Dom dobry

Wojciech Smarzowski jak żaden inny reżyser nie wsadza kina w mrowisko, pokazując rzeczy dla nas niewygodne oraz nieprzyjemne. Od zakrapianego alkoholem „Wesela” przez zimowy „Dom zły” i mazurską „Różę” po bezwzględny „Wołyń” oraz pokazujący Kościół „Kler”. Jednak swoimi ostatnimi filmami reżyser mniej lub bardziej mnie rozczarowywał. I kiedy już rok temu pojawiły się pierwsze zapowiedzi „Domu dobrego” nie byłem specjalnie zainteresowany. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że Smarzowski w tej formule zwyczajnie się wyczerpał, skupiając się niemal na szokowaniu. Jednak ciekawość oraz zadziwiająco wysoka frekwencja sprawiała, iż wybrałem się na seans.

Cała historia skupia się na Gośce (Agata Turkot) – młodej dziewczynie, która jest po przejściach. Mieszkała w Anglii, jej chłopak zginął w wypadku, choć wcześniej do świętych nie należał. Dorabia jako nauczycielka angielskiego i mieszka z matką-alkoholiczką (Agata Kulesza). Ta ją poniża i wyzywa od najgorszych, więc łatwo nie jest. Ale poznaje pewnego faceta przez Internet. Zwie się Grzesiek (Tomasz Schuchardt) i jest troszkę starszy, troszkę grubszy, ale inteligentny, uroczy oraz poważny. Nic dziwnego, że dziewczyna wprowadza się do niego po kolejnych wyzwiskach matki. Wszystko wydaje się sielankowe: wyjazd za granicę (Grecja, Hiszpania), oświadczyny w Wenecji, wreszcie ślub oraz narodziny córki. Ale zaczynają się dziać dziwne, wręcz niepokojące rzeczy.

Na pierwszy rzut oka „Dom dobry” wydaje się typowym filmem Smarzowskiego. Czyli filmem z popijaniem alkoholu, krwawą przemocą oraz najgorszymi instynktami człowieczeństwa z chętnie wykorzystywanym rwanym montażem. Tylko, że reżyser opowiadając o przemocy domowej nie skupia się na pokazywaniu ludzi z patologii czy nizin społecznych. To zwykli, przeciętni ludzie, z którymi łatwo można się identyfikować. Pierwsze 20-30 minut jest w miarę spokojne, pokazując zakochanie i rodzące się uczucie. Jednak z czasem zaczynają pojawiać się rysy w tym obrazku: była żona Grzegorza, z którą ma dziecko oraz alimenty do spłacenia; zamykanie drzwi i brak klucza, późne powroty do domu oraz oskarżenia. Nagle pewne wydarzenia (nagrane wcześniej na telefonie) widzimy jakby z innej perspektywy, gdzie pojawia się nagle rzucone zdanie, mamy podtopienie podczas pływania. Razem z Gośką zacząłem się gubić oraz dezorientować, szczególnie w scenie, kiedy kobieta wstaje z łóżka, jednocześnie cały czas leżąc. Zupełnie jakby opuściła swoje ciało, zaczynając obserwować cała sytuację z boku.

W tej chwili Smarzowski wchodzi w stan umysłu ofiary. Zaś sama przemoc ma tutaj różne oblicza: od fizycznego bicia i gwałtu przez wyzwiska, upokarzanie, nagrywania w tajemnicy (oraz pokazywania filmów podczas obiadu) aż po izolację od otoczenia. Ta struktura przypominająca obserwowanie alternatywnych scenariuszy (co by było, gdybym uciekła/została?) jest bardzo efektywna, choć bliżej końca wywołuje ogromną dezorientację. Ale także widzimy jak trudna jest tak droga opuszczenia przemocowego partnera/partnerki, o czym opowiadają członkowie grupy wsparcia (mocne opowieści) – od pomocy społecznej przez policję aż po sąd. To kolejne szarpiące za nerwy momenty, które mogą wywołać wstrząs, lecz Smarzowski w żadnym wypadku nie bawi się w pornografię przemocy czy inną eksploatację okrucieństwa. W czym także pomaga rewelacyjny montaż, choć bliżej finału ta dezorientacja idzie za daleko.

Nie mogę też nie wspomnieć o fenomenalnej obsadzie, gdzie nawet drobne epizody zapadają w pamięć. W centrum jest zjawiskowa Agata Turkot, której Gośka budzi sympatię od początku aż do samego końca. Pełna radości, ciepła oraz energii kobieta z czasem zaczyna zmieniać się w zagubioną, przerażoną i bezsilną osobę. Te chwile przeskakiwania w te skrajne emocje są pokazane bezbłędnie oraz bardzo drobnymi spojrzeniami. Ale najbardziej piorunujące wrażenie robi Tomasz Schuchardt w roli Grzegorza. Facet pozornie sprawia wrażenie bardzo sympatycznego, pełnego uroku misia. Jednak, gdy jest sam na sam zmienia się w bestię. Bez żadnego szarżowania, teatralności oraz fałszu. Ataki przemocy są nagłe i niespodziewane, przez co są jeszcze bardziej brutalne. Drugi plan jest wręcz przebogaty, choć tutaj najbardziej wyróżnia się niezawodna Agata Kulesza w roli matki-alkoholiczki.

Dla mnie „Dom dobry” to wściekły powrót Smarzowskiego do formy i prawdopodobnie najbardziej przemyślany pod względem konstrukcyjnym film. Genialnie zagrany, napisany oraz zrealizowany, znowu pokazując rzeczywistość bez znieczulenia, ale jest też zadziwiająco świeższy w formule. Czy to będzie początek nowego rozdziału w dorobku tego twórcy?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Kruk. Czorny Woron nie śpi

Komisarz Adam Kruk wraca do Białegostoku. Tym razem zabiera ze sobą żonę oraz synka, a jego przeciwnikiem jest mafia papierosowa z Katowic. Działa gdzieś nielegalna fabryka kierowana przez „Ruskiego” oraz jego prawą rękę, Rudego. Ci cały czas pozostają nieuchwytni, zaś próba znalezienia tego miejsca kończy się strzelaniną oraz znalezieniem wisielca. Jak się okazuje był z konkurencji, czyli braci Kleosin. Jakby było tego mało, ktoś w okolicy morduje kobiety rudowłose, a sam komisarz zaczyna mieć problemy z opanowaniem swojego gniewu. I to mocno może odbić się na prowadzonym dochodzeniu.

kruk2-1

„Czorny Woron nie śpi” – taki podtytuł nosi druga seria produkcji reżysera Macieja Pieprzycy i scenarzysty Jakuba Korolczuka. Pierwsza seria skupiała się zarówno na śledztwie Kruka (porwanie syna lokalnego biznesmena) jak i pokazaniu mocno traumatycznej przeszłości policjanta. Jego obecnych demonach, czekających na moment przebudzenia. Osadzenie akcji w Białymstoku i wszczepienie elementów lokalnego folkloru (postać Szeptuchy) była dużym powiewem świeżości w zbyt znajomym gatunku. Tutaj nie tylko skala jest inna, lecz twórcy bardzo mocno zmieniają akcenty. I z tego powodu ten sezon wydaje się bardzo… odmienny od poprzednika.

kruk2-2

Po pierwsze, jest tutaj więcej wątków pobocznych, przez co postać Kruka (Michał Żurawski) nie jest aż tak mocno eksplorowana. Co nie znaczy, że nie poznajemy go lepiej, jednak jego problemy zostają zepchnięte na dalszy plan. Zamiast tego więcej czasu mają zarówno gangsterzy i ich rozgrywki, spotkania Kruka z Szeptuchą czy bardzo wycofana Klaudia (intrygująca Maria Sobocińska), mieszkająca z bratem (Hubert Miłkowski). Ten ostatni wątek początkowo sprawiał wrażenie jakby wyrwanego z innej opowieści i zbędnego, ALE to wszystko zaczyna się łączyć w spójną całość.

kruk2-4

Po drugie, jak w poprzedniku pojawiają się retrospekcje, lecz nie dotyczą (bezpośrednio) postaci Kruka. One są związane z nową postacią – komisarz Justyną Ataman (Magdalena Koleśnik). Ta młoda i ambitna policjantka wydaje się najciekawszą postacią z intrygującą tajemnicą. Nie zdradzę o co chodzi, ale to rozwiązanie wywraca wszystko do góry nogami. Pojawia się w połowie serialu, a potem zaczynamy widzieć więcej niepokojących rzeczy. Zaś zakończenie jest szokujące, nagłe i brutalne, będące podbudową do serii trzeciej.

kruk2-3

Jest równie mrocznie jak w poprzedniku, lepiej dźwiękowo i brutalniej, aczkolwiek mam zastrzeżenia do zdjęć. Nie chodzi o bardzo ciemne ujęcia w nocy (zwłaszcza na początku), z mocno ograniczonym oświetleniem, lecz nawet w scenach dziennych pojawiają się czarne obszary. Głównie na rogach czy na górze i nie wiem z czego to wynika. Ale to kompletnie nie przypomina estetyki z pierwszej serii, co wybijało mnie z rytmu. Nie wiem, czy w następnej serii też tak to będzie wizualnie wyglądać, jedno mogę powiedzieć na pewno: nie pasuje mi to.

kruk2-5

Aktorsko na szczęście jest więcej niż dobrze. Michał Żurawski wydaje się skrojony do tej postaci, balansując jego jasną i ciemną stronę (Mocy), wnikliwą analizę śledczego oraz skrywane w nim demony. Świetnie wypadają także Magdalena Koleśnik (Justyna) oraz Tomasz Włosok (Rudy) – ta pierwsza może wydawać się troszkę całkiem sympatyczna, ale to wszystko fasada. Bo okazuje się kimś o wiele bardziej złożoną osobą, której nie warto lekceważyć. Włosok z kolei coraz bardziej zaczyna działać jak młody leszcz, co chce zostać wielką rybą. A to oznacza przekroczenie kolejnych granic, łącznie z morderstwem i to pokazuje wręcz bezbłędnie. Z nowych postaci solidnie prezentuje się Zbigniew Stryj (komendant Bogdanowicz), Leszek Lichota (komisarz Kołecki) i Barbara Jonak (policjantka Marzena), jednak nie mogę nie wspomnieć Marii Sobocińskiej. Jej Klaudia jest bardzo wycofana, dziwna i wywołuje pewien podskórny niepokój (być może przez te duże oczy), skrywając bardzo mroczną, niewyleczoną traumę. Pod tym względem jest podobna do Kruka, lecz finał jej historii nie kończy się zbyt dobrze.

kruk2-6

„Czorny Woron nie śpi” i czeka na finał tej mrocznej opowieści. Mniej jest tego psychologicznego wejścia w skórę Kruka oraz tego specyficznego klimatu, a więcej akcji i skomplikowanej intrygi. Gdzieś tu zabrakło równowagi, ale być może zostanie to naprostowane. To jednak jest temat na osobną opowieść.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Wesele (2021)

Kolejne „Wesele” od Smarzowskiego – mniej więcej wiadomo, czego należy oczekiwać. Walenia prosto w oczy nieprzyjemnej prawdy na nasz temat. Że jesteśmy pełni nienawiści wobec siebie i innych, działamy na skróty, a najważniejsze są pozory, kłamstwa oraz dawno zakopane trupy. Czyli wszystko po staremu.

Tym razem jesteśmy na weselu organizowanym przez Ryszarda Wilka (Robert Więckiewicz) – właściciela masarni, szykującego się do dużego interesu z Niemcami. Państwo młodzi to córka Kasia (Michalina Łabacz) – ciężarna, planująca wyjechać do Irlandii, gdzie planuje prowadzić pub. Wybranek jej serca to Janek (Przemysław Przestrzelski) – piłkarz oraz nacjonalista. Wydaje się, że będzie wszystko dobrze, lecz dla Wilka pojawiają się kolejne komplikacje. Interes życia stoi pod znakiem zapytania, a jeszcze pojawia się przedstawiciel ambasady Izraela z nagrodą Sprawiedliwego wśród Narodów Świata dla dziadka rodu, Antoniego Wilka (Ryszard Ronczewski w ostatniej roli). A czy wspominałem, że to wesele jest w Jedwabnem?

Smarzowski kolejny raz pokazuje naszą mentalność w bardzo krzywym zwierciadle. Czyli kolejny przykład naszych wad przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Bez możliwości jakiejkolwiek szansy wyrwania się z tego przeklętego kręgu. Ale chyba po raz pierwszy miałem poczucie pewnego przeładowania sytuacji, postaci i wątków. Do tego bohaterowie kompletnie mnie nie obchodzili, jakby byli ledwie szkicami postaci. Wyjątkiem od tej reguły jest Antoni Wilk, dla którego obecne wesele staje się zapalnikiem, budzącym wydarzenia z przeszłości. A dokładniej z jego młodości (tą inkarnację gra Mateusz Więcławek) podczas II wojny światowej, gdzie przeżył miłość do żydowskiej dziewczyny.

Pogłębiająca się demencja powodują, że przeszłość i teraźniejszość zaczynają się przeplatać. Nie tylko za pomocą retrospekcji, ale też faktu, iż postacie z przeszłości pojawiają się teraz. Wszystko zaczyna się mieszać ze sobą, co wywołuje z jednej strony konsternację (montaż jest wręcz intensywny), ale pokazuje jedną (może zbyt oczywistą) prawdę: by móc wyciągnąć wnioski z historii, trzeba znać jej pełną wersję. Jednak czy chcemy ją znać? I czy może stanowić początek nowego etapu? Tutaj odpowiedź pozostaje w zawieszeniu, a im bliżej końca, tym mocniej uderzają kolejne wydarzenia.

Wtedy jednak dla mnie było już za późno, bo wątek przeszłości to za mało, by w pełni zaangażować. Bo wątek współczesny jest bardzo chaotyczny, bałaganiarski, gdzie nie wiadomo, na kim ma mi zależeć. Jeszcze te męczące momenty, gdy postacie zwracają się bezpośrednio do kamery (życzenia dla państwa młodych i nie tylko). Brakuje też zarysowanych relacji między członkami rodziny, przez co pozostają oni mało wyraziści, pozbawieni charakteru, mimo wielu znanych twarzy na ekranie. To bardzo boli i sprawiało, że gówno mnie to wszystko obchodziło.

Już w „Klerze” zacząłem czuć troszkę odczuwać zmęczenie formą i stylem Smarzowskiego, ale tam było trzech świetnie napisanych oraz zagranych postaci. „Wesele” to już przerost formy nad treścią, gdzie reżyser coraz bardziej zaczyna się zbliżać do… Patryka Vegi. Tylko, że idącym w przeciwną stronę. Czuję się przejedzony i mam na razie Smarzola dość.

5/10

Radosław Ostrowski

Wołyń

Jeśli oglądasz film Wojciecha Smarzowskiego, możesz być pewny dwóch rzeczy. Po pierwsze, nie będziesz się czuł wygodnie, a nawet będziesz chciał odwrócić wzrok. Bo jego kino to jak przeglądanie się w lustrze, gdzie w odbiciu widać wszystkie demony otaczające naszą duszę. Po drugie, choćbyś nie wiem jak próbował, nie zapomnisz tego, co zobaczysz. Nie idzie na kompromisy, nie daje łatwych odpowiedzi, ani nie poucza. Lecz – niczym Mariusz Max Kolonko – pokazuje jak jest. Nie inaczej było z jednym z najbardziej oczekiwanych filmów roku 2016 „Wołyń”.

O samej rzezi wołyńskiej pewnie wielu słyszało. Był rok 1943, kiedy to żołnierze Ukraińskiej Powstańczej Armii w imię nacjonalistycznej ideologii wymordowali Polaków. Ci zaś postanowili wziąć odwet na Ukraińcach, doprowadzając do nieskończonej spirali przemocy. Jak mogło do tego dojść? Reżyser zaczyna swoją opowieść w 1939 roku, gdy wojna jeszcze się nie zbliżała w te rejony. Spokój jednak wydaje się pozorny, zaś zgoda między Polakami a Ukraińcami podszyta nieufnością. Wkraczamy do tego świata, będąc na weselu Heleny Głowackiej i Wasyla Huka. Wszystko przebiega bardzo spokojnie, wszystko wydaje się radosne jak nigdy, zaś rodzice Polki planują hajtnąć jeszcze jedną córkę, Zosię. Dziewczyna podkochuje się w ukraińskim chłopaku, jednak ojciec swata ją z owdowiałym sołtysem, Maciejem Skibą. do ślubu dochodzi, ale potem wybucha wojna i zmienia wszystko.

Reżyser pozornie wydaje się robić tygiel, gdzie narracja jest skrótowa, parokrotnie skupiając się na innych postaciach. Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Niemcy, Sowieci – to wszystko się miesza, a dwie ostatnie strony podsycają mocno zakorzenione antagonizmy. Gdzie Polacy są niejako „panami”, bardziej uprzywilejowani wypierają kulturę oraz obyczaje Ukraińców, ograniczonych do roli chłopów, „sług” na swoim terenie. Pojawienie się trzeciej strony dla nich zostaje wykorzystane jako szansa na stworzenie własnego państwa, a nacjonalistyczne zapędy doprowadzają do spirali przemocy. Ta doprowadza do odwetu, zalewając tereny Kresów krwią. Miłość miesza się z nienawiścią, zaś wszystko pokazane w bardzo zdystansowany sposób.

Smarzowski nie boi się pokazać krwawej jatki oraz masy trupów, jednak nie epatuje oraz nie szczuje nią tylko po to, by zszokować. Niemniej poczucie przeżywania piekła razem z bohaterami jest bardzo namacalne, a śmierć (jak i ocalenie) może pojawić się z każdej, najmniej spodziewanej strony. To poczucie niepokoju podkręca typowy dla tego twórcy rwany montaż oraz nieprzyjemna muzyka Mikołaja Trzaski. Ale jednocześnie zachowuje dystans, przez co unika prostego podziału na dobrych Polaków, będących ofiarami oraz żądnych krwi i zemsty Ukraińców. Bo w sytuacjach ekstremalnych podział na narodowości przestaje mieć znaczenie, a liczy się tylko charakter i – chyba nawet bardziej – wola przetrwania. A to nie jest zbyt częsta perspektywa pokazywana w kinie, co zasługuje na uznanie.

I to wszystko jest bardzo sugestywnie zagrane. Zarówno od sprawdzonych aktorów Smarzola (tutaj najbardziej wybija się Arkadiusz Jakubik oraz Jacek Braciak), ale też mniej znanych twarzy, które miały udźwignąć całość. Takie zadanie otrzymała debiutująca Michalina Łabacz jako Zosia, która z młodej dziewczyny musi stać się zaradną, sprytną oraz gwałtownie dojrzewającą kobietą. Jej upór, przerażenie oraz próba zachowania zimnej krwi pokazana jest bezbłędnie, nie odrywając od niej oczu. Także aktorzy ukraińscy wypadają bardzo dobrze (tutaj wyróżnia się Roman Skorovskij jako nowy, śliski sołtys Szuma) oraz jest wiele drobnych, lecz niezapomnianych epizodów.

Dla mnie „Wołyń” to najlepszy film w karierze Smarzowskiego. Pozornie taki jak zawsze, czyli brudny, mocny, bezkompromisowy, ale zaskakująco stonowany, nie epatujący nachalnie przemocą. I jednocześnie – tak jak „Róża” – pokazuje bezwzględne koleje Historii, nie liczącej się z nikim i niczym.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Wszystko dla mojej matki

Wydaje się, że to będzie kolejny film o Polsce – brudnej, nieprzyjemnej, przesiąkniętej złem, patologią, odrzuceniem i bezradnością. Ale czy może być inaczej, skoro bohaterką jest dziewczyna z poprawczaka? Ola ma 17 lat i została odebrana matce, byłej biegaczce. Trafiła do poprawczaka po wielu ucieczkach z domu dziecka w Olsztynie oraz kradzieżach. Tylko chęć powrotu do matki jest jedyną rzeczą, która trzyma ją przy życiu. Tak jak jej koleżanki, m.in. morderczynię oraz ciężarną. Dlatego Ola biega, trenuje i ma szansę na wygranie ważnych zawodów. Ale czy dziewczyna da radę?

Małgorzata Imielska do tej pory realizowała filmy dokumentalne oraz spektakle Teatru Telewizji. W końcu postanowiła sięgnąć po fabułę. „Wszystko dla mojej matki” ma w sobie dokumentalny sznyt oraz opowiada o młodych dziewczynach. Osoba wykluczonych ze społeczeństwa, ale w poprawczaku jak na Łazarskim rejonie: nie jest kolorowo. Przemoc, narkotyki, alkohol, nadzieja umiera szybciej niż szansa na powrót do normalności. Dyrektorka wydaje się być osobą, która chce mieć tylko święty spokój i nie obchodzi jej nic, zaś na każdą prośbę czy głębszą rozmowę mówi: „Nie chce o tym słyszeć” albo „Nie mam na to siły”. Można powiedzieć, że dziewuchy są niejako zdane same na siebie, pozbawione głosu, szansy. Desperacko trzymają się jednego: że w końcu zobaczą matkę. Tą osobę, która puściła je na ten świat, a potem… no właśnie. Zniknęły z różnych powodów: czy to przez więzienie, toksyczne relacje z mężczyznami czy szeroko rozumiane nieudane życie. Nawet kiedy pojawia się nadzieja dla dziewczyny w postaci wzięcia do siebie na miesiąc do rodziny, co mieszka w okolicy dawnego adresu. Ale nadzieja przynosi tylko rozczarowania, a tamtego czasu nie da się odzyskać.

I wtedy dzieje się coś dziwnego. Pozbawiana nadzieja oraz zderzenie z rzeczywistością zamiast osłabić staje się siłą. Reżyserka nie osądza swoich postaci, nie bawi się w publicystykę, tylko obserwuje i próbuje zrozumieć. Nie bojąc pokazać się tej ciemnej strony systemu, gdzie osoby odrzucone nie mają żadnego głosu. Bo „tu trzeba krzyczeć” i reagować, inaczej może skończyć się to tragedią jak w scenach tuż przed finałem. Nie mniej jest w tym nieprzyjemnym świecie pewien cieć – niewielki, ale jednak – nadziei. Nie jest ona fałszywa, lecz może dać szansę na zbudowanie siebie od nowa. Czy jednak dziewczyny będą mogły z tego skorzystać?

Realizm tej historii dopełniają oszczędne, ale naturalne dialogi, dokumentalna realizacja (wyciszone kolory, naturalne światło, kamera niemal w ruchu) oraz delikatna muzyka Włodka Pawlika. To wszystko by nie zagrało, gdyby nie młoda krew i nieopatrzone aktorki w głównych rolach. Absolutnie cudowna jest Zofia Domalik w roli Oli. Odpowiednio balansuje między smutkiem, nadzieją, gniewem, zaś jej los porusza. Nie stosuje szantażu i przez większość jest wyciszona, pokazująca wiele oczami i mową ciała. Reszta, nawet nie mając wiele czasu, tworzy wyraziste postacie. Z tego grona najbardziej zapadła mi pamięć Maria Sobocińska (niemal ostra Agnes) i Malwina Laska (bardzo wrażliwa Mania). Nie brakuje też na dalszym planie znanych twarzy pokroju Jowity Budnik (Irena), Adama Cywki (Andrzej), Małgorzaty Buczkowskiej (Agata, przyjaciółka matki) czy Dobromira Dymeckiego (trener Tomek), jednak nie wybijają nas z rytmu oraz formy.

Imielska w swoim debiucie łączy sprzeczne elementy: wrażliwość z brutalnością, nadzieję z beznadzieją, smutek z radością. Nie jest to jednak depresyjne kino społeczne jakie znany z lat 90. czy początku XXI wieku, ale nie jest też naiwnym, publicystycznym, zero-jedynkowym dramatem. Porusza, angażuje oraz potrafi zmotywować do walki ze światem.

7/10

Radosław Ostrowski

Pan T.

Rok 1953 to był dziwny czas w Warszawie. Miasto podnosiło się z kolan, czuwał nad nim I sekretarz Bierut, a wisi nad nim Pałac Kultury i Nauki. I w tym mieście żyje niejaki pan T. – literat w średnim wieku, którego twórczość nie jest publikowana. Nie pisze, nigdzie nie pracuje, a i z udzielaniem korepetycji jest problem. Bo ciężko znaleźć uczniów, z których dałoby się coś ulepić. Jest jeszcze przystępująca do matury Dagna, ale ona ma pociąg nie tyle do polskiego, co do korepetytora. A nasz bohater nie chce iść na kompromis z systemem i ma pod górkę.

pan t1

Filmów o czasach stalinowskich było wiele. Albo pokazywały one świat z perspektywy tzw. „wrogów ludu” („Przesłuchanie” czy spektakle Teatru Tv należące do Sceny Faktu) albo próbowały wykorzystać realia do gatunkowej zabawy jak „Rewers”. Najnowszemu dziełu Marcina Krzyształowicza bliżej jest do drugiej opcji, chociaż nie do końca. Podobno film jest inspirowany życiorysem słynnego pisarza Leopolda Tyrmanda, ale twórcy się zapierają. Uważni obserwatorzy zauważą podobieństwa pana T. do autora „Złego”, jednak wydaje się to tylko pretekstem do przyjrzenia się tym wariackim czasom. Trudno tutaj mówić o fabule, bo całość jest zbiorem scenek luźno ze sobą połączonych. Reżyser przygląda się tej absurdalnej sytuacji, gdzie można pisać niejako zgodnie z doktryną partyjną. Nasz bohater chce przeczekać ten okres, do tego jeszcze przechodzi blokada twórcza i problemy z utrzymaniem. Dochodzi do czasem tak dziwnych sytuacji jak profesorowie filozofii malujący krasnale czy niemal wszędobylska obecność lalek dla dorosłych. O co z nimi chodzi? To już się sami przekonacie.

pan t3

Te scenki rodzajowe dodają wiarygodności realiom, a kilka z nich (jak spadająca moneta i jej trajektoria czy przesłuchanie w UB) to prawdziwe perełki, których „Pan T.” jest pełen. Wszystko pokazane w monochromatycznych, czarno-białych zdjęciach (świetnych zresztą) oraz jazzową muzyką z epoki (albo ją świetnie imitującą). Przełamaniem są momenty, kiedy bohaterowi się śni wysadzenie Pałacu Kultury i Nauki, co przeplata się z całą narracją. Przez to można czasami się odbić, a nadmiar groteski może być nie do przełknięcia.

pan t2

Ale jak to jest zagrane!!! W roli tytułowej pojawia się absolutnie znakomity Paweł Wilczak, który przechodzi samego siebie. Jego pan T. jest z jednej strony bardzo zdystansowany, bardzo ironiczny, ale jednocześnie bardzo stłamszony i sfrustrowany pewną bezsilnością wobec systemu. Systemu narzucającego jedyne słuszne myślenie, mówienie i działanie. Jak przy tym tworzyć? Równie świetny jest Sebastian Stankiewicz jako sąsiad Filak, dla którego pan T. jest kimś w rodzaju mentora, autorytetu. Chociaż motywacja tego faceta w kwestii kontaktów z panem T. nie jest taka jednoznaczna, ale wpływ tych rozmów będzie ogromny. I jest tu masa znanych twarzy w epizodach, z których najbardziej zapada w pamięć Jerzy Bończak jako Bolesław Bierut oraz trio profesorskie. Ale kto tam jeszcze się pojawia, przekonajcie się sami.

Dyskusja o tym, czy „Pan T.” jest biografią Leopolda Tyrmanda czy jedynie jest nią zainspirowana wydaje mi się bezcelowa. Liczy się tylko, czy film jest udany czy nie. Krzyształowicz wraca tutaj do formy, choć ta luźna narracja i groteskowe spojrzenie na lata 50. nie wszystkim będą odpowiadać. Niemniej uważam, że lepiej tej epoki przedstawić się nie dało.

7,5/10

Radosław Ostrowski