Wilczyca

Hasło „polski horror” samo w sobie brzmi przerażająco, a szczególnie sprawdzając filmy grozy z czasów PRL-u. Niemniej jest parę produkcji tego gatunku z tego okresu, które potrafią zrobić wrażenie nawet teraz („Trzecia część nocy” czy „Lokis”). Jednak najbardziej rozpoznawalnym horrorem jest „Wilczyca” specjalisty od polskiego kina klasy B – Marka Piestraka.

Akcja dzieje się gdzieś pod zaborem pruskim po powstaniu 1846 roku, kiedy do swojego majątku wraca Kacper Wosiński (Krzysztof Jasiński). Na miejscu odkrywa, że jego żona Maryna (Iwona Bielska) jest śmiertelnie chora. Wszystko z powodu próby usunięcia ciąży, a kobieta przed śmiercią rzuca klątwę na męża. Po jej śmierci (oraz wbiciu kołka w serce Maryny) Kacper wyrusza do majątku hrabiego Ludwika (Stanisław Brejdygant) jako jego plenipotent. Jednak w ślad za nim rusza sporej wielkości wilk. Równie zaskakujący jest fakt, że żona hrabiego wygląda dziwnie podobnie jak jego zmarła żona. I zaczynają się dziać dziwne rzeczy.

Od razu może napiszę, żeby rozwiać wszelkie wątpliwości – to nie jest najlepszy polski horror, jaki widziałem. Reżyser ewidentnie do tworzenia filmu inspiruje się włoskim kinem grozy z lat 60. od Mario Bavy, co może wynikać z niezbyt dużego budżetu. Niemniej Piestrak sprytnie kombinuje i umie budować atmosferę. Od ciągle trwającej zimy przez scenę we mgle na drodze aż po dwór. Wszystko idzie dość powolnym tempem i czasami niektóre rzeczy mogą pozornie nie pasować do całości (ucieczka hrabiego Ludwika, romans hrabiny z oficerem huzarów). Niemniej w drugiej połowie zaczyna nabierać mocniejszego tempa, spinając wszystko w klarowną całość – z krwawym (w bardzo kampowy sposób) finałem oraz mocnym zakończeniem.

Technicznie wygląda to całkiem przyzwoicie – od naprawdę stylowych zdjęć przez zaskakująco imponującą scenografię (zarówno dwór hrabiego, jak i pracownia lekarza) aż po bardzo intensywną muzykę orkiestrową. A jak radzi sobie charakteryzacja? Bo jest tu jej troszkę i – no, jest to dziecko swoich czasów. Nie wygląda to śmiesznie, ale straszyć też nie potrafi. Na szczęście nie ma jej zbyt wiele, więc nie przeszkadza aż tak bardzo.

Ale za to aktorstwo – Jezus Maria. Tutaj Piestrak radzi sobie najsłabiej, bo są tu całkiem uzdolnieni aktorzy i – grają strasznie. W sensie niezbyt dobrze, wręcz na granicy przerysowania. Szczególnie dotyczy to Iwony Bielskiej w podwójnej roli oraz Krzysztofa Jasińskiego, którego ratuje postrzelona czupryna oraz epickie wąsy. Właściwie najbardziej wybija się tutaj bardzo energiczny epizod Leona Niemczyka (hrabia Smorawiński) oraz niezawodny Henryk Machalica w roli pewnej wariacji Van Helsinga (doktor Goldberg).

Jakby rozumiem skąd kultowy status „Wilczycy”, zaś Piestrak całkiem nieźle sobie sobie radzi w konwencji folk-horroru. Niemniej nie postawiłbym tego dzieła ani obok „Lokis” Majewskiego czy nawet idącego ku noir „Medium” Koprowicza, bo brakuje mi do tej klasy. Szczególnie w kwestii aktorstwa czy budowaniu napięcia.

6/10

Radosław Ostrowski

„Anna” i wampir

To była jedna z najgłośniejszych spraw lat 70. – „wampir z Zagłębia”. Seryjny morderca kobiet, terroryzujący mieszkańców Śląska. Choć sprawcę schwytano i skazano, do dziś sprawa budzi wątpliwości, co pokazał reportaż z 1998 roku. Jednak kiedy powstawał ten film, nie było miejsca na niejasności czy zawahanie. Ale reżyser Janusz Kidawa podjął się opowiedzenia historii inspirowanej tą głośną sprawą.

„Anna i wampir” jest próbą odtworzenia tej sprawy, ale z perspektywy prowadzących dochodzenie. Część wydarzeń jest prawdziwa, twórcy mieli dostęp do akt sprawy (niektóre fotografie pokazujące sceny zbrodni są wzięte z tych akt), lecz postacie śledczych to fikcja. Naszym przewodnikiem jest kapitan Jaksa (Wirgiliusz Gryń), który zakłada specjalną grupę operacyjną do schwytania „wampira”. Doszło do kilku morderstw, lecz brakuje konkretnych poszlak, śladów czy nawet motywu. Ale cały czas brakuje jakiegoś punktu zaczepienia. Jakby zabójca był sprytniejszy, bardziej cwany albo milicja jest tak niekompetentna. Nawet stosowanie prowokacji (milicjantów w przebraniu lub po cywilnemu czy użycie noktowizorów) czy wyznaczenie nagrody nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Przekonująco udaje się twórcy pokazać jak żmudne było dochodzenie, gdzie brakuje jakiegoś przełomowego momentu. Nie pomagają ani przełożeni, ani żadne „nowoczesne” metody.

Za to panuje stan psychozy, gdzie samo pojawienie się mgły zwiastuje zagrożenie. Morderca pojawia się i atakuje niespodziewanie – nie wiadomo dlaczego, czym. Widzimy jego twarz, ale nie wiemy o nim nic. To wywołuje frustrację, nasila paranoję (oczekiwanie na żonę na przystanku, rozmowa w kolejce czy ucieczka i zamknięcie się świadka zabójstwa), zaś stróże prawa zderzają się z murem. Nie brakuje mniej przyjaznych obrazków milicji jak wymknięcie się sprawcy podczas obławy czy niemal pobicie na śmierć podejrzanego, więc nie spodziewajcie się czystej propagandowej agitki. Jest parę mocnych dialogów, niemal paradokumentalne zdjęcia oraz nieprzyjemna muzyka Henryka Kuźniaka budują klimat. Tak samo jak bardzo zadziwiające, niejednoznaczne zakończenie, przynajmniej dla mnie.

Ponieważ jest to stary film z Polski, to nie za dobrze radzi sobie dźwięk. Wiem, że Kidawa idąc ku realizmowi nagrywał dźwięk bezpośrednio z planu i nie było czegoś, co kiedyś nazywało się post-synchronami. Innymi słowy, wszystko nagrywano na planie, zaś dialogi później nagrywano w studio. Tutaj tego nie zrobiono, przez co parę wypowiadanych słów brzmi niewyraźnie (a nawet jak w scenie oględzin miejsca zbrodni, dialogi się nakładają). Ale dla mnie to najpoważniejsza skaza „Anny i wampira”.

A mimo lat film nadal dobrze się trzyma. Między innymi dzięki świetnemu aktorstwu, ze szczególnym wskazaniem na Wirgiliusza Grynia. Jego Jaksa to bardziej wycofany, miejscami melancholijny śledczy, próbujący metodycznie podejść do sprawy. Aktor ma w sobie tyle charyzmy, że zawłaszcza każdą scenę. Oprócz niego nie można nie wspomnieć solidnego Jerzego Treli (porucznik Szłapowicz), dobrego Leona Niemczyka (major Dobija) czy świetnego Edwarda Skargę (milicjant Bogdan Drozda). Zaskakująco mroczny kryminał z czasu PRL-u, choć będący mocno w kontrze do „Jestem mordercą” Macieja Pieprzycy. I można go obejrzeć z dziełem Pieprzycy jako double feature, by pokazać jak jeden temat można ugryźć na różne sposoby.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Eroica. Symfonia bohaterska w dwóch częściach

Andrzej Munk był jednym z tych filmowców, którzy – mimo skromnego dorobku – mieli większy wpływ na polskie kino. Mocno w opozycji do romantycznego spojrzenia na przeszłość w stylu Wajdy, korzystał z ironii, groteski, czasem nawet absurdu. Na wojnę, na przodowników pracy, mitomaństwo i patos – tak było w „Człowieku na torze”, „Zezowatym szczęściu”, tak też jest w przypadku „Eroiki”.

eroica2

Druga kolaboracja Munka ze scenarzystą Jerzym Stefanem Stawińskim pokazuje dwie historie skupione wobec bardzo newralgicznego tematu – bohaterstwa oraz jego sensu. Nie skupiają się jednak na jego efektach, ale raczej pytanie pada o przyczynę Co skłania ludzi do dokonywania czynów uznawanych za heroicznych, nawet jeśli wydają się daremne. Czy robią to dla własnej korzyści, uznania, zaszczytów? A może wskutek pewnych okoliczności, które wyciągają z ludzi cechy, jakie po nich się nie spodziewali? Odpowiedzi nie przychodzą łatwo, sprowokowane przez każdą z dwóch historyjek.

eroica1

Pierwsza dotyczy Dzidziusia Górkiewicza (doskonały Edward Dziewoński) – drobnego cwaniaczka podczas powstania warszawskiego, który dezerteruje z oddziału. Nie nadaje się na żołnierza, bardziej działając w sposób pragmatyczny, odkrywa iż w domu jego żony przebywa węgierski oficer. Okazuje się, że w okolicy stacjonuje oddział Madziarów (dwa bataliony), chcących dołączyć do powstania po stronie Polaków. To jest okazja na potężne wzmocnienie, bo uzbrojenie jest potężne – z działami i bateriami przeciwlotniczymi na czele. Wszystko w rękach dowództwa, ale wojsko jak to wojsko – ma swoje procedury, rozkazy i działa z własną, czasem pojebaną, logiką. Wiele jest tutaj ironicznego humoru oraz zderzenia trzeźwego rozumu cywila z armią, co potrafi doprowadzić do rozbrajających sytuacji jak aresztowanie Dzidziusia przez powstańców w drodze powrotnej. Tutaj jest dużo ciętych dialogów, zaskakująco wiele lekkości, a poważniejsze sceny przebijane są humorem. I finał potrafi zaskoczyć.

eroica3

Druga opowieść to kompletna zmiana klimatu, bo tym razem trafiamy do obozu jenieckiego po upadku powstania. Towarzyszymy dwóm młodym oficerom – porucznikowi Kurzawie (bardzo solidny Józef Nowak) oraz podporucznikowi Szpakowskiemu (porządny Roman Kłosowski). Obaj trafiają do baraku, gdzie przebywają jedni z pierwszych jeńców. W miejscu budowany jest mit porucznika Zawistowskiego – jedynego oficera, któremu udało się dokonać ucieczki z obozu. Wspominany jak bohater, traktowany niczym ikona, działa niczym wsparcie i pozwala w miarę funkcjonować na obcym gruncie. Ale to wszystko okazuje się jednym wielkim kłamstwem – Zawistowski tak naprawdę ukrywa się w przewodzie wentylacyjnym nad łazienką. Przypadkowo odkrywa to Kurzawa, lecz zachowuje to w tajemnicy. Tutaj też dochodzi do zderzenia postaw – nowi oficerowie traktują oflag jako miejsce na wypoczynek, bez bawienia się w szkolenie wojskowe czy dalszą walkę na wojnie. Tą drugą postawę reprezentuje porucznik Korwin-Makowski (debiutujący Mariusz Dmochowski) oraz przytakujący mu Dąbecki (stonowany Bogumił Kobiela).

eroica4

Oprócz nich jeszcze są nawiedzony religijnie porucznik Marianek (Wojciech Siemion), śpiący w dzień podporucznik Turek (debiutujący Kazimierz Rudzki) oraz mający sporo waluty hazardzista porucznik Krygier (Henryk Bąk). Jest też bardzo zdystansowany od wszystkich porucznik Żak (Józef Kostecki). Tutaj atmosfera jest cięższa, zaś dialogi są o wiele bardziej refleksyjne, zmuszając do zastanowienia na temat patriotyzmu, wojskowości czy tworzeniu legendy. I muszę przyznać, że ta historia mnie bardziej złapała.

Te dwie historie pokazują duży dystans Munka wobec historycznych wydarzeń, bohaterstwa i bohaterszczyzny. „Eroica” ma wiele ironii, złośliwości i dystansu, pozwalając pokazać wydarzenia w bardziej przyziemny, wręcz realistyczny sposób. Z humorem, ale także gorzką refleksją, co nie jest łatwe do osiągnięcia. Mocna rzecz mimo lat.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Sztos

Słowo „sztos” oznacza coś świetnego, superfajnego czy zajebistego. Że to coś, co trzeba mieć, coś wyjątkowego. To jest tylko przykład tego, jak znaczenie różnych słów przechodzi ewolucję. Bo w czasach PRL-u słowo „sztos” znaczyło tyle samo, co amerykański „the sting”. Czyli numer, przekręt, oszustko. A były paru takich cwaniaków, którzy zarabiali szybko, ale musieli mieć mocne kopyta, bo wiać trzeba było. Jak choćby cinkciarze, sprzedający w wyższym kursie walutę. O takiej dwójce panów postanowił opowiedzieć Olaf Lubaszenko w swoim debiutanckim „Sztosie”.

sztos1

Jest Sopot lat 70. Wszystko zaczyna się od wyjścia z więzienia Synka – młodego cinkciarza, co ma proste marzenia: własne lokum ze swoją kobietą. Od razu trafia do starego wygi oraz przyjaciela Eryka, który pomaga mu wrócić do gry. Wydaje się, że to jest jednorazowa akcja, lecz Eryk niejako zostaje zmuszony do działania w terenie. Wszystko przez jego przyjaciela, Gruchę oraz pewnej partii w pokera, która okazuje się być ustawiona. Planuje on zemstę, ale to wymaga dużej forsy.

sztos2

Sama historia jest tak naprawdę tylko pretekstem do odtworzenia realiów lat 70. Po drodze zobaczymy parę sposobów kantowania i różne anegdotki, ale to wszystko toczy się bardzo powolnym, niespiesznym rytmem. Klimat tych czasów to jest najmocniejsza karta w talii reżysera. Imponuje przywiązanie do takich detali jak szyldy przed knajpami, wnętrza restauracji czy bardzo barwne kostiumy. To wszystko buduje ten lekko nostalgiczny klimat obecny aż do końca. Jest odrobinka humoru oraz kilka niezłych tekstów, jednak samej historii brakuje napięcia. Pojawia się tutaj wiele scen w sumie zbędnych (sytuacja z zabraną autostopowiczką czy ukrywana wiedza, że Eryk sypiał z dziewczyną Synka, gdy ten siedział), nie prowadzących donikąd. Także finałowa konfrontacja z Grubym nie wydaje się być zbyt imponująca jak na potrzebne środki. Nawet inspiracje „Żądłem” tutaj nie wystarczą, zaś kobiety tutaj są zepchnięte do roli erotycznej zabawki.

sztos3

Lubaszence udało się za to zebrać całkiem niezłą ekipę aktorską, gdzie nawet w epizodach nie brakuje znanych twarzy (m.in. Edward Lubaszenko, Janusz Józefowicz czy Emil Karewicz). Ale najważniejszy jest tutaj duet Cezary Pazura/Jan Nowicki. Niby to znajoma relacja stary mistrz/młody adept, lecz to naprawdę świetnie działa. W szczególności Nowicki ma w sobie tyle charyzmy, że jest to nie do przecenienia. Z drugiego planu warto wyróżnić Krzysztofa Zaleskiego jako sepleniącego Grubego.

Widać, że jest to dzieło debiutanta i scenariusz zasługiwałby na dopracowanie. Nie mogę jednak „Sztosowi” odmówić pewnego uroku, który nadal działa. Dziwaczny przypadek.

6/10

Radosław Ostrowski

Wielki Szu

Kim był Szu? To wielki szuler oraz oszust, który jest w stanie wygrać z każdym wszystko. Właśnie wyszedł z więzienia, ale w domu nikt na niego nie czeka. Żona zaczęła nowe życie, daje mu połowę majątku, a nasz bohater wyrusza przed siebie. Przystankiem na jego drodze jest małe miasteczko Lutyń, gdzie poznaje taksówkarza o imieniu Jurek. Młody chłopak bardzo lubi grać w karty, zaś Szu – niejako wbrew swojej woli – staje się mentorem.

wielki szu1

Dla Sylwestra Chęcińskiego najbardziej znanym dokonaniem jest trylogia o Kargulach i Pawlakach. Ale w latach 70. i 80. reżyser rzadko w rewiry kina gatunkowego. Szansą na to stała się historia kanciarza, dla którego karty nie mają żadnych tajemnic. Trudno tutaj mówić o intrydze, bo wszystko skupia się na kolejnych partyjkach, gdzie ofiarami padają zarówno drobne płotki, jak i grube ryby. Jedynym klejem dla całości jest relacja uczeń-mistrz między Szu a Jurkiem. Problem jednak w tym, że chłopak jest dość narwany i żądny pieniędzy. Czy będzie jednak w stanie wyciągnąć wnioski czy na to już będzie za późno? Chęciński bardzo zgrabnie pokazuje zarówno realia małego miasteczka, jak i dużych miast. Chociaż tutaj najważniejszymi miejscami są hotele, dancingi, knajpy czy domy nowobogackich. W tych miejscach znajdują się drobne cwaniaczki, członkowie wpływowych rodzin oraz zapaleni gracze. A że całość toczy się w czasach Gierka, kiedy modny był konsumpcyjny styl życia, wszystko zaczyna nabierać innego kontekstu. Jednak reżysera bardziej interesują drobne przekręty oraz lekcje, jakie musi wyciągnąć młody adept.

wielki szu2

Sama realizacja też jest zrobiona w sposób więcej niż solidny. Bo trudno nie zwrócić uwagi na lekko noirową w tonie muzykę Andrzeja Korzyńskiego czy stylowe zdjęcia Jerzego Stawickiego. Reżyser pewnie opowiada, podrzuca kolejne postacie (nawet jeśli ledwie zarysowane, są istotne) oraz umie budować napięcie (gra z dwoma oszustami czy finałowa konfrontacja Jurka z Denelem), w czym pomaga skupiony na detalach montaż. Do tego jeszcze parę niezapomnianych tekstów czyni z „Wielkiego Szu” film kultowy.

wielki szu4

Ale to wszystko nie miałoby wartości, gdyby nie dwie fenomenalne kreacje. Najważniejszy jest tutaj Jan Nowicki w roli tytułowej. Na pierwszy rzut oka wydaje się eleganckim oraz opanowanym dżentelmenem, lecz tak naprawdę jest bezwzględnym kanciarzem i szulerem. Z kamienną twarzą oraz wewnętrznym spokojem będzie w stanie pozbawić cię majątku. Bo on tak chce i zna masę sztuczek. Nawet jak nic nie robi, ma tonę charyzmy, jaką można obdzielić tysiące aktorów. Partneruje mu Andrzej Pieczyński i ten kontrast jest znakomicie wygrany. Jurek wydaje się być wyszczekany, pewny siebie oraz w gorącej wodzie kąpany. Wydaje się wchłaniać nauki mistrza, ale ostatnia lekcja będzie dla niego strasznie bolesna. Może jednak coś z niej wyciągnie? Z drugiego planu – dość bogatego – trudno wskazać kogoś, kto nie zapada w pamięć. Nieważne, czy to Leon Niemczyk (władczy Mikun), Karol Strasburger (Denel), Jan Frycz (pozornie twardy Jarek) czy apetyczna Dorota Pomykała (prostytutka Jola) – wszyscy trzymają poziom wysoki.

wielki szu3

„Wielki Szu” może nie ma jakiejś spójnej fabuły, a po drodze jest wiele znaków zapytania (zakończenie), nie mniej film wciąga. W zasadzie nie ma u nas zbyt wiele filmów o hustlerach, a ten godnie znosi próbę czasu, pokazując troszkę inną twarz Chęcińskiego.

7,5/10

Radosław Ostrowski

PS. Warto obejrzeć cyfrowo zrekonstruowaną wersję filmu, jeśli się pojawi w telewizji.

Nóż w wodzie

Andrzej i Krystyna są małżeństwem. Poznajemy ich, gdy jadą samochodem do przystani, by wypłynąć łódką na jeziorze. Po drodze zabierają młodego autostopowicza i we trójkę wypływają. Między mężczyznami dochodzi do rywalizacji.

noz_w_wodzie1

Każdy reżyser chciał zacząć swoją karierę od wysokiego C. Roman Polański w 1961 roku dostał taką szansę i nakręcił swój pełnometrażowy debiut. „Nóż w wodzie” to psychologiczny dramat pokazujący grę między starszym, statecznym Andrzej a młodym zbuntowanym chłopakiem. Obaj powoli będą zdejmować swoje maski, próbując dowieść kto jest lepszy, wobec kobiety będącej świadkiem i obserwatorem. Doprowadza to do tragedii (przynajmniej tak się nam wydaje) i kończy się upokorzeniem. Polański tutaj krytykuje konsumpcyjny styl życia, polegający na pozerstwie i posiadaniu. Całość toczy się w jednym miejscu (łódka), dialogi są bardzo oszczędne, ale i nie pozbawione odrobiny ironicznego humoru (to zasługa Jerzego Skolimowskiego), co pomaga w budowie dość specyficznego klimatu. Świetne zdjęcia i jazzująca muzyka Krzysztofa Komedy współtworzą klimat tej gry.

noz_w_wodzie2

Drugą mocną stroną są role Leona Niemczyka i Zygmunta Malanowicza, mówiącego głosem Polańskiego. Obaj panowie to w zasadzie jedna i ta sama postać. Andrzej jest cynicznym kabotynem, który upokarza chłopaka i wykorzystuje go. Młodzian jest najpierw zafascynowany Andrzejem, ale gdy jest przez niego upokarzany, zaczyna się buntować, próbuje walczyć. Podchody tych panów są obserwowane przez atrakcyjną Jolantę Umycką, która pozostaje lekko w cieniu obu panów.

Choć ta tematyka była wykorzystywana w kinie wielokrotnie (m.in. „American Beauty”), debiut Polańskiego nadal jest interesującą propozycją. Wymaga on odrobiny skupienia i wnikliwszej obserwacji, ale odpłaca to z nawiązką.

7,5/10

Radosław Ostrowski