Queer

Luca Guadagnino ostatnio pracuje jak szalony. Nie dość, że w planach ma aż sześć (!!!) produkcji, to w zeszłym roku pokazał aż dwa filmy. Skupiony wokół tenisa i trójkąta „Challengers” elektryzowało swoim klimatem oraz aktorstwem. Dopiero teraz do naszych kin trafia drugie dzieło Włocha, czyli mocno polaryzujący „Queer” oparty na powieści Williama H. Borroughsa (polski tytuł „Pedał”). Już podczas premiery na festiwalu w Wenecji mocno podzielił widzów oraz krytyków. Z czego to wynika i czy warto dać mu szansę?

Film skupia się na Williamie Lee (Daniel Craig) – pisarzu w średnim wieku, mieszkającym w Meksyku lat 50. A czym on się tam zajmuje? Czytaniem gazet, chodzeniem od baru do baru, piciem wszystkiego z procentami, ćpając i szukając młodych chłopaków. Po co? Bo jest gejem i podrywać ich, a na koniec zaciągnąć do łóżka w obskurnym pokoju hotelowym. Jednak gejowska społeczność jest bardzo skromna, co mocno ogranicza. Pojawia się jednak nadzieja w postaci młodego chłopaka, Eugene’a Allertona (Drew Starkey). Tylko czy on jest gejem, czy nie? Czy udaje się mu zbudować o wiele głebszą relację? Ale jest jeszcze jedna sprawa interesująca Lee – yage, substancja narkotyczna, mająca (rzekomo) wzmacniać zdolności telepatyczne. Znajduje się ona gdzieś w dżungli w Ameryce Południowej, ale jak ją znaleźć?

Sam film to dość specyficzne dzieło i zdecydowanie NIE dla każdego, tak jak dzieła Borroughsa. „Queer” toczy się powolnym tempem, gdzie w zasadzie niemal nic się nie dzieje. W zasadzie niemal całość wydaje się bardziej skupiona na budowaniu atmosfery i nastroju, gdzie wiele rzeczy pokazywanych jest w spojrzeniach, niewypowiedzianych słowach oraz gestach, które chce się wykonać, lecz się waha. Słowo nuda ciśnie się w usta tak intensywnie, że aż chce się ją wykrzyczeć. Guadagnino niemal testuje widza, a im dalej w las, cierpliwość znajduje się na skraju wytrzymałości.

Z drugiej strony trudno odmówić „Queer” wizualnych fajerwerków. Pięknie sfotografowany, z bardzo nasyconymi kolorami (żółty, niebieski, czerwony, zielony), bardzo oszczędną scenografią oraz nietypową mieszankę muzyki. Orkiestrowo-elektroniczny mix duetu Reznor/Ross tworzy bardzo atmosferyczną oprawę, miejscami bardziej skręcającą w kierunku dreszczowca. Mamy też tutaj piosenki z późniejszych czasów niż akcja filmu (Nirvana, Prince, Sinead O’Connor), co może wywołać poważny zgrzyt. Jednak najdziwniejsze rzeczy dzieją się w akcie trzecim, gdzie granica między rzeczywistością a halucynacjami zacierają się. I sam nie mam pojęcia, co się wyprawia, ale niektóre momenty (taniec!!!) zostaną ze mną na długo.

A to wszystko trzyma na barkach absolutnie kapitalny Daniel Craig w swojej najlepszej roli w karierze. Zaskakująco wyciszona i delikatna rola, pokazująca samotność jego bohatera i desperackie próby poszukiwania bliskości. Do tego stopnia, że potrafi być wręcz żałosny (sceny, gdy chce postawić drinki młodym chłopakom), czasem czarujący i uroczy, ale jednocześnie próbuje zgrywać twardziela (trzymany przy sobie pistolet). O wiele złożona postać niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Po drugiej stronie jest Drew Starkey w roli Allertona, będący bardzo trudnym do rozgryzienia bohaterem. Wydaje się bardziej wyluzowany, opanowany i dojrzalszy, ale jego relacja z Lee jest bardzo niejednoznaczna. Czy jest tu coś więcej niż pożądanie czy fascynacja? A może znudzenie? Ma w sobie pociągającą tajemnicę, nie pozwalającą zapomnieć o nim. Za to na drugim wybijają się kompletnie nierozpoznawalni Jason Schwartzman (pechowy Joe Guidry, co przyciąga do siebie samych złodziei) oraz Lesley Manville (dr Cotter – badaczka yage).

„Queer” nie wywołał we mnie aż takiego zachwytu jak „Challengers” i im bliżej końca zaczyna się gubić w swojej narracji. Niemniej muszę wyznać, że nawet w słabszej formie Guadagnino potrafi stworzyć co najmniej intrygujący, nieprzewidywalny oraz audio-wizualnie czarujący. Nie wszystkim się spodoba, ale jest w nim coś dziwnie pociągającego, nawet jeśli nie wszystko stanie się jasne i klarowne.

7/10

Radosław Ostrowski

Challengers

Jaki tenis jest, każdy widzi. Dwie osoby (lub pary) odbijają piłkę tak, by ci po drugiej stronie nie mogli jej odbić. Przy okazji jest dużo biegania oraz różnej maści odgłosów, bardziej budzących skojarzenia z sytuacjami w sypialni. Szczególnie wśród pań, ale nie o tym dzisiaj. Wokół tej gry toczy się akcja nowego dzieła Luki Guadagnino.

challengers1

Akcja „Challengers” toczy się w roku 2019 podczas lokalnego turnieju tenisowego w New Rochelle. Tutaj gra w finale dwóch już niemłodych zawodników. Wielokrotnie utytułowany Art Donalsdson (Mike Feist) oraz ciągle próbujący się przebić Patrick Zweig (Josh O’Connor) – obaj kiedyś grali razem w deblu jako juniorzy. Byli więcej niż dobrzy w te klocki, a wtedy na ich drodze pojawiła się ona – Tashi Duncan (Zendaya). 13 lat temu obiecująca tenisistka, ale teraz trenerka i żona Arta. Oraz była dziewczyna Patricka.

challengers4

Ja wiem, że ten zamieszczony opis brzmi jak fabuła z jakieś tandetnej telenoweli (jakby jeszcze wpisali, że dziewczyna to nieznana siostra jednego z chłopaków – byłoby bardzo w stylów brazylijskiego tasiemca). Ale reżyser i scenarzysta są bardziej cwani niż się to wydaje na pierwszy rzut oka. Sama historia opowiedziana jest na dwóch linia czasowych: podczas finałowego pojedynku oraz w ciągu 13 lat. Reżysera interesuje dynamika między tą trójką, napędzana przez rywalizację, pożądanie i pasję do tenisa. Problem jednak w tym, iż nikt z tego trójkąta nie jest kimś, kogo można całkowicie polubić czy sympatyzować. Niby jest to tylko rozmowa czy mecz, jednak podskórnie czuć napięcie.

challengers3

Szczególnie jest to widoczne podczas scen tenisowych. Z jednej strony są kręcone na szerokich ujęciach, gdzie widać obie strony, z drugiej jest tu sporo zbliżeń na detale (ruchy nóg, twarze) i budowanie napięcia. Jak jeszcze dodamy do tego agresywną techno-elektroniczną muzykę duetu Reznor/Ross oraz kapitalny montaż, dostajemy wręcz pełne ekstazy doświadczenie. Ale nic nie jest w stanie przygotować na ostatnie 15-20 minut, czyli tie-beaku. Guadagnino wtedy dosłownie szaleje – jest slow-motion, ujęcia POV, kort pokazany od dołu jakby tam było szkło czy pokazana perspektywa… piłeczki.

challengers2

Sam film działa dzięki absolutnie rewelacyjnemu trio. Kompletnie zaskoczyła mnie Zendaya, choć wielu zarzuca jej granie jedną, ciągle nabzdyczoną miną. Ale nie tutaj, sprawdzając się jako zafiksowana na punkcie tenisa zawodniczka, później trenerka, niejako przenosząc to zaangażowanie także na życie prywatne. Przez co sprawia wrażenie wyrachowanej, zimnej suki i zirytuje was. Równie wyraziści są Mike Feist i Josh O’Connor jako duet przyjaciół/rywali – pierwszy wyciszony, bardziej wrażliwy oraz skupiony, lecz powoli tracący siły; drugi bardziej pewny siebie, przekonany o swojej wyższości, cały czas przekonany, iż jeszcze ma szansę coś osiągnąć. Kiedy na ekranie są razem ta synergia nabiera większej intensywności niż większość thrillerów.

Nie będzie zaskoczeniem, jeśli uznam „Challengers” za najlepszy film Guadagnino do tej pory stworzony. Bardzo działający na wszystkie zmysły, intensywny, lecz bardzo elegancki i pociągający. Jeszcze nigdy zawody tenisowe nie wyglądały tak zjawiskowo, ale o tym trzeba się samemu przekonać.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Do ostatniej kości

Kino inicjacyjne i Luca Guadagnino – takie połączenie samo w sobie jest elektryzujące, co pokazały „Tamte dni, tamte noce”. Włoski reżyser wraca do tej konwencji, ale przyprawia ją w mroczniejsze tony. „Do ostatniej kości” jest pierwszą produkcją kręconą w USA, jednak nadal czuć rękę twórcy.

do ostatniej kosci1

Bohaterką jest Maren (Taylor Russell) – młoda dziewczyna mieszkająca z ojcem gdzieś w małym miasteczku. Jesteśmy w latach 80., jednak to mało istotny detal. O matce nic nie wie i nie ma kontaktu. Pewnego wieczora wymyka się z domu, by nocować u koleżanki. W trakcie dochodzi do poważnego incydentu, co zmusza Maren i jej ojca do ucieczki. Dlaczego? Dziewczyna okazuje się być kanibalem. Być może to powoduje, że pewnego dnia w nowym domu Maren odkrywa, że… została sama. Ojciec wyparował, zostawiając po sobie taśmę, pieniądze oraz… akt urodzenia. W końcu decyduje się odnaleźć swoją matkę, by poznać ją wreszcie. Po drodze trafi na innych swojego rodzaju zwanych tu Zjadaczami – zarówno tych bardziej niepokojących jak Sully (Mark Rylance) oraz troszkę starszego od niej Lee (Timothee Chalamet).

do ostatniej kosci2

Kanibalizm, dojrzewanie oraz miłość – coś tu nie pasuje, prawda? Jeśli spodziewacie się makabreski nie dostaniecie jej zbyt wiele. Jasne, jest krwawo oraz scen zjadania ludzkich ciał nie brakuje, jednak więcej jest tu opisywanych sytuacji albo unika się pokazywania tego wprost. Ale dla wielu nawet sama sugestia może być bardzo szokująca i wywołująca dyskomfort. Ale reżyser pokazuje naszą parkę jako zagubionych, samotnych, naznaczonych niewygodną przeszłością. Ona pierwszy raz jest zdana na siebie i powoli odkrywa kim jest. Przypomina sobie pewne fakty, nawiedzają ją koszmary oraz zaczyna wyostrzać swój węch. Ale czy miłość będzie w stanie przezwyciężyć wpisane w ich naturę ludożerstwo? Jak pozostać sobą? A poznani Zjadacze są różni – od niepokojącego Sully’ego (niezapomniany Mark Rylance jako bardzo stary i bardzo samotny osobnik) po pokręcony duet kanibala i „zwykłego” człowieka (mroczny Michael Stuhlberg wspierany przez Davida Gordona Greena).

do ostatniej kosci4

Ale to wszystko może wydawać się mocnym impulsem, że swojej natury nie da się oszukać. Można się łudzić, że jeszcze ma się to pod kontrolą, ale to jest jak narkotyk – raz zaczniesz i już nie zerwiesz. Guadagnino skupia się na naszej młodej parce, gdzie on początkowo staje się jej przewodnikiem po tym świecie. Ona zaczyna się otwierać, poznawać i iskrzy między nimi. Reżyser pewnie, z dużym wyczuciem buduje atmosferę, bardzo płynnie zmieniając go niczym w kalejdoskopie: od lirycznych momentów płynnie przechodzi w horror (scena odwiedzin matki – bardzo mocna). Wszystko przepięknie sfotografowane z szerokimi krajobrazami (z szybkimi cięciami połączonymi ze zbliżeniami, pokazującymi sposób działania „węchu”) i choć bywa czasem przestylizowany, nigdy nie staje się tapetą. Poczucie lęku jeszcze podkreśla mieszająca elektronikę z akustyczną gitarą muzyka duetu Reznor/Ross.

do ostatniej kosci3

To wszystko działa dzięki duetowi Russell/Chalamet. Oboje razem są magnetyzujący – ona niepewna, pierwszy raz poznająca świat, on bardzo pewny siebie, ale skrywający pewną tajemnicę. Czuć tą chemię między nimi, powolne odkrywanie się, ale też ich lęki, obawy, niepokoje. Byłem w stanie się z nimi identyfikować, wierzyłem im do ostatniej sceny. Całość kradnie rzadko się pojawiający Mark Rylance – jego Sully wzbudza lęk i wywołuje dyskomfort, choć jego słowa nie są takie. Ale pod tą maską skrywa się osoba szukająca towarzystwa, zrozumienia, jednak bywa w tym dość nieprzyjemny. Jakby od zbyt długiej samotności „zdziczał”. Równie mroczny jest Michael Stuhlbarg opowiadający o punkcie, po którym już jest się kanibalem na zawsze czy w drobnym epizodzie Chloe Sevigny.

„Do ostatniej kości” to – jak na razie – najlepszy film Guadagnino jaki widziałem. Bardzo nastrojowy, tajemniczy, czuły i szokujący. Mieszający nastrój niczym u wytrawnego iluzjonisty, który prostą sztuczkę czyni niezwykłym wydarzeniem. Niezapomniane dzieło i jedna z największych niespodzianek tego roku.

8/10

Radosław Ostrowski

Suspiria

Berlin, rok 1977. Nadal jest mur, który podzielił miasto, w tle są zamieszki wokół członków RAF-u i jest bardzo nieprzyjaźnie. Ale to właśnie tutaj znajduje się prestiżowa szkoła tańca prowadzona przez madame Markos. I to do niej trafia amerykańska uczennica – Suzie Bannion, pragnąca nauczyć się wiele. Już podczas próbnego tańca wywołuje wielkie wrażenie na madame Blank. Lecz w okolicy szkoły dochodzi do dziwnych sytuacji.

suspiria2

Powiem to od razu, żeby nie wywołać wątpliwości: nie oglądałem oryginalnego filmu Dario Argento, będącego bazą dla Luki Guadagnino. Ten filmowiec robi kino co najmniej intrygujące i ciekawe, więc czekałem co reżyser pokaże w zderzeniu z kinem grozy. Efekt jest, cóż, wywołuje we mnie mieszane uczucia. Punkt wyjścia pozostaje intrygujący, bo sama szkoła oraz jej mroczne tajemnice potrafią wywołać pewne poczucie niepokoju, niejasności. Problem w tym, że dialogi troszkę za szybko pozwalają się domyślić tego, iż ta placówka jest prowadzona przez kowen czarownic. Sam taniec jest czymś w rodzaju testu, rytuału mającego pewien bardzo ukryty cel, zaś sceny tańca mają w sobie coś tak magnetyzującego, że nie można od nich oderwać oczu (kapitalny taniec w dwóch pomieszczeniach czy publiczny występ w luźnym stroju). W tle gra bardzo enigmatyczna muzyka Thoma Yorke’a, zdjęcia mają w sobie coś nieopisanego, a sama choreografia jest obłędna. To w czym problem?

suspiria1

Reżyser postanowił pożenić gatunek z arthouse’owym sposobem realizacji. I nawet nie chodzi o to, że trwa on ponad 2,5 godziny, lecz z powodu pewnego braku umiaru. Twórca niemal wrzuca do wora wszelkie możliwe symbole, motywy oraz wątki do jednego wora. Czego tu nie ma – kobieca niezależność, poczucie winy, terroryzm, macierzyństwo, seksualność, okultyzm, psychiatria. Totalne pomieszanie z poplątaniem, przez co poczułem się mocno zdezorientowany. Owszem, może to dać szansę na dowolną interpretację wydarzeń na ekranie. Ale z drugiej strony ten chaos wydaje się pozbawiony jakiejkolwiek kontroli, zaś poczucie zagrożenia zaczyna z każdą minutą (gdzieś po godzinie) opadać i zanikać. O grozie przypomina się w groteskowym i krwawym finale, lecz wtedy jest już za późno. Cały czas miałem poczucie jak w przypadku „Mother!” Darrena Aronofsky’ego, który z każdą minutą coraz bardziej odlatywał w dziwacznym kierunku. Tylko, że tutaj nadal nie jestem pewny, co chciał osiągnąć Guadagnino.

suspiria3

Aktorsko, mimo znany twarzy (m.in. Mii Goth czy Chloe Grace Moretz), najbardziej zapada w pamięć duet Dakota Johnson/Tilda Swinton. Ta pierwsza w roli Suzie zwyczajnie magnetyzuje jako początkująca tancerka, która staje się coraz bardziej pewna siebie i to może z czasem budzić niepokój. Za to Swinton ma co najmniej dwie kreacje i obydwie bardzo przekonujące. Madame Blanc sprawia wrażenie bardzo delikatnej, opanowanej oraz jednocześnie silnej kobiety. Ale zaskakuje także jako psychiatra, dr Klemperer, który jest prześladowany przez poczucie winy intryguje, choć zderzony z kobiecym światem wydaje się bezsilny.

Naprawdę chciałem, żeby nowy film Guadagnino przypadł mi do gustu. Problem jednak w tym, że B-klasową intrygę próbuje ubrać i zderzyć z głębszymi tematami. Takie zderzenie musi doprowadzić do spięć oraz poważnych zgrzytów. Jak dla mnie na razie największe rozczarowanie w tym roku.

5/10

Radosław Ostrowski

Tamte dni, tamte noce

Włoskie miasteczko gdzieś na początku lat 80. To właśnie tutaj mieszka rodzina Perlmanów. On jest profesorem specjalizującym się w kulturze greko-romańskiej, ona jest tłumaczką. I jest jeszcze syn, 17-letni Elio – czytający książki, grający na fortepianie muzykę klasyczną oraz chodzącego z dziewczyną Marzią. Ale w te wakacje, jak co roku, przyjeżdża stypendysta do pomocy ojcu. Jest nim Amerykanin Oliver.

tamte_dni_noce1

Luca Guadagnino niejako powtarza klimat znany z „Nienasyconych”, czyli wakacje w Italii oraz bardzo powoli budzące się uczucia. Jednak w przeciwieństwie do poprzednika jest to letni romans w niesamowitych plenerach. Ruiny miasta, starożytne posągi oraz willa, gdzie mieszka familia – i to słońce. Sam początek jest dość powolny, a wszystko opiera się z jednej strony na masie niedopowiedzeń, spojrzeniach, zatrzymanych gestach, z drugiej reżyser (rzadko i dość delikatnie) używa łopaty. Mam tu na myśli scenę, gdy matka czyta XVI-wieczny romans, który – całkiem przypadkowo – współgra z tym, co ma się wydarzyć w życiu Elio. Sam film próbuje bardziej przemówić sfera wizualną, pełną nasyconych kolorów, reliktów przeszłości, jakbym oglądał któryś z pierwszych filmów Bertolucciego. Wszystkiego zaczyna nabierać rumieńców gdzieś w połowie, a dla Elio to całe zdarzenie będzie też odkrywaniem swojego „ja” oraz tajników miłości (jedno słowo: morela – nic już po tym nie było takie same).

tamte_dni_noce2

Ten romans jest poprowadzony tak delikatnie jak to jest możliwe i być może dlatego to wszystko tak angażuje, a finał tak boli. Tutaj płeć kochanków nie miała dla mnie absolutnie żadnego znaczenia, co pokazuje jaką siłę emocjonalną ma ten tytuł, jednocześnie unikając sentymentalizmu czy kiczu, co jest zasługą pewnej ręki reżysera oraz uważnego scenariusza.

tamte_dni_noce3

Ale to nie miałoby w sobie tej siły, gdyby nie świetne aktorstwo. Uwagę zwraca zwłaszcza Timothee Chalamet, o którym na pewno jeszcze usłyszymy. Elio na początku sprawia wrażenie lekko pretensjonalnego chłopaka znającego się niemal na wszystkim (intelektualista totalny), wchodzącego w dorosłość młodzieńca, bardzo wyciszonego. Zaskoczył mnie za to Armie Hammer, czyli bardziej wyluzowany, pewny siebie Oliver, zaś chemia między nimi powoli zaczyna się rozkręcać. A swoje pięć minut ma też Michael Stuhlberg, czyli ojciec Elio (monolog pod koniec autentycznie porusza), stanowiąc solidne tło.

tamte_dni_noce4

Guadagnino powoli podkręca klimat oraz atmosferę, ale nie jest to kontrowersyjne, szokujące czy prowokujące. To tylko albo aż wakacyjny romans, klimatyczny, nastrojowy oraz działający na wszelkie zmysły. Czy zostanie w pamięci na dłużej? To już kwestia indywidualna, ale warto dać się uwieść.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Nienasyceni

Włochy, pełne ciągłego słońca. To właśnie tutaj ukrywa się przed światem Marianne Land – kiedyś wielka gwiazda rocka. Obecnie mieszka z Paulem – fotografem. Kobieta ma chorą krtań i robi sobie przerwę. Jednak ich spokój zostaje przerwany przez dawnego kochanka oraz producenta muzycznego, Harry’ego oraz jego córkę, którą poznał dopiero rok temu.

nienasyceni1

Film reklamowany jako kryminał, ale nie do końca pasuje do tej konwencji. Dzieło Luki Guadagnino jest produkcją opartą w dużej części na tajemnicach, niedopowiedzeniach i jednocześnie w oparach ciepłego lata oraz bardzo mocno obecnego napięcia (także erotycznego). Jednak reżyser z jednej strony ma pewne element łamigłówki (łamana chronologia, skupienia na spojrzeniach, słowach i gestach), tylko tworzenie intrygi kompletnie go nie interesuje. Sami próbujemy rozgryźć te relacje, nie do końca jasne motywy zachowań oraz pewien stań niemal ciągłej zabawy wprowadzony przez ciągle nienasyconego Harry’ego (fenomenalny Ralph Fiennes). To on napędza cały film, tworząc niemal rozpędzone do granic możliwości nieustanne święto, doprowadzając niemal do ekstremum, zawsze pierwszy, zawsze gotowy. Nawet kiedy dochodzi do zbrodni, to samo śledztwo zostaje potraktowane i poprowadzone dość szybko, ale bez rozwiązania.

nienasyceni2

Całość niesamowicie działa na zmysły – połączenie bardzo nasyconych kolorów, pięknych krajobrazów czy kostiumów sprawia, że nie można oderwać oczu. Gdy jeszcze dodamy do tego parokrotnie wykorzystany teledyskowy montaż oraz mieszankę muzycznych stylów, będziemy chcieli zostać tutaj na dłużej. I mamy dwa wyjścia: albo uważnie i wnikliwie obserwować naszych bohaterów lub kompletnie zanurzyć się w świecie dookoła.

nienasyceni3

Jak wspomniałem, film kradnie Ralph Fiennes, sprawiający wrażenie ciągle “głodnego” życia, będącego niemal fizycznym wcieleniem nieustannej balangi (scena tańca w rytm Rolling Stonesów). Tylko na ile jest to prawdziwe oblicze, a na ile to tylko maska, skrywająca w sobie pustkę? Na tym samym wysokim poziomie wnosi się Tilda Swinton w roli głównej, muszącą grać wszystkim poza głosem. I to wygrywa fantastycznie, pokazując niby stabilne i spokojne życie, ale jednocześnie widać pewną tęsknotę za czasami występów oraz związkiem z Harrym. Kontrastem jest bardzo opanowany i spokojny Matthias Schoenaerts (Paul), sprawiający wrażenie niewzruszonego monolitu.

Czym są “Nienasyceni” – wakacyjną opowieścią, zmysłową eskapadą, chwilą celebracji czy zmuszającym do refleksji dramatem egzystencjalnym? Nie jest do końca poważny, ale wymaga uwagi i skupienia. Wtedy wszystko nadrabia z nawiązką.

7/10

Radosław Ostrowski