Strażnicy Galaktyki: Volume 3

Na żaden film superbohaterski w tym roku nie czekałem bardziej niż na trzecie spotkanie ze Strażnikami Galaktyki. Po wielu zawirowaniach do serii wrócił James Gunn, którego Disney najpierw zwolnił za obraźliwe posty na Twitterze sprzed kilku lat. Dlaczego wrócił? Bo żaden inny reżyser nie chciał wejść w buty Jamesa Giwery. Jest to też pożegnanie filmowca z Marvelem, albowiem teraz będzie kierował pracami dla Warner Bros. i DC Comics. Jednak po kolei.

Nasza ekipa przebywa w Knowhere, czyli wielkim ruchomym mieście, co jest też statkiem kosmicznym o kształcie jebitnej czaszki. W zasadzie jest względny spokój, może poza ciągle narąbanym Star-Lordem (Chris Pratt). Nasz heros jest ciągle w żałobie po stracie kobiety. Choć ona wróciła, ale z innej nitki czasowej i jest bardziej wredna. I właśnie wtedy pojawia się niejaki Adam Warlock (Will Poulter), który bardzo chce schwytać Rocketa (głos Bradley Cooper). Niestety, nasz szop mocno obrywa, zaś jego uratowanie mocno jest utrudnione. W środku jego ciała jest „bezpiecznik”, którego naruszenie może doprowadzić do śmierci. By go zneutralizować trzeba znaleźć kod od jego „właściciela”, a zostało tylko 48 godzin życia.

Cała seria „Strażników” zawsze wyróżniała się z tłumu produkcji MCU. I nie chodzi tylko o klimat bardziej przypominający… „Gwiezdne wojny” z większą dawką humoru. Grupa herosów tak niedopasowanych, że pasujących idealnie, świetnie zarysowane postacie, kompletnie odjechane pomysły oraz fantastyczna ścieżka dźwiękowa (głównie hity z lat 70. i 80.) – jak nie kochać tych dzieł? Tym razem jednak Gunn jeszcze bardziej kontrastami niż wcześniej. Jasne, już wcześniej poważniejsze sceny były przekłuwane balonikiem batosu, ale tu jest inaczej.

Trzecia część skupia się wokół Rocketa i jego przeszłości – jak pamiętamy był ofiarą genetycznych eksperymentów oraz modyfikacji. Kierował nimi niejaki Wielki Ewolucjonista (Chukwudi Iwuji), a jego głównym celem jest stworzenie idealnego społeczeństwa. I zobaczycie na własne oczy tą abominację (anty-Ziemia), gdzie znajdują się zmutowane istoty niczym żywcem wzięte z „Wyspy doktora Moreau”. A jak myślicie, co zrobi nasz antagonista, gdy nie pójdzie po jego myśli? Rozwali wszystko i zacznie od nowa. Już go nienawidzicie? Bo dla mnie to zdecydowanie najlepszy antagonista serii, któremu bliżej jest do szalony naukowców z kompleksem Boga oraz odrobiną ideologii totalitaryzmu. Nie chcę nawet mówić jaką miałem satysfakcję z obserwowania jak wali mu się grunt pod nogami.

Jednak zanim do tego dojdzie, będziemy mieli znajome (lecz nadal działające) elementy: imponujące wizualnie planety (archiwum), humorystyczne docinki oraz świetnie dopasowana muzyka (tutaj wpleciono takich wykonawców jak Beastie Boys, Faith No More czy Florence + The Machine), choć z późniejszych czasów niż do tej pory. Reżyser cały czas podbija stawkę, serwując kolejne komplikacje do prostego planu (a jakże by inaczej!), dając też sporo czasu postaciom bardzo pobocznym (pies Cosmo, Kraglin). Wiadomo też, że relacja Star-Lorda z „nową” Gamorą jest o wiele intensywniejsza, zaś laska jest bardziej bezpośrednia, brutalna i szorstka. Ta dynamika dodaje sporo pieprzu, jak zresztą cała drużyna (szczególnie trio Nebula-Mantis-Drax). Sceny akcji wyglądają fantastycznie (szczególnie finałowa konfrontacja), do efektów specjalnych nie można się przyczepić, zaś zakończenie złapało mnie za serducho.

By jednak nie było za słodko, jest parę potknięć w tym filmie. Po pierwsze, drugi akt wydaje się dość chaotyczny i wręcz przeładowany wątkami. Gunn przez to gubi rytm i czasem parę dowcipów jest na siłę rozciągniętych. Po drugie, nie wykorzystano postaci Adama Warlocka (Will Poulter). Pojawia się zaskakująco rzadko, by wywołać zamieszanie i zniknąć na chwilę. Może poza trzecim aktem, choć nie ma dla niego za dużo czasu. Jednak nawet takie problemy (i parę pomniejszych) nie są w stanie zmienić bardzo pozytywnego wrażenia. Bo trzeci „Strażnicy” to absolutnie fenomenalne kino przygodowe w otoczce SF, ze świetnie napisanymi i zagranymi postaciami, zachwycającą realizacją oraz pełne pasji i serca, jakiego w Marvelu od pewnego czasu nie było. Tu się jakieś czary musiały odbyć, bo nie umiem tego inaczej wytłumaczyć. A mówimy o filmie, gdzie mamy gadającego szopa i drzewca.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Już nie żyjesz – seria 3

W tym sezonie nasza wariacka przyjaźń między Judy i Jen znowu zostaje wystawiona na ciężką próbę. Jak pamiętamy ktoś walnął w samochód naszych pań, a następnie uciekł, więc trafiają do szpitala. Naszej sfrustrowanej Jen na szczęście nic poważnego nie dolega, poza potłuczeniami. Niestety, u Judy jest dużo poważniej – jakieś tajemnicze plamy znaleziono, więc trzeba zrobić dodatkowe badanie. Judy niechętnie się tego podejmuje i… okazuje się, że ma raka macicy. W stadium czwartym, czyli ostatnim.

Trzecie spotkanie z bohaterkami „Już nie żyjesz” bardziej skręca w stronę dramatu niż czarnej komedii. Nadal sercem jest relacja dwójki skontrastowanych kobiet, które już są przyjaciółkami. W końcu niż tak nie buduje przyjaźni jak zbrodnia. Tylko cała tajemnica powoli zaczyna się sypać, co oznacza załamanie gruntu pod nogami. Cała gangsterska intryga zostaje zepchnięte na tło, że można właściwie o niej zapomnieć. Więcej jest tutaj interakcji z policją (detektyw Perez jako „kontakt” Jen) oraz tym dobrym bratem bliźniakiem Benem Woodem. Tak jak w poprzednich seriach pojawiają się kolejne zakręty, niespodzianki i twisty, co komplikuje i tak skomplikowaną historię. A czego tutaj nie ma: nagła, śmiertelna choroba oraz próby radzenia sobie z tym; policja i FBI próbujące dopaść sprawców; próbujący sobie poradzić z alkoholem Ben; wyboista relacja Bena z Jen; awaria wanny; wreszcie ucieczka do Meksyku.

Początek tej serii jest dość spokojny, nadal twórcom udaje się zachować równowagę między dramatem a komedią, nawet jeśli jest to bardziej ironiczny niż czarny jak smoła. Zaskakująco więcej jest tutaj scen dramatycznych (chemioterapia), zaś wspólne rozmowy Jen i Judy mają w sobie o wiele więcej ciężaru emocjonalnego. Chemia między Christiną Applegate i Lindą Cardellini działa tutaj cuda. Nadal oglądało mi się te panie z coraz większą przyjemnością, zaś Judy staje się mniej irytująca niż w serii pierwszej. Zaś ostatni odcinek poruszył mnie w najmniej spodziewanym momencie. Ostatnia scena to taki cliffhanger, który zamyka historię w zawieszeniu.

Aktorsko nadal jest bardzo dobrze. Kolejny raz trzyma fason James Marsden, czyli Ben Wood. Zagubiony, lubiący wypić, ale nadal budzący sympatię. Jego powolna droga do wyjścia na prostą pokazana jest przekonująco, a nawet dramatyczne momenty sprzedaje bez problemów. Reszta nadal zachowuje fason, z cudnymi epizodami Frances Conroy (matka Bena i Steve’a), Katey Sagal (matka Judy – oszustka) oraz Garretta Dillahunta (agent FBI Glenn Morales).

Jestem bardzo zaskoczony jak równym serialem była produkcja od Liz Feldman. Zgrabnie mieszająca dramat i komedię, z fantastycznym duetem prowadzącym oraz dobrze prowadzi kwestie mierzenia się z poczuciem winy, żałobą i dojrzewaniem do brania odpowiedzialności za swoje czyny. Wariacka hybryda z zaskakująco emocjonalnym finałem.

8/10

Radosław Ostrowski

Już nie żyjesz – seria 2

Nasze dziewczyny, czyli Jen i Judy znowu pakują się w poważne tarapaty. Wszystko przez męża Judy, czyli Steve’a. Mężczyzna w sytuacji podbramkowej (donos o defraudację) kończy jako trup w basenie Jen. Trzeba się pozbyć ciała, co wcale nie będzie takie łatwe – zamontowany monitoring, dzieciaki lubiące węszyć i jeszcze policja. Czy może być gorzej? Tak, bo w okolicy pojawia się brat bliźniak denata, z zupełnie innym charakterem od zmarłego. I zaczyna czuć miętę to Jen.

Drugi sezon czarnej komedii Netflixa idzie w troszkę zupełnie inne tony niż poprzednik. Większy nacisk jest na wątki obyczajowe, gdzie cała otoczka kryminalna zostaje zepchnięta do roli tła. Owszem, próby pozbycia się zwłok wywołuje pewne komplikacje oraz zabawne sytuacje. Kolejne tajemnice, kłamstwa jeszcze bardziej ciążą naszym bohaterkom, przez co lawirowanie staje się coraz trudniejsze. Bardziej jednak twórców interesują problemy prywatne naszych pań oraz kwestie dość wyboistej przyjaźni. Pierwsza z pań (znakomita Christina Applegate) nadal jest pełna wściekłości i gniewu, zaś druga (rozbrajająca Linda Cardellini) nadal jest pozytywnie nastawiona do życia, nie potrafi nikomu niczego odmówić, przez co bywa irytująca. Ale razem tworzą silną mieszankę wybuchową, zdolną przetrwać wszystko. Tak jak wcześniej krytyczny moment poznajemy w bardzo krótkich przebitkach, przez co nie dostajemy pełnego obrazu. I to pomaga budować napięcie.

Bo drugi sezon ma dość powolne, wręcz ospałe tempo. Jak mówiłem, więcej jest tutaj skupienia na wątkach obyczajowych niż komplikacjach kryminalnych. Zarówno kwestia wychowania dzieciaków u Jen (z czego jeden jest nastolatkiem), jak i odnalezienia miejsca dla siebie zajmują sporo czasu. Choć wielu może to znudzić, pozwala wejść w umysł dwójki zwichrowanych kobiet ze swoimi obsesjami, demonami oraz nieprzetrawionymi traumami. Nie brakuje tu humoru, w tle grają piosenki z lat 50. i 60., zaś finał potrafi walnąć niczym z obucha. I to daję furtkę na trzeci – jak zapowiada Netflix ostatni – sezon.

Aktorsko nadal działa ten szalony duet Applegate/Cardellini, gdzie każda z pań dostaje szansę pokazania się z innej strony. Niespodzianką jest obecność Jamesa Marsdena, tym razem jako troszkę nieporadny, ale pełen ciepła i sympatii Ben. Przyjemne zaskoczenie, dodające balansu do miejscami czarnej komedii. Jest też parę drobnych ról, gdzie widzimy twarze Frances Conroy (matka Steve’a i Bena) oraz Katey Sagal, których się kompletnie nie spodziewałem.

Dla mnie drugi sezon, choć skupiający się na innych rzeczach, nadal trzyma poziom i ogląda się świetnie. Głównie bohaterki nadal mają świetną chemię, co dla mnie jest największym paliwem tej czarnej komedii obyczajowej. Zaś finał sugeruje, że może się to skończyć źle.

8/10

Radosław Ostrowski

Już nie żyjesz – seria 1

Dawno nie trafiłem na taką postać jak Jen. Pracuje jako agentka nieruchomości, sama wychowuje dwóch synów po śmierci męża i jego wściekła na cały świat. A jedyne, na czym jej zależy to dorwanie sprawcy. No i nie znosi pokazywać żałoby, tylko chce iść dalej. Podczas uczestnictwa w grupie wsparcia dla żałobników poznaje Judy – postrzeloną kobietę, wydającą się nie pasować do tego miejsca. Z czasem tworzy się między nimi silna więź, a nawet kobieta staje się częścią rodziny wdowy. Problem w tym, że nowo poznana przyjaciółka skrywa ciężką tajemnicę.

Kolejny serial Netflixa, który przeoczyłem w dniu premiery, a nadrobiłem niedawno. Produkcja Liz Friedman to czarna komedia o dziwnej, szorstkiej i niełatwej przyjaźni dwójki kobiet. Pierwsza to napędzana gniewem wdowa, pragnąca sprawiedliwości oraz dwójkę dzieci do utrzymania. Z kolei druga wydaje się pełną optymizmu kobietą przytłumioną przez swojego partnera oraz jego potrzeby. Wszystko obrane ironicznym, czasem bardzo ciętym humorem, dodając lekkości całego przedsięwzięcia. I to pozwala lepiej znieść opowieść o żałobie, a także jej różnych odcieni: od wyciszenia przez wściekłość. Ale co ciekawe, nie brakuje tutaj wątku quasi-kryminalnego. W przeciwieństwie do Jen dowiadujemy się kto za tym stoi (swoją drogą świetnie zrobione retrospekcje) – tak, jest to Judy – oraz prób ukrycia wszystkich poszlak. To dodaje pewne dodatkowe napięcie, tak jak odkrywanie wydarzeń z małżeństwa Jen i Teda. Bo że nie było idealnie, można było założyć spokojnie. A jednak kolejne sekrety (zdrada odkryta dzięki… grze komputerowej czy kłótnia przed wyjściem) nie są tylko czymś do odhaczenia, tylko potrafią uderzyć emocjonalnie.

Twórcy niby podążają ogranymi schematami i grają nimi w komediowym tonie, jednak nie brakuje poważniejszej refleksji. Zwłaszcza dotyczących samorealizacji oraz życiu w toksycznym związku. I to zderzenie – paradoksalnie – działa o wiele mocniej, niż gdybyśmy poszli tylko na poważnie lub na wesoło. Przez to „Już nie żyjesz” potrafi zaangażować, zaś każda postać jest wyraziście napisana i – co nie jest częste – nie ma tutaj miejsca na zapchajdziury czy zbędne wątki. Nawet parę irytujących postaci (jak chłodna i niepogodzona ze stratą teściowa oraz zbuntowany, nastoletni syn) mają kilka momentów pozwalających pokazać ich głębiej. A wszystko sprowadza się na mocnego finału z otwartą furtką na kontynuację.

To wszystko jednak by nie zadziałało, gdyby nie fenomenalnie dobrane odtwórczynie głównych ról. Christina Applegate (Jen) oraz Linda Cardellini (Judy) znakomicie się uzupełniają. Pierwsza – bardzo impulsywna, porywcza w rzeczywistości jest bardzo poraniona. Jest wiele tutaj momentów pokazujących jej delikatniejsze oblicze jak podczas oglądania zdjęć z miejsca śmierci męża czy gwałtowny wybuch podczas prezentacji domu, gdzie mogłem na chwilę wejść w jej umysł. Postać Judy to przeciwieństwo – życzliwa, pogodna, niemal optymistycznie nastawiona do życia. Jednak pod tym wszystkim skrywa się smutna, chcąca wykrzyczeć swój ból oraz przerażająco uległa kobieta. Autentycznie było mi jej żal i nie drażniła, choć teoretycznie powinna. Chemia między nimi jest prawdziwym paliwem napędowym tego serialu i bez niego by się posypało w proch.

Miejscami zabawne, miejscami poruszające, a miejscami brutalnie szczere spojrzenie na żałobę oraz przyjaźń. Jedna z niespodzianek w katalogu Netflixa i nie mogę się doczekać drugiej serii.

8/10

Radosław Ostrowski

McImperium

Jak można spełnić swój amerykański sen? Dla Raya Kroca sen przebiega dość opornie – pracuje jako akwizytor, próbował wcześniej wielu interesów, ale żaden nigdy nie wypalił. Aż dostał zamówienie na sześć mikserów dla jednej, małej restauracyjki w San Bernardino. Prowadzą ją bracia McDonald, który znani są z nieprawdopodobnie szybkiej obsługi oraz realizacji zamówienia. Kroc węszy w tym interes życia, podpisuje umowę z braćmi w celu stworzenia franczyzy oraz rozwijania interesu. Ale nawet oni nie są w stanie przygotować się na działania Kroca.

mcimperium1

Film Johna Lee Hancocka to przykład solidnej, wręcz klasycznej biografii postaci, która może wywoływać kontrowersje. A jednocześnie pokazuje dwie drogi do spełnienia swojego snu. Pierwsza – powolna i spokojna – to droga uczciwości, długiej pracy, druga jest bardziej agresywna, pełna słowotoku oraz podstępu. Jak myślicie, która droga przyniesie profity i zyski? No właśnie. Hancock bardzo przygląda się drodze Kroca do sukcesu, gdzie nasz bohater bardzo dużo ryzykuje i być może dlatego mu tak bardzo kibicujemy mu. Tylko, że pod tym wygadanym przedsiębiorca kryje się cwaniak oraz śliski typ ze złotoustym uśmiechem, działający mocno na granicy prawa. I wtedy zaczyna się pojawiać pytanie: czemu kibicuję temu draniowi, nie dotrzymującego słowa, marzącego tylko o swoim własnym sukcesie? Nie brakuje tutaj szybkiego montażu (sceny tworzenia burgera, pierwszy zbudowany McDonald oraz szkolenie pracowników), ale to wszystko jakieś takie zachowawcze, solidne oraz pozbawione czegoś głębszego. Psychologii postać niemal brak, wątki poboczne (życie prywatne Kroca, samotność żony, poznanie kochanki) są ledwo zaznaczone i brakuje jakiegoś konfliktu albo większego napięcia.

mcimperium2

Ale Hancock ma jednego mocnego asa w rękawie, czyli charyzmatycznego Michaela Keatona w roli tytułowej (founder, czyli założyciel). Aktor nie tworzy jednowymiarowej postaci bezwzględnego diabła, ale człowieka pełnego determinacji, energii, pozbawionego jednak szczęścia. I ten bohater w zasadzie się nie zmienia, bo cechy wzbudzające sympatię z czasem zaczynają być bardziej demoniczne, zamiast zdeterminowanego przedsiębiorcy mamy bezwzględnego, podstępnego skurwysyna, zapatrzonego w siebie oraz swoja gadkę. Drugi plan w zasadzie nie ma zbyt wiele roboty, poza braćmi McDonald (świetni John Carroll Lynch oraz Nick Offerman), którzy stanowią dla siebie wielkie wsparcie – czuć tutaj silną więź tych bohaterów.

mcimperium4

Czym jest „McImperium”? Jest jak posiłek z McDonalda – smaczny, lekki i przyjemny. Tylko, że nie zaspokoi on w pełni głodu. Solidne, zgrabne, niepozbawione gorzkiej refleksji, z cudownym Michaelem Keatonem, dźwigającym na barkach całość. Facet dokonuje cudów i choćby dla niego warto obejrzeć to dzieło.

7/10

Radosław Ostrowski