Ziarnka piasku

Kiedy myśli się o epickich produkcjach z lat 60. przychodzą do głowy takie tytuły jak „Lawrence z Arabii” „Spartakus”, „Kleopatra” czy „Działa Navarony”. Troszkę w cieniu pozostaje jeden z bardziej kasowych filmów tej dekady, który w tamtym okresie odniósł spory sukces artystyczny (8 nominacji do Oscara, Złoty Glob dla najlepszego aktora drugoplanowego plus siedem nominacji) oraz parokrotnie przebiła swój budżet. Mowa o kręconych w Hongkongu oraz Tajwanie „Ziarnkach piasku” na podstawie powieści Richarda McKenny.

Akcja toczy się w Chinach roku 1926 – kraju rozbitym wewnętrzne przez różnych watażków oraz frakcje. Coraz bardziej zaczyna dawać o sobie znać tamtejszy ruch Czang Kaj-szeka, jednak na razie jeszcze jest spokojnie. Będziemy śledzić losy Jake’a Holmana (Steve McQueen) – marynarza-mechanika, który zostaje przydzielony do kanonierki USS San Pablo. Okręt ma zadanie patrolować rzekę Jangcy. Na miejscu zaczyna zauważać dość dziwną dynamikę między marynarzami a chińskimi robotnikami, wyręczającymi załogę w wielu obowiązkach (m. in. przy naprawie silnika). Holmanowi nie bardzo to odpowiada, co doprowadza do konfliktu z paroma marynarzami.

Choć sam punkt wyjścia brzmi dość skromnie, to jednak film Roberta Wise’a potrafi wyglądać imponująco. Historia toczy się zadziwiająco powoli, pozwalając lepiej poznać najistotniejsze postacie oraz pozornie proste relacje. Większość czasu spędzamy na okręcie, gdzie czas płynie dość powoli, zaczyna coraz bardziej być zauważalna rutyna. Jednak dookoła zaczyna coraz brutalniej wkraczać polityka – a dokładniej „władza ludowa” (czytaj: komuniści). Drobne chwile w tawernie w towarzystwie „hostess” pozwalały na złapanie oddechu, jednak dla cudzoziemców oraz osób współpracujących z nimi sytuacja robi się nerwowa. Reżyser zaczyna coraz bardziej zaostrzać poczucie zagrożenia i wrogości. Nawet doprowadzając do wrobienia Holmana w morderstwo, żądając wydania go komunistom. Nie mówiąc o zabiciu jednego z członków załogi przez lud, uznający go za zdrajcę. W drugiej połowie akcja zaczyna gęstnieć, gdzie w finale mamy mocne uderzenie w postaci ataku na blokadę morską i ochronę misjonarzy.

Ale jest tu parę pobocznych wątków, które jeszcze dodają kolorytu całej opowieści. Jest para misjonarzy (debiutująca Candice Bergen i Larry Gates), działających na terenie ich. Ona zaczyna – przez krótką chwilę przed wyjazdem – troszkę poznawać Jake’a i może nawet coś zaiskrzy. Pojawia się Po-han (Mako), czyli jeden z tych, co „utrzymuje się za miskę ryżu”, a zostaje protegowanym inżyniera. Do tego stopnia, że pewne oskarżenie zostaje rozstrzygnięte za pomocą pojedynku bokserskiego.

Dla mnie jednak najciekawsza była relacja między jednym z marynarzem, Frenchy’m (przecudowny Richard Attenborough) a młodą dziewczyną do towarzystwa Maily (Marayat Adrienne – pod tym pseudonimem ukrywa się… Emmanuelle Arsan, późniejsza autorka cyklu powieści o Emmanuelle). Najmocniej iskrzy między nimi, jednak problemem są pieniądze – by kupić jej wolność. Tutaj chyba najmocniej wybrzmiewają kwestie zderzeń dwóch światów oraz ceny jaką za taki związek można zapłacić.

Wszystko to jednak na swoich barkach trzyma jeszcze bardziej stonowany Steve McQueen. Jego Holman jest niezbyt rozmowny, ale za to bardzo opanowany (nawet w najbardziej dramatycznych sytuacjach) i bardzo przyziemny. Nie zgrywa bohatera, tylko stara się najlepiej wykonywać swoją pracę. Potrafi jednak wesprzeć przyjaciół (Frenchy, Po-han) i można na nim polegać. Równie w/w Attenborough, Mako czy Adrienne także błyszczą, to jeszcze trzeba wspomnieć Richarda Crennę (tak, pułkownik Trautman zanim poznał Rambo) w roli dowódcy statku. Ten próbuje odnaleźć się w ciągle zmieniającej się sytuacji geopolitycznej i wypada bardzo przekonująco (szczególnie w ostatnich scenach).

Przyznaję, że troszkę obawiałem się tego trzygodzinnego kolosa w starym stylu (ze wstępem muzycznym oraz przerwą w środku). Jednak „Ziarnka piasku” Wise’a potrafiły wessać niczym sztorm statek, choć początek może wydawać się dość ospały. Precyzyjna reżyseria, mocne dialogi, świetna muzyka oraz technikalia. Warto znaleźć i odkurzyć. 

8/10

Radosław Ostrowski

Conan Barbarzyńca

Lata 80. to okres pełen kina fantasy. Chociaż większość filmów z tego gatunku nie przyniosła oczekiwanych profitów w dniu premiery, dopiero z czasem otrzymując należną im estymę. Wyjątkiem od tej reguły był “Conan Barbarzyńca” z 1982 roku. Film Johna Miliusa idzie w zupełnie innym kierunku niż by fani gatunku się spodziewali. Nie uprzedzajmy jednak faktów.

Conana z Cymerii poznajemy jako dziecko, będące powoli przygotowywane do roli wojownika oraz kowala. Jednak los ma wobec niego zupełnie inne plany, a jego rodzina I pobratymcy zostają zamordowani przez grupę kultystów. Dowodzi nimi tajemniczy Thulsa Doom, zaś ich znakiem rozpoznawczym są dwa węże splecione w przeciwnych kierunkach. Chłopak zostaje sprzedany do niewoli, a następnie pełni role gladiatora. W końcu zostaje wolnym człowiekiem, a jedyne co mu zostaje to zemsta. Ale czy będzie w stanie jej dokonać?

conan1

Pierwsze, co tutaj zwraca uwagę to przyziemna wizja świata. Jeśli szukacie widowiskowych efektów specjalnych, imponującej scenografii oraz rozmachu godnej produkcji za kupę kasy, przemyślcie decyzję co do seansu. Bo nie ma tutaj fajerwerków, a historia toczy się spokojnie, bez zbędnego przyspieszania. Dialogów też nie ma tutaj zbyt wiele, co jak na produkcję dużego studia jest zadziwiające, mimo obecności narracji z offu. Reżyser woli opowiadać historię za pomocą obrazu, długich scen oraz epickiej muzyki Basila Poledourisa zamiast wykładać wszystko kawa na ławę. I to podejście bardzo szanuję, tak samo jak zbudowanie wiarygodnego świata. Ni to starożytnego, ni to średniowiecznego, ale pociągającego.

conan3

Wizualnie imponuje tutaj zarówno spójna strona wizualna, jak i scenografia. Wszystkie te budowle oraz szczegółowe kostiumy dodają realizmu dla tego tytułu. Tak jak też bardzo surowo pokazane sceny akcji. Tutaj pojedynki są szybkie, bez popisywania się umiejętnościami szermierczymi. Krwawo, brutalnie, bez patyczkowania i z kilkoma mocnymi zakrętami fabularnymi. Więcej wam nie zdradzę, bo trzeba się samemu przekonać. Ale wielu może się odbić wolnym tempem czy miejscami skrótową narracją. Dla mnie największą wadą jest finałowa konfrontacja między Conanem a Doomem, która wydawała mi się taka sobie i troszkę psuła klimat tego filmu.

conan2

Reżyserowi udało się zbudować świetne postacie, mimo nie korzystania z ekspozycji. Najlepiej zarysowany jest Conan – wyjątkowo małomówny, silnie zbudowany oraz motywowany przez zemstę. Te cechy pasowały do Arnolda Schwarzenneggera, który wykorzystał swoją szansę i dzięki temu stworzył swoją pierwszą ikoniczną postać. Równie wyrazisty jest antagonista, ale czy może być inaczej, jeśli masz przed sobą głos samego Dartha Vadera? James Earl Jones jako Doom magnetyzuje w każdej scenie, choć nie pojawia się zbyt często. Drugi plan też jest bardzo interesujący z kradnącym film Mako w roli lekko złośliwego czarnoksiężnika Akiro.

conan4

Jestem zadziwiony jak dobrze trzyma się pierwsze filmowe spotkanie z Conanem. Jest to kino skromne jak na fantasy, bardzo brudne, krwawe i czasami dziwne. Ale to od tego filmu wystrzeliła na poważnie kariera Arnolda jako aktora. Reszta jest historią i szkoda, że sequel rozczarował.

7,5/10

Radosław Ostrowski