ze sobą współpracować i wymyślać kłamstwa na poczekaniu, a jednocześnie nie ufają sobie nawzajem, co powoduje napięcia. A jednocześnie próba przejęcia władzy przez Damona Callisa sprawia wrażenie trochę robionej na ślepo, choć podobno ma plan. Oba te wątki są całkiem nieźle poprowadzone, zaś osadzenie tego w opuszczonym i podniszczonym Detroit tworzy dość specyficzny klimat. Jednak do ideału trochę brakuje, jest parę wątków dość słabo poprowadzonych (były glina Sean) albo nie wykorzystanych w pełni (półświatek ze wskazaniem na postać Wielebnego Lowdowna), co trochę męczy. W dodatku zakończenie sugerujące dalszy ciąg wywołuje rozczarowanie i jest dość przewidywalne, co psuje mocno frajdę z oglądania.

low_winter2

Jeśli było jednak coś, co przyciągało uwagę to całkiem solidne aktorstwo z kilkoma mocnymi rolami. Na pewno nie można nie wspomnieć o Marku Strongu, który nieźle sobie radzi w roli detektywa Agnewa, który wplątuje się w brudną sprawę i zaczyna gubić się w kłamstwach. Nie chce jednak, by nikt odpowiedział za to, co zrobił z Geddesem (świetny Lennie James), ale nie wychodzi mu to. Zwłaszcza, że ten drugi jest kompletnie umoczony. Ale cały szoł kradli dwaj inni aktorzy: James Ransome i David Constable. Ten pierwszy jako próbujący zacząć działać na własną rękę gangster wywołuje sympatii i przykuwa uwagę, zaś drugi aktor w roli gliniarza Boyda z wewnętrznego jest nieustępliwy, manipulujący i jako jedyny walczy o prawdę (co niestety mu się nie udaje). Pozostałe postacie nie specjalnie wybijały się ponad przeciętność i solidność.

Niestety, „Low Winter Sun” miał potencjał, by stać się naprawdę dobrą produkcją, jednak scenarzyści zmarnowali potencjał, którego ani aktorzy ani realizatorzy nie byli w stanie więcej wycisnąć. Trochę szkoda, bo początek był naprawdę obiecujący. Ale nawet najlepsi popełniają błędy.

6/10

Radosław Ostrowski