Blade – wieczny łowca

Na pytanie o najbardziej znanego czarnoskórego superbohatera Marvela, wszyscy dzisiaj powiedzieliby, że jest to Czarna Pantera. Jednak pod koniec lat 90., kiedy kino superbohaterskie nie było tak popularne ani udane jak dzisiaj, odpowiedź brzmiałaby: Blade, czyli Eric Brooks znany też jako Chodzący za Dnia. Pół-człowiek, pół-wampir posiadający mocne strony wampirów i żadnych ich słabości (poza pragnieniem krwi) walczy z wampirami, dbając o porządek tego świata. A jego przeciwnikiem jest Deacon Frost – młody i bezczelny wampir nie-czystej krwi, który buntuje się przeciwko swoim szefom, zaś jego głównym celem jest wskrzeszenie pradawnego Boga Krwi – La Magry.

blade1-1

Sam Blade w komiksach pojawił się na początku lat 70., zaś plany ekranizacji jego przygód planowano już od 1992 roku z raperem LL Cool J w roli głównej. Ostatecznie za kamerą stanął Stephen Norrington – brytyjski specjalista od efektów specjalnych oraz fan komiksów. Założeniem twórców było poważne potraktowanie materiału źródłowego, bez pójścia w stronę kampu. I tutaj to rzeczywiście jest widoczne, a budowanie wizji świata, gdzie wampiry są częścią społeczeństwa (działającą w ukryciu w wyższych sferach) jest bardzo interesujące. Nawet sami krwiopijcy są zhierarchizowani: najwyższa karta to naturalnie urodzeni, w eleganckich garniturach, którzy działają w ukryciu i wolą układać się z ludźmi. Z drugiej strony jest wręcz buńczuczny Frost, przekonany o wyższości wampirów nad ludźmi, którzy powinni być dla nich karmą. To zderzenie tych wizji pokazuje troszkę inną wizję wampirów niż z klasycznych opowieści znanych przez popkulturę. Chodzą między ludźmi, mają szerokie koneksje, a zabić może ich tylko światło, czosnek lub srebro. Ale o nich dowiadujemy się w trakcie trwania filmu, bez żadnego wprowadzenia czy wstępu.

blade1-2

„Blade” to wykorzystujący elementy horroru film akcji, gdzie Chodzący za Dnia dokonuje eksterminacji krwiopijców, a w cały ten świat wchodzimy wraz z pogryzioną przez wampira dr Karen Jensen. I to ona poznaje naszego protagonistę oraz jego mentora/zbrojmistrza Whistlera. To oni nas wprowadzają w ten wampirzy świat pełen swoich kodów, Biblii oraz mitologii, co na swój sposób bywa porywające nawet po 20 latach. Same sceny akcji są świetnie wykonane, sfilmowane szerokimi obiektywami, dzięki czemu każdy cios, strzał jest bardzo czytelny jak w fenomenalnym prologu (dyskoteka ukryta w masarni) czy podczas rozróby w archiwum. Pod tym względem bardzo rozczarowuje finałowa konfrontacja Blade’a z Frostem, który jest tutaj bardziej szybki oraz regenerujący się. Pierwotnie scenariusz miał bardziej epickie zakończenie, jednak budżet oraz jakość efektów specjalnych nie były zbyt satysfakcjonujące i trzeba było uprościć całość. Jednak niedosyt jest tutaj spory, mimo świetnego epilogu, a czasem wiele rzeczy pozostaje niejasnych (jak udało się znaleźć kryjówkę Blade’a?). Niemniej wygląd tego zurbanizowanego miasta w tonacji metalicznego błękitu, płynny montaż, świetne sceny akcji oraz polana pulsującą elektroniką muzyka robią swoje.

blade1-3

Ale to wszystko nie zadziałałoby, gdyby nie idealnie dopasowany do roli Wesley Snipes, który wtedy był w szczytowej formie. Blade w jego wykonaniu to małomówny człowiek czynu, nie dopuszczający wielu ludzi do siebie oraz z bardzo pokręconym tłem. Jedynym jego wsparciem jest Whistler (świetny Kris Kristofferson), będący takim współczesnym odpowiednikiem Van Helsinga, tylko bardziej szorstki i twardy. Zaskakująco dobrze się sprawdza Stephen Dorff w roli antagonisty. Frost w jego wykonaniu to arogancki, pewni siebie wampir, pragnący władzy nad światem, a jednocześnie traktowany z lekceważeniem przez resztę środowiska. Sporym plusem jest też N’Bushe Wright, czyli wplątana w wojnę z wampirami Karen. Nie została potraktowana jako obiekt romansu dla Blade’a, tylko pozostaje inteligentną, samodzielną kobietą, stanowiącą dla niego wsparcie.

blade1-4

Powiedzmy to sobie wprost – pierwszy „Blade” to solidny film akcji/horror, choć tego ostatniego elementu nie używa zbyt mocno. Obok pierwszych „X-Men” zbudował podwaliny pod cały szał związany z adaptacjami komiksów, traktujących troszkę bardziej serio materiał źródłowy i z szacunkiem. A zanim MCU zrebootuje postać Chodzącego za Dnia, warto sobie przypomnieć początki tej postaci.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Avengers: Koniec gry

MCU – obecnie najpopularniejszy serial, jaki nawiedza nasze kina już od roku 2008 i nie wygląda na to, że miałaby się ta maszyna zatrzymać. Choć nie wszystkie odcinki tego cyklu były w pełni satysfakcjonujące, to coraz bardziej zaczynałem zżywać się z tymi postaciami. I nieważne, czy mówimy o Bogu Piorunów, mistrzu łuku czy symbolu wszelkich cnót oraz zalet. Jednak ostatnio nasza grupka superherosów poniosła klęskę, a Thanos swoim pstryknięciem zmiótł połowę populacji Ziemi. Smutek, depresja, beznadzieja i rozpad. Po pięciu latach jednak dochodzi do dziwnej sytuacji – z wymiaru kwantowego wraca (uwięziony tam) Scott Lang aka Ant-Man. I sugeruje pomysł na podróż w czasie, by zdobyć Kamienie Nieskończoności, potem stworzyć rękawicę oraz cofnąć działania Thanosa.

avengers koniec gry1

Ci, których powalił finał „Wojny bez granic”, tym razem mieli dostać szansę odwetu, wyrównania rachunków. Mimo dość długiego metrażu, całość podzielić niejako na trzy etapy. Pierwszy etap to okres żałoby oraz wizja świata po wszystkim – niemal pusty, gdzie nie można się odnaleźć ani pogodzić z tym wszystkim. Tutaj dominuje lekko melancholijny klimat, mimo jednej krótkiej rozpierduchy. Jednak emocje zaczynają coraz bardziej, kiedy dochodzi do podróży w czasie, czyli etapu drugiego. Plan jest bardzo trudny, wręcz karkołomny, a przeskoki dotyczą znajomych miejsc (przebitki z pierwszych „Avergers”, „Strażników Galaktyki” czy drugiego „Thora”), jak i troszkę bardziej dalekiej przeszłości. Odniesienia i odwołania są tutaj bardzo obecne, ale jednocześnie nie są one żadnym obciążeniem czy balastem (czego troszkę się obawiałem). Ale ten etap kończy się pozornym happy endem, bo dochodzi do trzeciego aktu, będący… drugim starciem naszych bohaterów z armią Thanosa.

avengers koniec gry3

Logika nie szwankuje tutaj aż tak bardzo, czego się można spodziewać w przypadku historii z podróżami w czasie. Więcej jest tutaj postawiono na relacje między postaciami, ich dylematy oraz rozterki (tutaj najbardziej wybija się Thor, Stark oraz Hawkeye). Zaś ostateczna rozwałka tutaj rozmachem przypomina starcie z „Wojny bez granic”, ale przeciwnik wydaje się mieć jeszcze większą przewagę liczebną. I co najważniejsze, chłonąłem to wszystko jak gąbka, doprowadzając do zmian oraz pozytywnych zaskoczeń („Avengers Assemble”). Z kolei zakończenie ostatecznie zamyka pewien etap w historii, doprowadzając do drobnej zmiany warty. Nawet nie zauważyłem, kiedy się to wszystko skończyło.

avengers koniec gry2

Nawet jeśli były jakieś wady, nie byłem w stanie ich dostrzec. „Koniec gry” to tak naprawdę koniec jednego rozdziału oraz początek nowego rozdania. Niepozbawiona humoru, akcji oraz interakcji, stanowiąc – dla fanów – wielkie doświadczenie. Nie wiem jak wy, ale ja nie mogę się doczekać ciągu dalszego.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Kapitan Marvel

Jak to możliwe, że dopiero Marvel nakręcił film z superbohaterką w roli głównej? Zostając wyprzedzonym przez DC? Tego się nie spodziewałem, ale czy „Kapitan Marvel” jest w stanie chodzić na własnych nogach? Czy jest bardziej mocno powiązany z poprzednimi częściami serialu zwanego Kinowym Uniwersum Marvela? Po kolei.

Bohaterką filmu jest niejaka Vers – osoba reprezentującą rasę Kree, która jest potężnymi wojownikami w galaktyce. Prowadzą ciągłą wojnę ze zmiennokształtnymi Skrullami, dokonującymi rozpierduchy oraz ataków terrorystycznych. Podczas kolejnej akcji, jakiej celem jest znalezienie swojego człowieka, namierzonego przez Skrulli. Cała operacja okazuje się być zasadzką na Vers, która zostaje schwytana przez zmiennokształtne istoty. Podczas próby wyrwania się im, dziewczyna trafia na C-35. Czyli na Ziemię. A to oznacza dużo komplikacji.

kapitan marvel1

Tym razem ściągnięto do realizacji filmowców z kina niezależnego (reżyser Ryan Fleck oraz scenarzystka Anna Boden), by wrzucić pierwszą superwoman. Do tego sama historia jest niejako prequelem wszystkich wydarzeń z całej serii (oprócz pierwszego Kapitana Ameryka). Ale tak naprawdę jest to opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości i przeszłości, bo nasza protagonistka ma przebłyski pewnych zdarzeń. Zdarzeń wymazanych z pamięci oraz świadomości. To jednak podbudowa pod kolejny film z naparzanką, pościgami oraz gonitwą za MacGuffinem. Czy to oznacza, że jest nudno? Twórcy serwują kilka wolt i niespodzianek (kluczowe retrospekcje), więc nie mogę powiedzieć za dużo, ale dojdzie do konfrontacji ze swoją przeszłością, kłamstwami oraz manipulacjami.

kapitan marvel2

Sam początek oraz akcja Kree może budzić pewien stan senny, ale w momencie trafienia Vers na Ziemię, wszystko staje się intensywniejsze. Twórcy serwują buddy movie (relacja między naszą „kosmitką” a Nickiem Fury), zaś humor kompletnie nie pozbawia całości powagi ani dramaturgii. Odkrywanie kolejnych elementów układanki oraz dojrzewanie naszej protagonistki do wykorzystywania swoich megamocy potrafi zaangażować i wciągnąć, a osadzenie fabuły w realiach lat 90. jest pewnym odświeżeniem. Sceny akcji są solidne, tak jak efekty specjalne, więc brakuje jakiegoś mocnego uderzenia, by zapaść w pamięć. Do tego wjeżdża patos, psując dobre wrażenie.

kapitan marvel3

Ale najmocniejszą kartą w talii jest absolutnie fantastyczna Brie Larson. Jej Vers (a tak naprawdę Carol Danvers) to kobitka, która nie potrzebuje mężczyzny. Zarówno jako wsparcia, jak i obiektu uczuciowego (to jest pewne novum), stanowiąca niejako samowystarczalną siłę. Początkowo sprawia wrażenie sztywnej, ale ma ona nie okazywać emocji. A jednocześnie jest to pełna sprzeczności osoba: twarda i zdeterminowana, lecz jednocześnie zagubiona, niepewna. Nie zachowuje się jak idiotka, gdy trafia na Ziemię (a tego się troszkę obawiałem), zaczynając pokazywać troszkę cieplejsze oblicze. Takiej kobity w tym świecie brakowało. I udaje się jej stworzyć silny duet z Samuel L. Jacksonem (fantastycznie odmłodzonym) jako Nickiem Fury, który zaczyna dostrzegać zagrożenie nie z tego świata. Co z tego wyniknie, wszyscy fani wiedzą. Pozytywnie za to zaskakuje antagonista grany przez Bena Mendelsohna, ale więcej nie mogę zdradzić.

„Kapitan Marvel” jest tylko (albo aż) solidnym odcinkiem marvelowej franczyzy, który – o dziwo! – można oglądać bez znajomości poprzednich filmów z tego cyklu. Może nie wybija się tak bardzo z tłumu jak „Strażnicy Galaktyki” czy „Thor: Ragnarok”, jednak potrafi dostarczyć masę zabawy i frajdy. O taką superbohaterkę nic nie robiłem.

7/10

Radosław Ostrowski

Ant-Man i Osa

Pamiętacie Scotta Langa? Ten drobny złodziejaszek, który potrafi się pomniejszać oraz nawiązywać kontakt z owadami i mrówkami, ostatnio wpakował się w tarapaty. Po akcji na lotnisku (trzeci „Kapitan Ameryka”) otrzymał areszt domowy i stracił kontakt z wynalazcą Hankiem Pymem. Ale w zamian za to poprawił swoje relacje z byłą żoną oraz córką, a także z kumplami założył firmę specjalizującą się w zabezpieczeniach. Samego aresztu zostało mu raptem trzy dni i wygląda na to, że wszystko jest ku prostej drodze. Brzmi pięknie? Jednak dość szybko zostaje wywrócone do góry nogami przez Pyma oraz maszynę do przechodzenia w wymiar kwantowy.

antman22

Pierwszy „Ant-Man” był pozytywnie zaskakującą, lekką rozrywką ubraną w konwencję heist movie, dodając sporo świeżości do MCU. Wróciła ta sama ekipa realizacyjna, zaś cała intryga tutaj skupia się wokół odnalezienia żony Hanka, która ugrzęzła w wymiarze kwantowym. Problem w tym, że jest jeszcze przynajmniej jeszcze dwie strony, którym bardzo zależy na tym wynalazku. Cała historia zaczyna się gmatwać, a nawet pojawiają się mroczniejsze fragmenty związane z przeszłością Pyma. Akcja zaczyna się coraz bardziej komplikować, akcja zaczyna pędzić na złamanie karku i potrafi to sprawić masę frajdy. Znowu błyszczą wszelkie momenty, gdzie wszelkie pomniejszenia oraz powiększania postaci, przedmiotów oraz obecności mrówek (w tym niezapomniany Antonio Banderas). No i każde wejście Luisa to komediowa perełka – szczególnie scena z serum prawdy.

antman21

Sam wątek wymiaru kwantowego oraz jego funkcjonowania dodaje wartości, a sam wygląd jest imponujący. Pamiętacie wymiar astralny z „Doctora Strange’a”? To jest jeszcze bardziej podkręcone, barwne, ale i niebezpieczne miejsce, z którego samodzielny powrót (bez odpowiedniego sprzętu) jest praktycznie niemożliwy. No i jak to wali po oczach – narkotyki nie są w stanie dać takich wizji jak twórcy efektów specjalnych.

Ale mimo prób coraz bardziej uatrakcyjniania fabuły oraz ciągłego dziania się, coś się popsuło. Nie zrozumcie mnie źle, bawiłem się naprawdę dobrze i kilka zabawnych sytuacji naprawdę było w punkt. Niemniej czułem pewien niedosyt, a sam Człowiek-Mrówa zostaje zepchnięty na drugi plan do roli śmieszka. Z nowych postaci tylko Duch wydaje się intrygującą postacią. To nie jest klasyczny łotr, chcący rozpierdolić cały świat albo jest zły, bo tak. Złamana postać z bardzo mrocznym tłem, który wywołuje współczucie, co jest największą zaletą. Tak jak scena po napisach, która zmienia totalnie sytuację naszego bohatera.

antman23

Aktorsko nadal wszystko trzyma poziom. Paul Rudd ciągle sprawdza się w roli Scotta „Ant-Mana” Langa, czyli drobnego złodziejaszka z dobrym sercem oraz troszkę komediowego herosa (ten ciągle popsuty kombinezon). Nie da się go nie lubić, nawet jeśli miejscami zachowuje się niedojrzale. Pazurki za to bardziej pokazuje Evangeline Lilly, która ma kilka świetnie wykonanych scen akcji (no i jej kombinezon robi cuda). Twarda zawodniczka, sama dające sobie radę oraz kopiąca tyłki facetom – jak jej nie kochać? 😉 Ale film i tak kradnie Michael Pena (Luis), dodając masę humoru, lekkości oraz świetnych tekstów. Z nowych postaci świetnie wypada Hannah John-Kamen w roli Ducha (Ava), a także Laurence Fishburne jako dawny partner Pyma.

Powiem wam szczerze, że drugi Ant-Man nadal potrafi dostarczyć lekkiej, niezobowiązującej rozrywki w świecie Marvela. Nie mogę pozbyć się jednak wrażenia, że zamiast na bohaterach skupiono się bardziej na akcji (przyznaje, że kreatywnej) i troszkę mniej świeżości tu jest. Jednak finał potrafi chwycić i zadaje pytanie: co dalej?

6,5/10

Radosław Ostrowski

Avengers: Wojna bez granic

Na ten film wszyscy fani komiksów oraz Kinowego Uniwersum Marvela. Nie powiem, że ja też na ten film czekałem. Bardzo polubiłem te postacie przez te 10 lat – to od groma czasu, który naprawdę wystarczy. No i wszyscy Avengersi musieli się zmierzyć z największym zagrożenie w historii, czyli Thanosa. Problem w tym, że grupa Obrońców rozpadła się: Stark i Rogers mocno się posprzeczali (trzecia część „Kapitana Ameryki”), Ant-Man i Hawkeye są w areszcie domowym, a reszta herosów jest rozproszona. Czy w ogóle nasi herosi mają szansę na zwycięstwo?

avengers_33

Bracia Russo już od samego początku zapowiadają, że będzie to zupełnie inne kino. Najpierw mamy radiowy komunikat, wołanie o pomoc oraz dosłownie masę trupów dookoła. To statek Thora, a Thanosa nie jest w stanie pokonać nawet Hulk (tak mocno oberwał, że nie pojawia się potem w ogóle). Powoli jednak nasi bohaterowie, czyli wszyscy uczestnicy filmów Marvela, otrzymują info o nim i próbują w każdy możliwy sposób powstrzymać to, co wydaje się nieuniknione. Oczywiście, ze wszystko polane jest szeroko pojęta rozpierduchą oraz kolejnymi próbami zdobycia kolejnych Kamieni Nieskończoności. Jednocześnie twórcy próbują (z powodzeniem) zbudować przeszłość związaną z Thanosem, a akcja przeskakuje z miejsca na miejsce. Mimo pozornego chaosu, cała historia wydaje się bardzo klarowna i jasno przedstawiona. Kilka postaci także zostaje pogłębionych jak Thor, który już nie ma niczego do stracenia czy Star-Lord, który musi dokonać bardzo dramatycznego wyboru. Rozbicie grupy na niejako mniejsze drużyny daje zaskakujące połączenia. Świetnie wypada relacja Thora z Rocketem oraz Starka z Parkerem, a także spięcia między tym pierwszym a dr Stange’m (natężenie ego przekracza dopuszczalne normy).

avengers_31

Realizacyjnie film wygląda olśniewająco (kręcony kamerami IMAX), bo jesteśmy w różnych częściach kosmosu. Wracamy też na stare rewiry, czyli Wakanda, siedziba Starka, nowojorskie Sanktuarium czy Knowhere (siedziba Kolekcjonera), ale są też równie interesujące miejscówki jak choćby kosmiczna kuźnia czy opustoszała, wyniszczona planeta Titan. To wszystko wygląda naprawdę okazale i nie miałem kompletnie poczucia sztuczności. Nie brakuje odrobinki humoru (na szczęście, nie zmienia całego filmu w komedię), zaś stawka gry czuć aż do finału. Także efekty specjalne trzymają swój wysoki poziom, wprawiając w zachwyt.

avengers_32

Aktorsko poziom został utrzymany, zaś sprawdzeni aktorzy już tak się zżyli ze swoimi postaciami, iż trudno mi sobie wyobrazić kogokolwiek innego. Najbardziej z tego grona wybija się Chris Hemsworth, którego Thor staje się zdesperowanym mścicielem, nie mającego już absolutnie nic do stracenia. Podobnie wyróżnia się Benedict Cumberbatch oraz Tom Holland, dodający odrobinę lekkości w historii. Z nowych znajomych nie można zapomnieć o Peterze Dinklage’u jako kowalu Eitrim (jakoś większy się zrobił). No i jeszcze jest Thanos, czyli Josh „Cable” Brolin. Na pierwszy rzut oka wydaje się bardzo dużym osiłkiem, który mógłby samymi pięściami rozwalić cały Wszechświat i wierzy w słuszność swoich działań. Zaś motywacja stojąca za jego czynami z jednej strony budzi przerażenie, ale z drugiej jego pobudki oraz przeszłość bohatera potrafią budzić współczucie.

„Wojna bez granic” zamyka trzecią fazę Kinowego Uniwersum Marvela z poważnym hukiem. Zamiast zwycięstwa mamy gorycz oraz strasznie brutalne żniwo i jedno pytanie: jak to wszystko odkręcić? A po napisach końcowych cisza i niedowierzanie pozostają na długo. Przynajmniej u mnie.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Czarna Pantera

Kolejny heros z bardzo bogatego uniwersum Marvela, który dostał swój własny film. Już pojawił się na chwilkę w trzeciej części przygód Kapitana Ameryki, jednak tutaj dali mu samodzielną opowieść dla T’Chali – króla Wakandy, który musi objąć władzę po śmierci swojego ojca. Kraina ta bardzo ukrywa się przed światem ze swoimi technologicznymi cackami, obawiając się świata zewnętrznego, ale będzie musiał się z nim zmierzyć. A wszystko z powodu tajemniczego Killmongera, pragnącego przejąć tron.

czarna_pantera4

Kolejny zdolny reżyser Ryan Coogler postanowił podjąć się wyzwania pracy przy dużym budżecie, robiąc własną wersję „Króla Lwa”. W dużym skrócie mamy walkę o władzę i dwie wizje rozwoju państwa, kłamstwo głęboko zakorzenione w historii kraju oraz powolne dojrzewanie do pełnienia swojej roli w państwie. Sam początek (czyli jak powstała Wakanda – świetnie wykorzystane efekty w tej scenie) robi imponujące wrażenie, tak samo jak sam kraj Pantery. Na pierwszy rzut oka wygląda jak jakieś zacofane państwo rolnicze w Afryce, lecz to wszystko jest zwykłą zmyłką. Z jednej strony są imponujące bronie, świetna infrastruktura oraz technologia czyniąca cuda (także medyczne), ale z drugiej jest przywiązanie do tradycji, kultury plemiennej (wyzwania przed uzyskaniem tronu czy rytuały związane z władzą), co tworzy bardzo interesujący miks. Sama intryga jest konsekwentnie poprowadzona, w niemal bondowskim stylu – scena w kasynie i dynamiczny pościg odpowiednio podkręcając adrenalinę.

czarna_pantera1

Bardzo powoli zostają odkrywane kolejne elementy intrygi, zaś większy nacisk jest tutaj postawiony na relację między T’Chalą a resztą jego najbliższych (ze wskazaniem na siostrę oraz byłą narzeczoną). Może i dialogi miejscami wydają się dość „oficjalne” w relacjach między mieszkańcami Wakandy, ale nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo. Same efekty specjalne są dość nierówne – o ile same gadżety oraz wygląd kombinezonu Kociaka wypada więcej niż dobrze, to finałowa potyczka z Killmongerem już nie robi takiego wrażenia. Nie zmienia to jedna fachu, że ogląda się z niekłamaną frajdą, w tle mamy symfoniczno-hiphopowe podkłady, a humor (choć w małych dawkach) pojawia się.

czarna_pantera3

I jest to naprawdę fantastycznie zagrane. Chadwick Boseman już się jako protagonista już miał szansę się pokazać, jednak tutaj światła reflektorów są skupione tylko na nim. Radzi sobie z tym fantastycznie, posiadając masę charyzmy, spokoju oraz siły. Ta kombinacja jest odpowiednio zachowana, lecz widać w jego oczach, że coś się w tej głowie dzieje. Że chce być bardzo rozważnym władcą. Jego przeciwieństwem jest równie wyrazisty Michael B. Jordan, czyli Killmonger. To nie jest typowy łotr, który jest zły, bo jest zły, co już samo w sobie jest dużą zaletą. To bardzo pewny siebie twardziel, naznaczony przez przeszłość oraz pragnący podzielenia się technologicznymi zdobyczami Wakandy. Ale jego motywacja budzi spory sprzeciw, choć nie można odmówić mu racji. W ogóle dominują tutaj czarnoskórzy aktorzy, co dodaje pewnego uroku, z czego część już osiągnęła rozpoznawalność (Daniel Kaluuya, Forest Whitaker czy Sterling K. Brown), a inni wykorzystują spore pole do popisu (Danai Gurira – czyli sztywna dowódczyni straży oraz Letitia Wright jako bardzo zdystansowana wobec tradycji oraz zafiksowana na punkcie technologii Shuri). Czy to oznacza, że nie ma tutaj białych postaci? Są tylko dwie istotne, ale sprawdzają się świetnie. Zarówno bardzo wyluzowany Andy Serkis (Ulysses Klaue), jak i powracający Martin Freeman (agent Everett Ross) odnajdują się w swoich rolach bez problemu, miejscami kradnąc ekran.

czarna_pantera2

„Czarna Pantera” pozornie wydaje się kolejnym origin story, gdzie poznajemy kolejnego bohatera. Jednak afrykański sznyt, pokazanie czarnej siły oraz pewne społeczne zacięcie czynią ten film o wiele ciekawszym niż się wydaje. Aż chce się jeszcze głębiej wejść w ten świat – tak bogaty, mieszający tradycję z nowoczesnością.

8/10

Radosław Ostrowski

Venom

Po sukcesach MCU niemal każda wytwórnia próbuje zbudować jakieś swoje własne uniwersum. Część praw do postaci z komiksów firmy śp. Stana Lee miało 20th Century Fox (seria X-Men) oraz Sony Pictures (Spider-Man), więc było z czego budować. A po sukcesie wspólnego filmu o Spider-Manie z Tomem Hollandem („Spider-Man: Homecoming”), studio uznało, że jest w stanie pociągnąć samodzielnie serię wokół przeciwników Pajączka. I na pierwszy ogień ruszył „Venom”. Ale po kolei.

venom1

Poznajcie Eddie’ego Brocka – bardzo ostrego i bezkompromisowego dziennikarza śledczego, prowadzącego bardzo popularny program „Raport Brooka” (Internetowy hicior). Oprócz tego ma piękną dziewczynę, prawniczkę i bardzo trudny charakter, co doprowadził do zwolnienia z poprzedniej pracy. Dlatego zamiast Nowego Jorku, jesteśmy w San Francisco. I Eddie znów popełnia błąd, przeprowadzając wywiad z szefem Life Foundation, przez co traci wszystko. Z gwiazdy mediów w menela w ciągu pół roku. Ale wszystko się zmienia z powodu pewnej pani doktor, która prosi go o pomoc. Eddie się włamuje i zostaje zarażony symbiontem – kosmiczną flegmą, łączącą się z ludzkim ciałem.

venom3

Powiem krótko – „Venom” w reżyserii Rubena Fleischera („Zombieland”) jest dziwaczną hybrydą, nie wykorzystującą w pełni swojego potencjału. I niestety, ale studio wpierdoliło się w robotę reżyserowi. I tak z małego, skromnego filmu grozy z kategorią R, zrobił się klasyczny origin story z PG-13. Sama zamiana nie musiała być niczym złym, jednak historia jest zrobiona po sznurku, nie dając nic w zamian. Po drodze mamy wiele ciekawych wątków: dziwna relacja Eddiego z Venomem (okraszona odrobinką złośliwego humoru), która osłabia organizm naszego dziennikarza, szefa korporacji prowadzącego nielegalne eksperymenty czy samych symbiontów, próbujących wykorzystać ludzi jako „nosicieli”.

venom2

Ale sama intryga jest bardzo szablonowa i nie angażująca, żaden wątek nie zostaje w pełni rozwinięty. Niby toczy się dwutorowo (poza Eddiem jest jeszcze drugi symbiont próbujący dotrzeć do Life Foundation i ten wątek zajmuje sporo czasu), a wszystko kończy się standardową, nudną napierdalanką dwóch symbiotów oraz ich nosicieli. Same sceny akcji wyglądają całkiem nieźle (zwłaszcza pościg na motorze), ale efekty specjalne mocno walą po oczach. Wyjątkiem jest sam design Venoma, bardzo przypominający swój komiksowy pierwowzór. Miejscami aż się prosi o krew i posokę (sceny umierania „gospodarzy” i opuszczenia symbiontu aż chciałyby wyglądać niczym z body horrorów Davida Cronenberga – czemu odpuszczono to?), by dodać troszkę mroczniejszego klimatu. Jak choćby w scenie pierwszej walki Venoma, która bardzo skojarzyła mi się z „Upgrade”.

Jedyna rzecz, która trzyma ten film do samego końca, jest Tom Hardy w roli głównej. Zarówno, gdy trzeba pokazać jako zgorzkniałego, zmęczonego człowieka (w stylu klasycznego, cynicznego antyherosa), jak i ostatniego sprawiedliwego w tym świecie. Jego rozmowy z Venomem dodają troszkę pieprzu oraz charakteru temu filmowi. Bardzo przekonujący wariat. Cała reszta postaci jest tylko i wyłącznie dodatkiem, zmarnowanym przez twórców. Michelle Williams jako (była) dziewczyna tylko się snuje po planie, Riz Ahmed jako czarny charakter jest zwyczajnie nijaki (klasyczny korposzef), a cameo ze sceny po napisach wygląda zbyt groteskowo, by traktować go poważnie.

Niestety, ale mimo szczerych chęci nie jestem w stanie powiedzieć niczego dobrego o „Venomie”. Bez Toma Hardy’ego byłby to bezwartościowy śmieć, od razu skierowany na VOD, DVD czy inne streamingi. Być może powstanie ciąg dalszy, ale raczej nie będę na niego czekał.

5/10

Radosław Ostrowski

Deadpool 2

Trudno było mi zapomnieć tego kolesia w czerwonym, lateksowym stroju, który miał dość luźne podejście do życia. Wade Wilson, bardziej znany jako Deadpool, pojawił się na dużym ekranie z hukiem w 2016 roku. ten moment był dla kina superbohaterskiego tym, czym pierwsza erekcja u nastolatka – punktem granicznym, po którym już nic nie będzie takie samo. Żaden film o superherosach nie był tak samoświadomą parodią tego gatunku, co przygody Najemnika z Nawijką. Film zgarnął w chuj hajsu, więc musiał nadejść ciąg dalszy. Pytanie tylko, czy jest to zwykły skok na kasę, czy może jednak coś więcej?

deadpool_21

W jedynce fabuła była tylko pretekstowym origin story, gdzie poznawaliśmy losy naszego (anty)bohatera po bardzo ciężkich przejściach. Ale teraz Wade wydaje się być szczęśliwy ze swoją kobietą Vanessą. Poza tym, normalnie pracuje: a to trzeba odrąbać łeb kilku kretynom, pozarzynać kilku złych typków, by pokój i miłość zapanowały na świecie. Szczęście jednak nie trwa długo, a świat dla Wade’a stanie się jednym wielkim kurestwem, pozbawionym sensu i nadziei. Czy jest dla niego szansa? Na jego drodze pojawia się dwóch kolesi, którzy wywrócą jego życie do góry nogami: młody, narwany mutant Russell oraz przybywający z przyszłości Terminator (z powodu problemów związanym z prawami autorskimi nazywany jest tutaj Cable).

deadpool_22

Choć zmienił się reżyser (debiutującego Tima Millera zastąpił troszkę bardziej doświadczony David Leitch), to Deadpool w zasadzie pozostał tym samym kolesiem, co zwykle. Nadal pajacuje i wykorzystuje każdą sytuację, by przyłożyć jakimś żartem (od seksualnych podtekstów oraz olania politycznej poprawności poprzez popkulturowe aluzje oraz całą konwencję kina superhero), ale jednocześnie pozostaje troszkę bardziej serio. W końcu to przecież film familijny, w którym nasz bohater próbuje odnaleźć swoje miejsce na ziemi po wielkiej tragedii, przy okazji odkrywając siłę rodziny (niczym ekipa Vina Diesela w „Szybkich i wściekłych”). I jak to w każdym filmie familijnym, muszą pojawić się – cytując pewnego rapera – „pościgi, strzelaniny, skurwysyny” z krwią oraz bluzgami. A co mnie najbardziej uderzyło to fakt, jak płynnie te dwa tony przeplatają się ze sobą, bez wywoływania poważniejszych zgrzytów.

deadpool_24

Także sceny akcji są po prostu lepiej zrealizowane, jest troszkę więcej efektów specjalnych oraz bardzo dynamicznego montażu zmieszanego z kreatywną choreografią. Co w przypadku tego reżysera nie jest niczym zaskakującym (w końcu pomógł zabić psa Johna Wicka oraz uruchomił zabójczą Atomową Blondynę), ale jak przyjemnie się to ogląda (atak na więzienie czy próba odbicia Russella z konwoju), odpowiednio podkręcając adrenalinę. Takiej dzikiej frajdy nie miałem przy filmie o gościach w lateksowych ciuchach od czasu obydwu części „Strażników Galaktyki”. Nadal film pozostaje zgrywą z konwencji (skomentowanie punktu zwrotnego, początek, walka dwóch postaci wygenerowanych komputerowo, czy finałowa scena umierania, ciągnięta tak długo, by docenić ją mogli członkowie Akademii Filmowej), ale robi to po prostu lepiej. Jest tylko jeden, poważny problem: dwójka to w zasadzie jedynka, tylko na sterydach. Nie ma tego zaskoczenia, co w przypadku jedynki. Z czego ono wynikało? Że poza wielkimi fanami komiksów nikt nie widział, kim do chuja Pana jest Deadpool. Dla szaraczka wyglądał jak Spider-Man noszący katany.

deadpool_25

Drugi „Deadpool” to nadal one man show Ryan Reynoldsa, który ewidentnie czuje tą postać i bezczelnie drwi z samego siebie. Różnica między aktorem a postacią odgrywaną przez niego jest praktycznie niezauważalna, co jest tutaj ogromnym plusem. Bo nie wiadomo, czy Reynolds gra Deadpoola, czy Deadpool gra Reynoldsa. Stara ekipa nadal radzi sobie bardzo dobrze, ale to nowe postacie tutaj intrygują. Świetnie wypadł Josh Brolin jako Thanos, eee, znaczy Kabel (przy „Deadpoolu 2” dystrybutor powinien nakleić: Nie pomyl roli Brolina 😉  ) – naznaczony tragedią mściciel z przyszłości. Poważny dramat bohatera świetnie uzupełnia się z nie do końca poważnym Deadpoolem, dodając jeszcze więcej ognia w tej pokręconej relacji. Coś czuję, że w sequelu jeszcze namiesza (i dobrze). W podobnym tonie krąży Julian Dennison w roli młodego, wkurwionego Russella. To osobnik, potrzebujący wsparcia, z mroczną przeszłością oraz żądzą zemsty. Ta mieszanka słabości oraz napędzającego go gniewu działa bardzo mocno i pozwala stworzyć pamiętną postać. Równie wyrazista jest Zazie Beats w roli „fuksiary” Domino – jak jej moc jest pokazana, staje się kolejnym pretekstem do żartów, chociaż w dalszych scenach nie praktycznie wiele do roboty.

Powiem to krótko i oszczędnie: drugi Deadpool jest zajekurwabistym filmem. Co z tego, że w zasadzie daje to samo, skoro jest nadal soczystym stekiem z bluzgów, polanym sosem z czarnym humorem, nie uznając litości dla nikogo (poza politykami – ci oberwą w „Deadpoolu 3: Zrobieni w chuja”), jednocześnie dostarczając mnóstwo frajdy. Boję się myśleć, co filmowcy odjaniepawlą w trójce.

deadpool_23

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów

Pamiętacie akcję Avengersów w Sokowii? Jak się okazało zgon wielu, zbyt wielu ludzi nie przeszedł obojętnie wobec całego świata, który nie czuje się bardziej bezpieczny. Dlatego ONZ chce sprowadzić nadzór nad superherosami w ramach specjalnej komisji. Ale zarówno Stark, jak i Rogers mają kompletnie inne zdanie na ten temat. A żeby jeszcze było mało wewnętrznych konfliktów, dochodzi do zamachu na siedzibę ONZ, zaś sprawcą jest… Bucky, czyli Zimowy Żołnierz.

kapitan_ameryka31

Trzecia część przygód Kapitana Ameryki bardziej łączy się z MCU, a jednocześnie pokazuje reperkusje wydarzeń z całego uniwersum. Bracia Russo trzymają się stylu poprzedniej części, czyli kina akcji, polanego bardzo pogmatwaną intrygą oraz próbą stworzenia wręcz dramatu. Plus dodanie dwóch nowych postaci do całego uniwersum, dodając kolejnych filmów, mające za zadanie generować miliardy dolców zysku. Długo nie byłem w stanie rozgryźć na czym ma polegać cała intryga (ekspozycja z 1991 roku), bo jest wiele początków (także domknięcie z „Zimowego Żołnierza”), ale jest to do przełknięcia. Konflikt jest wyraźnie zarysowany między bohaterami, racje wydają się sensowne, a szansy na znalezienie jakiegoś kompromisu wydają się równie prawdopodobne jak wygrana w totolotka. A gdy do gry wchodzą emocje, wszystko zaczyna się chrzanić na potęgę.

kapitan_ameryka32

Reżyserzy potrafią przez długi czas utrzymać tempo, a wszelkie pościgi, bijatyki oraz mordobicia wyglądają nadal imponująco, mimo montażowej stylistyki a’la Jason Bourne. I mimo tego, wszystko pozostaje czytelne, wiadomo kto, kogo, czym i jak, co nie zawsze jest takie proste. Dodatkowo sama choreografia robi imponujące wrażenie – nie tylko konfrontacja na lotnisku czy finał w tajnej bazie na Syberii, ale choćby sam początek w Lagos. Do tego parę razy twórcy pozwalają sobie na wiele scen gadanych, by nie tylko wyciszyć tempo, ale także podbudować cały spór. Choć dochodzi do dość dramatycznego finału, ostatnia scena daje pewną nadzieję.

kapitan_ameryka34

Ale sporym problemem był plan głównego złego, czyli skłócenie Avengersów. Z jednej strony jest sama koncepcja jest bardzo trafna, tylko że miejscami jest to bardzo na granicy prawdopodobieństwa. I albo jest takim świetnym manipulatorem, albo wiele wydarzeń zdaje się być pobożnym życzeniem scenarzystów (choćby finał – skąd wiedział, że Stark podąży za Kapitanem do bazy?), co dało więcej wątpliwości. Za to plusem są zarówno nowi bohaterowie (zwłaszcza bardzo nakręcony Spider-Man oraz Czarna Pantera), jak i pojawienie się starych znajomych z kradnącym na kilka chwil Ant-Manem, wnosząc masę humoru do ciężkiego dramatu.

kapitan_ameryka33

Trudno się też przyczepić do filmu na poziomie aktorskim, chociaż na pierwszy plan zdecydowanie wybija się Iron Man oraz jego moralne dylematy, bo wiele perturbacji było spowodowanych przez jego działania. I Robert Downey Jr kolejny raz sprawdza się w tej postaci. Tak samo jak Chris Evans jako Kapitan Ameryka, będący harcerzykiem z zasadami nie do złamania, ale jest on troszkę nudny i przewidywalny. Nie znaczy to, że losy tego faceta mnie nie obchodziły, zwłaszcza gdy pojawiał się Bucky z często pranym mózgiem (świetny Sebastian Stan), dodając troszkę kolorytu. Ta chemia między tym duetem, daje troszkę kopa. Za to nie do końca przekonuje mnie główny zły, czyli Zemo grany przez Daniela Bruhla. Motywacja długo pozostaje tajemnicą, a rozwiązanie jego planu troszkę zawodzi. Szkoda.

„Wojna bohaterów” próbuje utrzymać poziom poprzednich części i w wielu momentach się to sprawdza, ale zarówno główny zły oraz miejscami nierówne tempo potrafią odstraszyć. Marvel utrzymuje poziom, jednak troszkę liczyłem na więcej. Bardzo solidne rzemiosło z paroma imponującymi popisami akcji.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Thor: Ragnarok

Pamiętacie Thora? To taki koleś, który rzuca swoim młotem, robi rozpierduchę i zawsze pakuje się w jakieś tarapaty. Najczęściej przez swojego braciszka, Lokiego, który czuje się niedoceniony albo chce mieć władzę nad Asgardem. Ale tym razem Thor ma dużo, dużo większy problem, bo przychodzi siostrzyczka, o której istnieniu braciszkowie nie wiedzieli. Hela to bogini śmierci, która robi rozpierduchę, niszczy młot Thora, a sam bóg piorunów wypada z gry.

thor31

Poprzednie części Thora były troszkę bardziej poważne, mroczne i ciężkie, a jedynka wręcz szekspirowski. Ale tym razem postanowiono zatrudnić nowozelandzkiego wariata, czyli Taikę Waititi. Niezależny filmowiec i Marvel? To brzmi jak szaleństwo, ale efekt jest bardzo interesujący. „Ragnarok” jest komedią, która mogłaby śmiało postawić na półce obok… „Strażników Galaktyki”. Jest znacznie więcej humoru niż można by się było spodziewać. Czuć to już na samym początku, gdy nasz heros zostaje uwięziony, a potem dzieje się cyrk. Loki podszywający się za Odyna, Heimdall zostaje wygnany, Hela jest prawdziwą twardzielką, a rozgardiasz panuje ogromny. Do tego Thor jeszcze trafia na arenę gladiatorów i niczym Spartakus musi powalczyć o swoją wolność. I tak jak poprzednie część, to dalej historia dojrzewania tego łobuza w odpowiedzialnego przywódcę, mierzącego się z kłamstwami oraz rodzinnymi tajemnicami.

thor32

A w tle tego wszystkiego ma dojść do Ragnarok, czyli mitycznego końca świata oraz totalnego wysadzenia Asgardu w pizdu. Wizualnie jest na bogato, wali kolorami po oczach, a kilka scen (retrospekcja, gdzie wojska Walhalii walczyły z Helą) jest wręcz malarskich. Wszystkie poważniejsze wątki są rozładowywane poczuciem humoru (postać lekko tępego Skurge’a, który zmienia stanowisko jak chorągiewki czy wszystko z dr Strange’m), włącznie z całym wątkiem wokół Arcymistrza i pojedynków na arenie. Tutaj dochodzi do decydujących wydarzeń, jest nawet wiele rzeczy z buddy movie, trochę mroku (ale nie za dużo), polane kiczem z muzyką a’la lata 80. na czele. A finał jest wręcz spektakularny, czyli typowy dla Marvela (sceny po napisach sugerują, że Thor zmierzy się z Thanosem).

thor33

Wreszcie znalazł się w tej postaci Chris Hemsworth, dodając bardzo dużo luzu oraz dystansu wobec tej postaci. Nie brzmi tak podniośle i jest bardziej ludzki niż boski (narcyz, złośliwiec, dbający o reputację), co jest dla mnie największym plusem. Charakteru za to nie stracił Loki (życiówka Toma Hiddlestone’a), który nadal jest takim cwaniakiem, działającym na dwa fronty. I wreszcie jest charakterny łotr, znaczy się łotrzyca w postaci Heli (cudowna Cate Blanchett), planująca się odegrać za dawne winy. Ale film za to kradnie fantastyczny Jeff Goldblum jako troszkę elokwentny, cwany, podstępny i złośliwy Arcymistrz oraz sam reżyser jako kamienny wojownik Korg.

thor34

Chociaż początek jest dość powolny i spokojny, „Ragnarok” nabiera rozpędu doprowadzając do ekstremum. Człowiek-Młot nabiera nowych mocy i jest jeszcze bardziej niebezpieczny niż się można spodziewać. Nie wiem, co tym razem wymyślą twórcy MCU z Thorem, ale czekam na to.

8/10

Radosław Ostrowski