Akademia pana Kleksa

„Akademia pana Kleksa” wydana w 1946 roku autorstwa Jana Brzechwy stała się bardzo popularną powieścią. A nawet przez bardzo długi czas szkolną lekturą. Jednak do naszej popkultury Kleks wszedł dzięki filmowi Krzysztofa Gradowskiego z 1983 roku oraz ikonicznej roli Piotra Fronczewskiego. Więc kiedy pojawiły się wieści o nowej adaptacji, większość była nastawiona bardzo sceptycznie. Zarówno z powodu osoby reżysera (Maciej Kawulski), jak i wprowadzanych zmian w scenariuszu. Czy najgorsze obawy się potwierdziły?

Historia skupia się na Adzie Niezgódce (debiutująca Antonina Litwiniak) – 12-letniej dziewczyny, co zawsze sobie wszystko planuje i przygotowuje. Mieszka razem z matką, zaś ojciec wyszedł z domu i nie wrócił. Przez 6 lat, a wszelki ślad zaginął. Jej spokojne życie zmienia się, kiedy pojawia się ptak Mateusz (Sebastian Stankiewicz) i zaprasza ją do Akademii pana Kleksa. Nie bez problemów, ale udaje się ją przekonać do tego przedsięwzięcia. Na miejscu poznaje dzieci z różnych części świata, a także bardzo ekscentrycznego Kleksa (Tomasz Kot), uczącego… siły wyobraźni. Tylko zbliża się bardzo poważne zagrożenie – Wilkunami chcą schwytać oraz zabić Mateusza. Dlaczego? By się zemścić za śmierć ich króla.

Poprzeczka zawieszona była bardzo wysoko, a oczekiwania wystrzeliły jak rakieta. To nie miało prawa się udać, prawda? Początek nie zapowiada WIELKIEJ katastrofy, gdzie powoli poznajemy naszą bohaterkę i jej otoczenie. Po drodze jeszcze jest product placement (na szczęście nie zbyt nachalny), ekspozycję oraz jeszcze szybsze poznanie reszty dzieciaków. A że potem nie odgrywają zbyt dużej roli w dalszej części filmu, to już inna sprawa. Kiedy trafiamy do bajkowego świata oraz Akademii, wszystko powinno się rozkręcić oraz oczarować. Kawulski robi to, ale głównie w kwestii technicznej. Wrażenie robią efekty specjalne oraz scenografia Akademii – każde pomieszczenie, korytarz wygląda niesamowicie i pieści oczy. Tak jak wiele scen, gdzie Kleks pokazuje różne niezwykłości jak tworzenie jedzenia z… kolorów czy manipulowanie otoczeniem.

I w tym momencie coś w „Akademii” zaczyna się psuć, zaś Kawulski zaczyna gubić się w tej układance. Podobnie jak w „Kajtku Czarodzieju” brakuje skupienia, gdzie wątki mieszają się ze sobą w mętną mieszankę. Jakby chciano złapać kilka srok za ogon – nauka w Akademii, budowana relacja Ady z Kleksem, osamotniony uczeń Albert, przeszłość Mateusza, wreszcie wisząca wizja wojny z Wilkunami. Nie wspominając jeszcze o tajemnicy wokół ojca Ady, która jest tu ledwo liźnięta. Do tego parę nietrafionych żartów oraz muzyka MOCNO próbująca naśladować styl a’la „Stranger Things”. A także trzeci akt wyglądający jakby nakręcił go Zack Snyder. Dlaczego? Wjeżdża na pełnej slow-motion, patos oraz efekciarstwo.

Ja tak narzekam, marudzę i wymieniam te wady, ale jest tu troszkę dobra. Poza warstwą wizualną jest tutaj kilka wyrazistych ról. Absolutnie świetny jest Tomasz Kot, którego Kleks sprawia wrażenie dziecka w ciele dorosłego. Lubi robić efektowne wejście (oj, wejście z muzyką – perełka), z pokręconymi strojami, ale jednocześnie ma w sobie coś z mędrca. Zaskakująca jest Danuta Stenka w roli przywódczyni Wilkusów, bo jest odpowiednio demoniczna, przerażająca i zła. Nie można nie wspomnieć o Piotrze Fronczewskim, który zawsze trzyma poziom czy dość nietypowo obsadzonym Sebastianie Stankiewiczu jako Mateuszu (tutaj wiele robi charakteryzacja). A jak poradziła sobie Litwiniak w roli głównej? Gra bardzo przyzwoicie bez wywoływania irytacji, a w wielu bardziej dramatycznych momentach wypada przekonująco. Reszta w zasadzie jest troszkę tłem dla reszty.

Ta inkarnacja „Akademii pana Kleksa” ma wiele, wiele wad i problemów. Można by rzec, że film Kawulskiego padł ofiarą swoich ambicji oraz oczekiwań. Niemniej nie jest to aż tak wielka katastrofa jak wieszczą krytycy. Do satysfakcji jednak jest daleko, niestety.

6/10

Radosław Ostrowski

Pewnego razu na krajowej jedynce

Polskie udane seriale Netflixa są jak uczciwi politycy – podobno istnieją, ale na oczy nikt ich nie widział. Ciekawe dlaczego? Bo sam potentat streamingowy nie chce promować, bo liczą na szeptany marketing, posty Twittera czy coś. Chyba dlatego teraz trafiłem na serial, który premierę miał pod koniec zeszłego roku.

Wyobraźmy sobie taką sytuację, że mamy czwórkę nieznajomych: samotnego ojca z córką-nastolatką, kobieta odchodząca od swojego dzianego męża, niepewny siebie chłopak. Cała grupa rusza do Cieszyna samochodem, choć dochodzi do spięć. Jednak przez przypadek (a dokładniej przez samochód) wpadają w posiadanie 2 milionów złotych. Pieniądze te pochodzą z napadu na bank, zaś złodziej na pewno będzie chciał odzyskać skradziony łup. Do tego całego jeszcze wplątuje się lokalna prostytutka Celina oraz jej brutalny alfons, co w żaden sposób nie ułatwia sytuacji.

Brzmi znajomo? Debiutująca scenarzystka Dorota Trzaska mocno przy pisaniu historii inspiruje się dwoma rzeczami. Po pierwsze – „Fargo” braci Coen, czyli skręcamy w czarną komedię, gdzie zwykli ludzie pakują się w niezwykłą sytuację. Bywa brutalnie i krwawo, ale nie rzucamy posoką we wszystkie możliwe kierunki. Nie brakuje tarć oraz nieporozumień, które podkręcają napięcie i komplikują niełatwą sytuację. Po drugie – „The End of the F***ing World”, choć tutaj inspiracja jest wyczuwalna w warstwie formalnej. Sposób kadrowania, wykorzystanie muzyki w „retro” stylu oraz dość ekscentryczna mieszanka bohaterów. Gdzie każdy ma dość niełatwą przeszłość (najmniej dowiadujemy się o Leonie – samotnym ojcu, nie radzącym sobie z dość pyskatą oraz nieodpowiedzialną córką), którą poznajemy w krótkich retrospekcjach. Nawet naszego bandyty, co jest przyjemną niespodzianką.

Reżyserzy Grzegorz Jaroszuk i Jakub Piątek wydają się tak odlegli, że już bardziej się nie da. Pierwszy stworzył groteskowo-absurdalny „Kebab i horoskop”, zaś drugi debiutował thrillerem „Prime Time”. Ale ta kombinacja działa. Nie tylko dobrze wygląda, zaś kilka zabaw formalnych (m. in. podzielony ekran) uatrakcyjniają seans. Sami bohaterowie są dość barwni, chociaż nie wszyscy budzą sympatię od razu jak bardzo niepewny siebie Wojtek czy przyzwyczajona do bogatego życia i pazerna Klara. O córeczce Diance nawet nie wspominam, choć powoli zacząłem sympatyzować z nimi. Niemniej trzeba dać im trochę czasu, który na szczęście dostajemy. Dlaczego na szczęście? Bo serial ma sześć odcinków po około 25 minut, więc obejrzenie go nie zajmie zbyt wiele czasu. Jak w przypadku „The End of the…”.

Aktorsko też jest więcej niż bardzo dobrze, co jest po części zasługą reżyserii, ale też wybrania mniej znanych i ogranych twarzy. Każdy ma tutaj swoje pięć, choć jeśli miałbym wskazać ulubieńców, to zdecydowanie byliby to Juliusz Chrząstowski (Leon) oraz Jaśmina Polak (Celina). Pierwszy ze zmęczoną i spokojną twarzą, parę razy potrafi nagle eksplodować oraz zaskoczyć. Z kolei Polak jest typową cwaniarą, wykorzystującą okazję i manipulując wszystkimi dookoła. Jedynie jej alf Adrian (mocny Mateusz Król) wydaje się niezbyt uległy wobec jej sztuczek oraz słów. Szczególnie jak jest na haju. Złego słowa nie jestem w stanie powiedzieć o Annie Ilczuk (Klara) czy wręcz wybuchowej Mai Wolskiej (Dianka), której zachowania nie da się przewidzieć. Najsłabiej (nie znaczy, że źle) prezentuje się małomówny Łukasz Garlicki (bandyta Leon) oraz balansujący na granicy przerysowania Michał Sikorski (lekko zniewieściały i zagubiony Wojtek). Jeśli dodamy jeszcze parę znanych aktorów w epizodach – nie zdradzę kto, bo nie chcę psuć niespodzianki – to dostajemy bardzo satysfakcjonujący mini-serial.

„Pewnego razu na krajowej jedynce” jest krótką, zaskakująco przyjemną oraz zwariowanym komediodramatem, dobrze przeszczepiający klimat Coenów na nasze podwórko. Miejscami mroczny i krwawy, miejscami ekscentryczny, ale bardzo świeży, świetnie napisany oraz zagrany. Dla mnie jeden z najlepszych polskich seriali dla Netflixa.

8/10

Radosław Ostrowski