Lalka (1968)

Dla Wojciecha Jerzego Hasa „Lalka” była bardzo wyjątkową produkcją. Po pierwsze, był to pierwszy film reżysera w kolorze. Po drugie, był to ostatni film stworzony w Zespole Filmowym „Kamera”, z którym współpracował od samego początku swojej drogi artystycznej. No i skala (ponad 300 aktorów, 10 tysięcy statystów, przygotowane tysiące kostiumów) realizacji była ogromna. Czy po latach ta produkcja broni się?

Historia jest raczej powszechnie znana (zwłaszcza, gdy czytało się książkę jako lekturę szkolną – tak jak ja) i skupia się na Stanisławie Wokulskim (Mariusz Dmochowski). Jak go poznajemy pracuje jako kelner w winiarni u Hopfera oraz uzdolniony wynalazca. Ale po kilkunastu latach stał się bardzo energicznym i zamożnym kupcem, prowadzącym sklep z galanterią. Kiedy prowadzi różne interesy za granicą, ten lokalny zostaje pod nadzorem przyjaciela oraz subiekta, Ignacego Rzeckiego (Tadeusz Fijewski). Wokulski na swoje nieszczęście zakochuje się w Izabeli Łęckiej (Beata Tyszkiewicz), młodej hrabinie, której rodzina coraz bardziej ubożeje. Mężczyzna próbuje coraz bardziej wkraść się w łaski jej rodziny.

„Lalka” już od samego początku zwraca uwagę warstwą wizualną, pokazując bardzo szeroki wycinek miasta Warszawa: od pełnych przepychu salonów arystokratycznych przez sklepy z masą towarów aż po bardziej wyniszczone dzielnice biedoty. Ilość szczegółów w warstwie scenograficzno-kostiumowej jest imponująca, pozwalając w zbudowaniu bardzo żywego świata. Wiele ze źródłowego materiału zostało powycinane (wspomnienia Rzeckiego z „Pamiętnika starego subiekta”, wątki dotyczące mieszkańców kamienicy Krzeszowskiej czy zmienione zakończenie) – wiadomo, bo to spory tekst. Ale jeśli ktoś spodziewałby się melodramatu, to Has trochę inaczej kładzie akcenty. Reżyser bardziej skupia się nie tyle na romansie i wątkiem melodramatycznym, lecz na pewnym zderzeniu dwóch światów: bardzo zamożnej i żyjącej bardzo jałowo wyższych sferach z bardziej energicznym mieszczaninem, próbującym się do niej dopasować.

Może jałowo to za mocne określenie, ale ich egzystencja ogranicza się do wydawania gotówki ponad stan, długów, prowadzenie nierentownych interesów. Brakuje im jakiegoś powodu do działania, kierują się pozorami oraz konwenansami. Dużo jest tutaj plotek, spekulowania, działań prowadzonych niejako z ukrycie, gdzie w zasadzie wszystko (także godność) może być na sprzedaż. I to właśnie ten portret świata oraz psychologiczna wędrówka Wokulskiego, która kończy się… sporym rozczarowaniem. Nie brakuje tu bardzo ciekawych dialogów (te stworzył Kazimierz Brandys), bez popadania w walenie ekspozycją czy szeleszczeniem papieru. Technicznie trudno się tu do czegoś przyczepić. O scenografii i kostiumach już mówiłem, prezentują się imponująco, tworząc cudną warstwę plastyczną. Razem ze sporymi ilościami masterszotów oraz oszczędną muzyką Kilara nie można oderwać oczu.

A wszystko jest bardzo elegancko zagrane przez masę rozpoznawalnych i świetnych aktorów. Jednak liczy się tutaj trójka: Mariusz Dmochowski (Wokulski), Tadeusz Fijewski (Rzecki) i Beata Tyszkiewicz (Łęcka). Na pierwszy rzut oka Dmochowski może wydawać się dziwnym wyborem – potężnie zbudowany, z dość surową urodą, zaś sporo w jego graniu obserwowania otoczenia oraz milczenia. Jakby jego postać zastanawiała się i planowania kolejne działanie czy słowo, co tworzy pełną aurę tajemnicy. Intrygująca postać, mieszająca stoicki lub melancholijny spokój z chwilami nagłego ożywienia. Tyszkiewicz jest zwyczajnie zjawiskowa i tylko pozornie sprawiająca wrażenie naiwnej, nie orientującej się w swoim położeniu kobiety. W kontrze do nich jest tutaj poczciwy Rzecki w wykonaniu Fijewskiego, który jest reprezentantem powoli odchodzącego pokolenia ery romantyzmu. Jego wspólne sceny z Dmochowskim mają dodatkowego kopa.

Choć ekranizacja Hasa została potem zapomniana przez powstały lata później mini-serial z 1977 roku (a jakby tego mało szykują się nowe dwie adaptacje powieści Prusa), to jednak „Lalka” pozostaje bardzo autorskim spojrzeniem na klasykę polskiej literatury. Może bywa czasem bardzo teatralny w prezentacji i zaskakująco kameralny, jednak pozostaje bardzo wciągającym oraz pociągającym kawałkiem kina kostiumowego w eleganckim stylu.

8/10

Radosław Ostrowski

Jak być kochaną

Po niezbyt udanym „Złocie” Has znów sięgnął po literaturę, by zbudować kolejny psychologiczny portret. Tym razem padło na opowiadanie Kazimierza Brandysa, który także napisał scenariusz i reżyser zdecydowanie złapał wiatr w żagle.

„Jak być kochaną” skupia się na Felicji (Barbara Krafftówna) – aktorce, której dość burzliwą przeszłość poznajemy w retrospekcjach oraz wewnętrznych monologach. Wszystko podczas lotu do Paryża. Historia zaczyna się w Krakowie tuż przed wybuchem wojny, gdy kobieta zaczynała swoją drogę artystyczną. Rzeczywistość miała inne plany i zamiast tego zaczęła pracę kelnerki w restauracji. Na swoje nieszczęście zakochuje się w doświadczonym koledze, Wiktorze Rawiczu (Zbigniew Cybulski). Więc kiedy musi się ukrywać z powodu podejrzenia o zabójstwo kolegi-kolaboranta, Felicja bez wahania decyduje się go przechować. Jednak zamiast w wyznaczonym miejscu, kobieta bierze go do swojego lokum. I tu się tak naprawdę zaczyna dramat.

Reżyser niby robi kolejną historię wojenną oraz tego, jak mocno to się odbiło na życiu. Jesteśmy jednocześnie we współczesności i przeszłości, w tle przebija się narracja z offu, dopełniająca obrazu. Niby jest to historia osadzona w realiach wojennych, jednak nie należy spodziewać się heroicznych czynów. Has pokazuje grozę wojny głównie zza okna albo bez pokazywania wprost grozy (gwałt na Felicji w jej mieszkaniu). Ale przede wszystkim jest to historia miłości niespełnionej, gdzie ona trafiła z uczuciami pod niewłaściwy adres. Bo on okazał się strasznym egotycznym mitomanem, potrzebującym widowni i uzależniony od atencji. Oraz pragnącym sławy, bez względu na cenę (dobitnie to pokazuje scena w restauracji po wojnie). Pozornie całość wydaje się płynąc spokojnym rytmem, jednak to pod tymi subtelnymi i cichymi scenami kryją się rzeczy z o wiele większym ciężarem. Trudno mi się tu przyczepić do warstwy audio-wizualnej, choć sama muzyka (pianistyczna wariacja „Jeziora łabędziego” Czajkowskiego) pojawia się dziwnie rzadko.

Wszystko na swoich barkach trzyma rewelacyjny duet Barbara Krafftówna/Zbigniew Cybulski. Pierwsza w roli Felicji jest mieszanką niewinności i ciepła, która z czasem staje się coraz bardziej cyniczna, zdystansowana i niejako unikająca ludzi. Jak każda osoba, która „sparzyła się” po nieudanej relacji. Te przeskoki między tymi nastrojami są pokazane bezbłędnie. Za to Cybulski jest w zupełnej kontrze – zapatrzony w sobie narcyz, nie potrafiący odnaleźć się w nowej rzeczywistości, próbujący potem zbudować wokół siebie heroiczny mit. Bardzo intrygująca mieszanka, mimo posiadania niezbyt wielu wspólnych scen. Z drugiego planu najbardziej wybijali się tutaj Artur Młodnicki (Tomasz, bardziej doświadczony kolega, być może nawet nieobojętny wobec Felicji) oraz Wieńczysław Gliński (bakteriolog lecący obok kobiety w samolocie).

„Jak być kochaną” nie jest filmowym poradnikiem czy komedią romantyczną. Kolejne mroczne, melancholijne dzieło Hasa o destrukcyjną siłą miłości. Przerażająco poruszający, z mocnymi scenami oraz dialogami, a także niezapomnianym duetem na pierwszym planie. Niezapomniane doświadczenie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Rozstanie

Na pierwszy rzut oka „Rozstanie” wydaje się jeszcze bardziej oszczędnym i kameralnym filmem w dorobku Wojciecha Jerzego Hasa. Oraz dziwnie przypominającym „Pożegnania”, gdzie też mamy odchodzenie dawnego świata, chociaż nie do końca. Podtytuł „Komedia sentymentalna” wywołuje pewną konsternację.

Tym razem film oparty na opowiadaniu Jadwigi Żylińskiej toczy się w małym miasteczku, gdzie życie idzie swoim rytmem. Tutaj przecinają się losy dwojga ludzi: młodego chłopaka (Władysław Kowalski) oraz troszkę starszej aktorki, Magdaleny (Lidia Wysocka). On przyjechał na wakacje, ona na pogrzeb swojego dziadka – weterana I wojny światowej oraz bardzo szanowaną personę. Kobieta dziedziczy po nim dom, tylko co z nim zrobić? Znajomi i przyjaciele chcą, by się wprowadziła na stałe. Jednak z powodu swojego zawodu nie bardzo jest to możliwe.

Sam film jest zaskakująco krótki (niecałe 80 minut), zaś samej fabuły jest jeszcze mniej. Has bardziej się skupia na budowaniu atmosfery odchodzenia dawnego świata. Świata wysokich sfer, dawnych tradycji, dla których czas stanął w miejscu i nie są w stanie odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Stąd to podobieństwo do „Pożegnań”, jednak wszystko rozgrywa się tu na przestrzeni paru dni niż lat. A zderzenie tradycji (pogrzeb z trumną w konnym orszaku, bardzo elegancka rezydencja) z nowoczesnością potrafi parę razy rozbawić. Jednak nie jest to komedia, tylko konfrontacja wspomnień z rzeczywistością. Nie brakuje tu typowych dla reżysera długich ujęć (scena w restauracji „Pod Różą”), scenografia jest imponująca, zaś w tle gra bardzo elegancka muzyka w tle.

Ale dla mnie najciekawsze były wspólne momenty między Magdaleną a młodym chłopakiem. Tutaj czuć sporo iskier, odrobinę lekkości oraz odrobina erotyzmu (szczególnie pod koniec, gdy młodzian zakrada się do domu niczym agent 007 – co tam się dzieje). To przede wszystkim zasługa naprawdę dobrze grających Lidii Wysockiej i (w szczególności) Władysława Kowalskiego, gdzie każda wymiana zdań, spojrzenie działały bardzo ożywiająco. Jeszcze mamy tu bardzo barwny drugi plan (najbardziej wybija się rozmarzony Gustaw Holoubek z wąsem, niezawodny Adam Pawlikowski czy energiczna Irena Netto w roli kucharki oraz zaskakujące cameo) oraz bardzo zgrabne dialogi.

„Rozstania” są uważane za jeden ze słabszych filmów w dorobku Hasa, ale dajcie mnie takich „słabizn” więcej. Delikatna, zaskakująco urocza i niepozbawiona sentymentalizmu (bez popadania w tandetę) opowiastka z przemijaniem w tle.

7/10

Radosław Ostrowski

Wielki Gatsby

Najsłynniejsza powieść Francisa Scotta Fitzgeralda nie ma zbyt wielkiego szczęścia do filmowych adaptacji. Widziałem tą bardzo efekciarską ekranizacje Baza Luhrmanna z boskim Leonardo DiCaprio, jednak dopiero teraz zmierzyłem się z poprzednią adaptacją. Stworzoną w roku 1974 przez reżysera Jacka Claytona i scenarzystę Francisa Forda Coppolę.

Sama historia jest znana, nawet jeśli się nie miało styczności z książkowym pierwowzorem. Wszystko opowiada młody makler giełdowy Nick Carraway (debiutujący Sam Waterston) z Wielkiego Miasta. Przybywa odwiedzić swoją kuzynkę, Daisy Buchanan (Mia Farrow) oraz jej męża (Bruce Dern) w ich posiadłości na prowincji. Pozornie para wydaje się szczęśliwa, jednak to wszystko fasada. Nick wynajmuje mały dom naprzeciwko wielkiej rezydencji, której właścicielem jest tajemniczy Jay Gatsby (Robert Redford). I zawsze w nocy trwają imprezy na ogromną skalę. Na jedną z takich imprez zostaje zaproszony Nick oraz poznaje osobiście samego Gatsby’ego. Następnego dnia zaprasza go na lunch, lecz pod tym wszystkim kryje się poważny plan.

Reżyser bardzo powoli buduje całą narrację, pozwalając wejść w atmosferę epoki. Już czołówka, podczas której widzimy opustoszała siedzibę Gatsby’ego wygląda imponująco. Aż ciężko oderwać oczy od scenografii oraz kostiumów, pozwalającym wejść w klimat lat 20.. Czas dekadencji, oszałamiającego bogactwa, niemal nieskrępowanej rozpusty i niemal ciągłego rozluźnienia. Niby mamy tu historię miłosną, gdzie mamy zderzenie dawnych kochanków. On odrzucony z powodu statusu społecznego, ona zbyt przyzwyczajona do wygody i bogactwa. I to potrafi zaangażować, choć dla mnie problemem jest zbyt wolne tempo oraz pewien dystans.

To, co dla mnie działa to absolutnie fantastyczny Robert Redford w roli Gatsby’ego. Pełen uroku, optymizmu, ale jednocześnie bardzo skryty i próbujący niejako cofnąć czas. Magnetyzująca, pełna charyzmy postać, a równie zaskakująca jest tutaj Mia Farrow. Jej Daisy jest z jednej strony naładowana pasją, energiczną kobietą, ale z drugiej jest kompletnie pustą laleczką, nie będącą w stanie podejmować poważnej decyzji. Jakby chciała być w stanie ciągłej zabawy, unikając jasnych deklaracji. Reszta postaci wypada solidnie, choć najbardziej wybija się żywiołowa Karen Black jako Myrtle Wilson oraz Bruce Dern w roli lekko prostackiego Toma.

Czy jest to lepsza adaptacja od filmu Luhrmanna? Dla mnie jest mniej spektakularna, mająca o wiele więcej przestrzeni na oddech oraz zapoznanie się z postaciami. Przyznaję, że miewa momenty znużenia i nie zawsze angażuje, ale Clayton w większości czasu trzyma wszystko w sprawnych rękach. Nawet zakończenie jest zdumiewająco poruszające, co nie jest takie częste.

7/10

Radosław Ostrowski

Wielka, odważna, piękna podróż

„Wielka, odważna, piękna podróż” – ten tytuł brzmi jak z reklamy biura podróży, oferującego jakąś wycieczkę do egzotycznego kraju. Najlepiej, gdzie jest jakiś wulkan albo spoooooooooora góra do wejścia. Jednak najnowszy film Kogonady oferuje troszkę zupełnie inną podróż niż można się było spodziewać. Po wyjściu z kina sam nie jestem w stanie do końca powiedzieć o swoich wrażeniach.

Historia skupia się wokół Davida (Colin Farrell) – niezbyt już młodego samotnika, mającego wyruszyć na wesele przyjaciół. Problem w tym, że akurat auto zostało uziemione z powodu nieopłaconych mandatów, Ale na szczęście znajduje (dosłownie na ścianie) ogłoszenie w sprawie wynajmu samochodu w nagłych przypadkach. Auto jest z 1994 roku i nie ma gniazdka USB na telefon, lecz jest za to GPS – cóż szkodzi wynająć? Już na miejscu poznaje Sarę (Margot Robbie) – singielkę jak on, jadąca takim samym autem. Niby coś tam się mogłoby wydarzyć, ale raczej nic z tego nie będzie. Chyba, że przypadek/zbieg okoliczności/scenarzysta (niepotrzebne skreślić) uzna inaczej. Tym czynnikiem jest… GPS, proponujący naszemu bohaterowi tytułową podróż. Jednym z przystanków jest coś w rodzaju McDonald’s, gdzie ma zjeść chesseburgera. I tam też pojawia się Sarah – kto by się spodziewał. Oczywiście, że jadą razem i to początek eskapady.

W założeniu to miał być taki feel-good movie, mieszający romans z pokręconą fantazją niczym ze scenariuszy Charliego Kaufmana. Bo jak inaczej wytłumaczyć odwiedzane przez naszą parę… drzwi. A co za nimi? Różne chwile z przeszłości obojga, pozwalając zmierzyć się pierwszy raz (śmierć matki) albo zobaczyć z innej perspektywy. Muszę przyznać, że nie można odmówić kreatywności w przeskakiwaniu po różnych miejscach: od zamkniętego muzeum przez szkołę Davida z brawurową sceną szkolnego musicalu aż po bardzo poruszające momenty (rozstanie z partnerami w restauracji, David jako ojciec rozmawia z młodszym sobą). W tle gra urocza, elegancka muzyka Joe Hisaishiego z pięknymi piosenkami Laufey. Problem jednak w tym, że nie byłem w stanie całkowicie się zaangażować. Dialogi czasami próbują być głębokie, lecz ostatecznie wychodzą banalnie, nie czuć zbyt mocnej chemii między bardzo energiczną Robbie a bardziej melancholijnym Farrellem (choć oboje grają bardzo dobrze).

Rozumiem, że ta „Podróż” miała być baśnią o dojrzewaniu do otwarcia się na drugą osobę oraz mierzeniu się ze swoimi demonami. Problem jednak w tym, że urok jest tutaj wymuszony, chemii między parą bohaterów nie czuć, zaś warstwa wizualna kompletnie przerasta pozostałe elementy. Jedno z większych rozczarowań tego roku, niestety.

6/10

Radosław Ostrowski

Pożegnania

Kolejne spotkanie Hasa z literaturą, która stanowiła punkt wyjścia dla wielu filmowców. Po „Pętli” Marka Hłaski przyszła kolej na „Pożegnania” Stanisława Dygata napisane w 1948 roku. I ku mojemu zaskoczeniu to zupełnie inny ton oraz nastrój od debiutu, ale w żadnym wypadku nie należy tego traktować jako wady.

Akcja zaczyna się latem roku pamiętnego 1939, kiedy jeszcze mało kto wierzył w wybuch wojny. Wszystko widzimy z perspektywy Pawła (Tadeusz Janczar), młodego chłopaka z wyższych sfer. Nie jest on w stanie znaleźć swojego miejsca na ziemi, nie wie czego chce, a jego pozycja społeczna bardziej działa jak balast. Może z nudów, może z chęci wyrwania się stąd idzie na dancing. Tam poznaje Lidkę (debiutująca Maria Wachowiak) – fordancerkę. Czyli osobę między tancerką a prostytutką, bardzo zdystansowaną, lekko cyniczną. A jednak coś zaczyna między nimi iskrzyć. Oboje wyjeżdżają poza Warszawę do niejakiej Podkowy Leśnej, wynajmują pokój w tamtejszym pensjonacie. Ale konwenanse i różnice klasowe (a także przybywający ojciec chłopaka) przerywają jakiekolwiek szanse na coś poważniejszego. Wtedy wybucha wojna, brutalnie zrywając wszystko.

Jednak „Pożegnania” to tak naprawdę dwie opowieści, będące historią miłosną. Has z Dygatem (także współautor scenariusza) pokazują dość trudną drogę dwojga ludzi – początkowo młodych, bardzo zdystansowanych, a jednocześnie czuć bardzo silną chemię tej pary. Te momenty przypominały mi podobne sceny z… „Niewinnych czarodziei” Wajdy. A potem mamy cięcie, mija pięć lat, niby jeszcze trwa wojna i są Niemcy. Ale oni są gdzieś tam w tle, praktycznie nieobecni, niewidzialni. Zaś losy tej dwójki znowu się przecinają – on naznaczony walkami wojennymi oraz krótkim pobytem w obozie koncentracyjnym, ona jako żona siostrzeńca hrabiny (Gustaw Holoubek). I wtedy znowu coś zaczyna iskrzyć, choć oboje mocno w to sobie tłumią, prowadząc niby rozmowy o niczym.

A jednak reżyser w sposób zadziwiająco delikatny umieszcza naszych niespełnionych kochanków w świecie, który rozpada się. Stary porządek, warstwy społeczne ulegają korozji i zburzeniu, zaś nowe jeszcze nie nadchodzi. Najdobitniej widać to w pałacu hrabiny Róży, który staje się miejsce azylu dla osób pozbawionych własnego domu czy w pozornie nieistotnej postaci lokaja (cudny epizod Saturnina Żurawskiego), który staje się właścicielem lokalu oraz zatrudnia Pawła jako kelnera. I Has wszystko to pokazuje bardzo subtelnie, niespiesznie, ze świetnie napisanymi dialogami, stylowymi czarno-białymi zdjęciami oraz rzadko pojawiającą się muzyką. Ten film płynie z tak naturalnym tempem, że można się kompletnie w tym zanurzyć.

W tym zanurzeniu także pomaga bardzo elektryzujący duet pierwszoplanowy, czyli bardzo wycofany (może nawet za bardzo) Tadeusz Janczar oraz bijąca mocnym blaskiem Maria Wachowiak. On bardzo niepewny, nieufny, wręcz załamany przez wojenne doświadczenia, z kolei ona początkowo wydaje się nieobliczalnym, nieskrępowanym żywiołem, choć z czasem ten wulkan jest bardzo wygaszony. Pozornie nie ma szans na to, by dało się z tego zbudować coś trwalszego, lecz zakończenie daje pewną otwartą furtkę. Równie dobry jest tutaj Holoubek, choć pojawia się bardzo krótko jako niby elegancki, spokojny, lecz równie niedopasowany, pragnący uciec człowiek. Pojawia się także masa barwnych epizodów, gdzie można rozpoznać m. in. Zdzisława Mrożewskiego (ojciec Pawła), Jaremę Stępowskiego (kelner) czy choćby Bogumiła Kobielę (hrabia Tolo). Każdy zapada tu w pamięci i nie ma miejsca na słabszy występ.

„Pożegnania” są dla kolejną niespodzianką, pokazującą nieoczywiste oblicze Hasa. Delikatnego, wrażliwego obserwatora, z czułością przyglądającemu zarówno parze młodych ludzi, będących w ciągłych etapach pożegnań. Ze złudzeniami, ideałami oraz dawnym światem, który może dać nadzieję na coś bardzo trwałego.

8/10

Radosław Ostrowski

Queer

Luca Guadagnino ostatnio pracuje jak szalony. Nie dość, że w planach ma aż sześć (!!!) produkcji, to w zeszłym roku pokazał aż dwa filmy. Skupiony wokół tenisa i trójkąta „Challengers” elektryzowało swoim klimatem oraz aktorstwem. Dopiero teraz do naszych kin trafia drugie dzieło Włocha, czyli mocno polaryzujący „Queer” oparty na powieści Williama H. Borroughsa (polski tytuł „Pedał”). Już podczas premiery na festiwalu w Wenecji mocno podzielił widzów oraz krytyków. Z czego to wynika i czy warto dać mu szansę?

Film skupia się na Williamie Lee (Daniel Craig) – pisarzu w średnim wieku, mieszkającym w Meksyku lat 50. A czym on się tam zajmuje? Czytaniem gazet, chodzeniem od baru do baru, piciem wszystkiego z procentami, ćpając i szukając młodych chłopaków. Po co? Bo jest gejem i podrywać ich, a na koniec zaciągnąć do łóżka w obskurnym pokoju hotelowym. Jednak gejowska społeczność jest bardzo skromna, co mocno ogranicza. Pojawia się jednak nadzieja w postaci młodego chłopaka, Eugene’a Allertona (Drew Starkey). Tylko czy on jest gejem, czy nie? Czy udaje się mu zbudować o wiele głebszą relację? Ale jest jeszcze jedna sprawa interesująca Lee – yage, substancja narkotyczna, mająca (rzekomo) wzmacniać zdolności telepatyczne. Znajduje się ona gdzieś w dżungli w Ameryce Południowej, ale jak ją znaleźć?

Sam film to dość specyficzne dzieło i zdecydowanie NIE dla każdego, tak jak dzieła Borroughsa. „Queer” toczy się powolnym tempem, gdzie w zasadzie niemal nic się nie dzieje. W zasadzie niemal całość wydaje się bardziej skupiona na budowaniu atmosfery i nastroju, gdzie wiele rzeczy pokazywanych jest w spojrzeniach, niewypowiedzianych słowach oraz gestach, które chce się wykonać, lecz się waha. Słowo nuda ciśnie się w usta tak intensywnie, że aż chce się ją wykrzyczeć. Guadagnino niemal testuje widza, a im dalej w las, cierpliwość znajduje się na skraju wytrzymałości.

Z drugiej strony trudno odmówić „Queer” wizualnych fajerwerków. Pięknie sfotografowany, z bardzo nasyconymi kolorami (żółty, niebieski, czerwony, zielony), bardzo oszczędną scenografią oraz nietypową mieszankę muzyki. Orkiestrowo-elektroniczny mix duetu Reznor/Ross tworzy bardzo atmosferyczną oprawę, miejscami bardziej skręcającą w kierunku dreszczowca. Mamy też tutaj piosenki z późniejszych czasów niż akcja filmu (Nirvana, Prince, Sinead O’Connor), co może wywołać poważny zgrzyt. Jednak najdziwniejsze rzeczy dzieją się w akcie trzecim, gdzie granica między rzeczywistością a halucynacjami zacierają się. I sam nie mam pojęcia, co się wyprawia, ale niektóre momenty (taniec!!!) zostaną ze mną na długo.

A to wszystko trzyma na barkach absolutnie kapitalny Daniel Craig w swojej najlepszej roli w karierze. Zaskakująco wyciszona i delikatna rola, pokazująca samotność jego bohatera i desperackie próby poszukiwania bliskości. Do tego stopnia, że potrafi być wręcz żałosny (sceny, gdy chce postawić drinki młodym chłopakom), czasem czarujący i uroczy, ale jednocześnie próbuje zgrywać twardziela (trzymany przy sobie pistolet). O wiele złożona postać niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Po drugiej stronie jest Drew Starkey w roli Allertona, będący bardzo trudnym do rozgryzienia bohaterem. Wydaje się bardziej wyluzowany, opanowany i dojrzalszy, ale jego relacja z Lee jest bardzo niejednoznaczna. Czy jest tu coś więcej niż pożądanie czy fascynacja? A może znudzenie? Ma w sobie pociągającą tajemnicę, nie pozwalającą zapomnieć o nim. Za to na drugim wybijają się kompletnie nierozpoznawalni Jason Schwartzman (pechowy Joe Guidry, co przyciąga do siebie samych złodziei) oraz Lesley Manville (dr Cotter – badaczka yage).

„Queer” nie wywołał we mnie aż takiego zachwytu jak „Challengers” i im bliżej końca zaczyna się gubić w swojej narracji. Niemniej muszę wyznać, że nawet w słabszej formie Guadagnino potrafi stworzyć co najmniej intrygujący, nieprzewidywalny oraz audio-wizualnie czarujący. Nie wszystkim się spodoba, ale jest w nim coś dziwnie pociągającego, nawet jeśli nie wszystko stanie się jasne i klarowne.

7/10

Radosław Ostrowski

Światłoczuła

Polski melodramat – kolejna nietypowa zbitka słów, która wydaje się brzmieć niepoważnie. Niemniej w ostatnim czasie był przebłysk powrotu tego gatunku do naszego podwórka dzięki uroczym „Piosenkom o miłości”. Teraz po ten gatunek postanowił sięgnąć Tadeusz Śliwa, czyli reżyser „Nieznajomych”. I efekt końcowy mnie bardzo zaskoczył.

„Światłoczuła” skupia się wokół dwójki młodych ludzi. Robert (Ignacy Liss) to młody fotograf, który pracuje dla agencji reklamowej. Agata (Matylda Giegżno) prowadzi zajęcia w poprawczaku dla młodych podopiecznych. Oboje poznają się podczas sesji fotograficznej, gdzie ona pojawia się jako jedna z modelek. Chłopakowi udaje się zdobyć jej numer i szykuje kolejną sesję, specjalnie na konkurs do Berlina. O czym Robert nie wie, to fakt, że Agata jest niewidoma. Jednak powoli zaczyna coś między nimi iskrzyć, co może mocno skomplikować ich życie.

Sama historia może wydawać się prosta, ale reżyser opowiada ją w sposób bardzo, bardzo delikatny. Ku mojemu zaskoczeniu udaje się uniknąć ckliwości oraz – o co byłoby bardzo łatwo – emocjonalnego szantażu. Śliwa o wiele bardziej trzyma się ziemi, całość w żadnych wypadku nie wygląda jak produkcja made by TVN, pełne bogactwa, blichtru i kiczu. Szczególnie w przypadku pokazania życia osoby niewidomej, pokazane w sposób bardzo immersyjny (fantastyczny moment na rynku, gdzie kamera kręcąca dookoła głowy przy jednoczesnym podbiciu dźwięku). Te momenty chwytały mnie najmocniej, tak jak cała dynamika między nasza główną parą – bez słodko-pierdzącego obrazowania, z paroma poważnymi decyzjami, niezbyt łatwą reakcją otoczenia czy pewną dramatyczną sytuacją.

Jeśli miałbym się do czegoś przyczepiać (a nie chcę) to czasami „Światłoczuła” bywa dość teledyskowa w formie oraz wątek przeszłości Roberta wydaje się – nomen omen – kliszowy, ale to są jedyne poważne skazy. Prawdziwą siłą jest tutaj absolutnie cudowny duet Ignacy Liss/Matylda Giegżno. On świetnie wypada jako świadomy swojego talentu, ale bardzo niepewny siebie twórca; jednak to ona zawłaszcza ekran swoją energią. Jej Agata to bardzo pewna siebie, pełna energii, dowcipna i charyzmatyczna postać, czerpiąca garściami z życia. Razem są wręcz elektryzujący, przez co chce im się kibicować. Na drugim planie też dzieje się sporo, choć najbardziej wybija się Bartłomiej Deklawa (Igor, przyjaciel Agaty) oraz Aleksandra Pisula (Matylda, siostra Roberta).

„Światłoczuła” jest dla mnie sporą niespodzianką i idealnym przykładem kina prostego, ale nie prostackiego. Pełen uroku, angażujący emocjonalnie oraz bardzo cudownym duetem aktorskim w głównej roli. Zróbcie sobie przysługę i pójdźcie na to małe cudo, a nie będziecie żałowali.

8/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Sztuka pięknego życia

Niby mamy styczeń, a już dostaliśmy film wręcz skrojony pod Walentynki. Film o miłości dwojga młodych ludzi, z poważną chorobą w tle, powinien dostarczyć masę emocji oraz spore zyski dla producentów chusteczek. Ale czy reżyser John Crowley był w stanie wycisnąć (nomen omen) emocjonalną opowieść?

Sama historia skupia się na dwojgu ludzi po przejściach. Tobias (Andrew Garfield) jest w trakcie rozwodu, pracując w IT w firmie produkującej… płatki śniadaniowe; Almut (Florence Pugh) jest właścicielką restauracji po rozstaniu. Poznają się w najbardziej nietypowy sposób, jaki możecie sobie wyobrazić – on zostaje potrącony przez nią autem. Jakże romantycznie! Powoli zaczynają do siebie zbliżać, nawet zaczynają mieszkać razem, ale – jak wszyscy wiemy – ten stan nie może trwać zbyt długo. Pojawia się paskudny nowotwór jajników. Choć początkowo udaje się go pokonać, to bydlak jest wredny i powraca po paru latach.

Reżyser bawi się chronologią i miesza w czasie, co początkowo może wywoływać pewną konsternację. Jednak łatwo można wskoczyć w ten pociąg, zaś przeplatanka chwil radości i celebracji z bardziej dramatycznymi momentami budzi skojarzenia z „500 dni miłości”. Oboje zaczynają dojrzewać do pewnych zmian (kwestia posiadania dziecka), w zasadzie jest jeden poważny konflikt z mocną kłótnią, dobrymi dialogami oraz bardzo delikatną muzyką. Sporo jest tutaj ciepła i zderzenia powagi z humorem w jednej chwili (poród na stacji benzynowej), jest odrobina napięcia (przygotowania oraz przebieg kucharskiej olimpiady), ale ogromna ilość uroku.

To wszystko by nie zadziałało bez grającego główne role duetu Andrew Garfield/Florence Pugh. Chemia między nimi jest tak namacalna i silna, że nie można od nich oderwać oczu. Te postacie budzą całkowitą sympatię, rozumiemy ich działanie (nawet jeśli nie do końca akceptujemy) i ożywiają cały ten film. Ich energia (zarówno jak są razem, jak i osobno) jest wręcz zaraźliwa, udzielając się także widzom.

John Crowley tym filmem zaskoczył i udaje mu się unikać stosowania emocjonalnego szantażu, głównie dzięki obsadzie. Może i ostatecznie jest to prosta, choć nie prosto opowiedziana, historia, jednak potrafi skłonić do pewnych refleksji. Nie tylko do oglądania we dwójkę.

7/10

Radosław Ostrowski

Biała odwaga

Dotykanie tematów przemilczanych czy niewygodnych nigdy nie jest łatwe. W konsekwencji może on albo doprowadzić do kontrowersji czy skandalu albo oskarżeń o wykorzystywanie tematu do eksploatacji w najbardziej prostacki sposób. Były pewne obawy wobec nowego filmu Marcina Koszałki, gdyż dotyczył on kolaboracji górali z Niemcami podczas II wojny światowej. Kwestia niewygodna, do tej pory stanowiąca spore tabu i mogłaby stanowić mocny akt oskarżenia. Jednak reżyser idzie inną ścieżką.

Jesteśmy w samiuśkich Tatrach, gdzie mieszkają dwie rodziny: Zawratów i Wetulów. Jeden z synów, Jędrek (Filip Pławiak) to taternik i alpinista, kochający się w Bronce (Sandra Drzymalska). Niestety, jej rodzicom nie bardzo to odpowiada, bo jest dla nich bardziej miastowy niż gazda. Dlatego chcą, by ich córkę poślubił Maciej (Julian Świeżewski) albo ślubu nie będzie. Ślub jednak musi się odbyć, bo inaczej ziemia Zawratów zostanie zabrana przez wierzycieli. W końcu nasz góral porzuca swoje strony i zamieszkuje w Krakowie. Tam poznaje niemieckiego alpinistę Wolframa von Kamitza (Jakub Gierszał), który chce wziąć Jędrka jako przewodnika po górach. Jednocześnie Niemiec wierzy, że górale pochodzą ze starogermańskiego plemienia Gotów. Wkrótce wybucha wojna, a Niemcy chcą pozyskać górali jako sojuszników, proponując im wiele korzyści.

Na pierwszy rzut oka „Biała odwaga” jest melodramatem z historią w tle. Bo niejako kośćcem głównego wątku jest skomplikowany trójkąt miłosny. Teoretycznie, bo im dalej w las, tym bardziej Koszałka próbuje złapać kilka srok za ogon. Kolaboracja górali z Niemcami, przyjaźń Jędrka z von Kamitzem, zwerbowanie (siłą) górali do Wehrmachtu, partyzanci zabijający kolaborantów, wreszcie wkroczenie Armii Czerwonej. Dużo się tu dzieje, oj dużo. Jak na dwie godziny, wręcz za dużo, przez co reżyser bardzo gubi się w tej narracji. Przeskakuje z postaci na postać, a także w czasie, przez co film wydaje się rwany i chaotyczny. Muszę przyznać, że twórcy próbują zrozumieć motywacje postaci, tylko ci bohaterowie są strasznie jednowymiarowi. Choć nie brakuje dramatycznych i mocnych scen (atak partyzantów, rozmowa majora UB czy przywitanie gubernatora), nie mówiąc o zachwycających zdjęciach górskich, „Biała odwaga” wywołała we mnie jedno uczucie: obojętność.

Technicznie nie jestem w stanie się do czegokolwiek przyczepić. Zdjęcia są świetne, co akurat nie dziwi – Koszałka jest przede wszystkim operatorem filmowym. I to widać, nie tylko w pokazywaniu krajobrazów. Scenografia, kostiumy i wszelkie sceny, gdzie wykorzystane są góralskie tradycje, przyśpiewki itp. stoją na wysokim poziomie. Tak samo dialogi pełne gwary (dla takich ceprów jak ja użyto napisów) sprawiają wrażenie wiarygodnych. Tylko sposób przedstawienia tej historii kompletnie mnie nie porwał.

Chciałbym móc wam polecić „Białą odwagę”, bo film ma coś ciekawego do opowiedzenia na temat kwestii przemilczanej przez lata. Problem jednak w tym, że reżyser próbuje upchnąć tyle rzeczy w tej opowieści, że z czasem rozwadnia się i traci jakikolwiek emocjonalny ciężar. Nie mogę pozbyć się wrażenia niewykorzystanego potencjału, co jest szczególnie bolesne. Wielka szkoda.

6,5/10

Radosław Ostrowski