Kingsman: Złoty krąg

Do dziś pamiętam jak mnie uderzyło pierwsze spotkanie z Kingsmanami. Nie kojarzycie ich? To brytyjska niezależna, elitarna komórka wywiadowcza, gdzie dołączył do niej młody chłopak z ulicy. Po wydarzeniach z pierwszej części Eggsy działa jako pełnoprawny członek o kryptonimie Galahad. Świat został ocalony, a facet poznał pewną skandynawską księżniczkę, z którą planuje związać przyszłość. Niestety, stracił mentora Harry’ego, co mocno się na nim odbiło, a kłopoty dopiero się zaczynają. Albowiem siedziba Kingsmanów i wszyscy agenci zostają zmieceni z powierzchni ziemi. Wszyscy, oprócz Eggsy’ego oraz Merlina. Kto za tym stoi i dlaczego dokonał tego ataku? Panowie są zdani na siebie, ale udaje się znaleźć wsparcie w postaci kuzynów z USA – Statesman.

„Złoty Krąg” w zasadzie to jest powtórka z rozrywki, tylko jeszcze bardziej podkręcona, brutalna, efekciarska i porąbana. Im więcej bym wam zdradził z fabuły, tym mniejsza szansa na frajdę z kolejnych niespodzianek. Bo jeśli myślicie, że Matthew Vaughn wystrzelał się z pomysłów i inscenizacji, jesteście w wielkim Błędzie. Reżyser lawiruje między drobnymi wątkami obyczajowymi (kolacja z rodziną królewską), szpiegowską intrygą a kompletną zgrywą. Wszystko polane bardzo ironicznym, brytyjskim poczuciem humoru oraz niemal teledyskowym sposobem realizacji. I to wszystko nadal działa, serwując prawdziwy rollercoaster. Ale jeśli nie oglądaliście pierwszej części, możecie nie bawić się aż tak dobrze, bo odniesień i aluzji jest od groma.

Akcja jest szalona, gdzie krew i odrywane kończyny lecą oraz leją się we wszystkie możliwe kierunki, a fabuła potrafi zaangażować. Bo nadal zależy nam na Eggsym (świetny Taron Egerton) i jego ekipie. Chociaż sami Statesmani też są niczego sobie – mocno przesiąknięci amerykańską kulturą kowboje, których ksywy są od rodzajów alkoholu, a w uzbrojeniu mają choćby lasso i rewolwery. Dzięki temu sceny rzezi i masakry nabierają jeszcze większej mocy (bójka w barze czy zadyma we Włoszech), mimo poczucia pewnej wtórności. Choć muszę przyznać, że powrót Harry’ego zza grobu (uroczy Colin Firth balansujący między nieporadnością a byciem totalnym kozakiem) nie wydaje się pomysłem z czapy wziętym.

I jak to jest cudownie zagrane, choć nie wszyscy aktorzy zostają w pełni wykorzystani. Stara wiara w postaci tria Firth-Egerton-Strong ciągle trzyma fason, a chemia między nimi jest wybuchowa niczym pole minowe przed eksplozją. Jeśli chodzi o nowych herosów, to tutaj Statesmani mają masę znanych twarzy, choć w pełni wykorzystani zostają Halle Berry (Ginger, czyli amerykański odpowiednik Merlina) oraz świetny Pedro Pascal jako twardy kowboj Whiskey. Co ten facet robi z lassem i biczem, czyni go największym zagrożeniem świata. Troszkę w cieniu jest zarówno Jeff Bridges (szef Champagne) oraz Channing Tatum (Tequila), zwłaszcza tego drugiego chciałoby się zobaczyć w akcji. Za to głównym złolem jest tutaj panna Poppy w wykonaniu Julianne Moore, która jest o wiele lepsza od Valentine’a. Jeszcze bardziej przerysowana o prezencji pani domu z lat 50., z diabolicznym planem podboju świata i tak słodkim uśmiechem, że może przyprawić o ból zębów.

„Złoty Krąg” to godna kontynuacja szpiegowskiej parodii, podnosząca wszystko do kwadratu. Jeszcze brutalniejsze, bardziej szalone i komiksowe. Aż boję się pomyśleć, z czym jeszcze wyskoczy Vaughn w kolejnej części. Bo przecież będą, prawda?

7/10

Radosław Ostrowski

Przekładaniec

Bohaterem jest pewien młody, inteligentny chłopak w kolorze blond. Jest biznesmenem, który dostarcza towar, dostaje za to kasę i płaci działkę szefowi. Niby pierze swoje pieniądze, a ma ich dużo, dzięki biznesowi: dilerce narkotyków. Jednak coraz bardziej zaczyna myśleć o emeryturze. Przed tym dostaje dwie robótki do wykonania. Pierwsza dotyczy odnalezienia córki starego przyjaciela, która za bardzo lubi ćpać i zniknęła bez śladu. Druga sprawa to standard, czyli dobicie targu i sprzedaż tabletek ecstasy. Problem w tym, że jest to towar kradziony.

przekladaniec1

Na hasło brytyjskie kino gangsterskie dzisiaj wymawiane jest jedno nazwisko: Guy Ritchie. Nakręcony w 2004 „Przekładaniec” miał być kolejnym jego filmem, ale Brytyjczyk był zajęty innym projektem. Zamiast niego pojawił się jeden z jego współpracowników, czyli producent Matthew Vaughn. Czuć ten klimat znany z „Porachunków” i „Przekrętu”, chociaż jest to bardziej serio niż w/w. Bliżej jest do późniejszej „Rock’n’Rolli”, gdzie mamy zderzenie grubych ryb z drobnymi płotkami, nie brakuje gangsterów wykorzystujących policję dla własnych celów. Jest też w końcu prosty plan, który z każdą minutą coraz bardziej zaczyna się sypać, a poczucie bycia sprytnym od reszty wydaje się iluzoryczne. Pojawia się też humor, jednak jest go o wiele mniej niż w pierwszych film Ritchiego czy tego montażowego stylu. Zabawa w podchody, serbscy zabójcy, drobne cwaniaczki, kompletni idioci – dzieje się tu dużo, a posklejanie elementów układanki potrafi dostarczyć wiele frajdy. Nie brakuje trzymania w napięciu (akcja ze snajperem czy zabicie szefa mafii), jak i poważniejszych momentów.

przekladaniec2

Wygląda to bardzo porządnie i stylowo. Vaughn jeszcze nie jest tak efekciarski jak w „Kingsman”, ale potrafi bawić się równoległym montażem. Wszystko podbite bardzo fajną muzyką oraz eleganckimi zdjęciami. Vaughn spokojnie prowadzi narrację i potrafi ciągle zaskakiwać aż do finału zakończonego cliffhangerem.

przekladaniec3

Do tego mamy prawdziwą plejadę aktorów, którzy – w większości – nie są tak rozpoznawalni jak teraz. W roli naszego bezimiennego protagonisty wciela się Daniel Craig i to dosłownie przed zagraniem agenta 007. Pan X wydaje się bardzo pewny siebie, działa według określonego planu, jakby mając wszystko pod kontrolą. Niby wydaje się taki cool, ale to wszystko jest kamuflaż i parę razy widać, że w tej głowie coś się dzieje. Magnetyzująca, charyzmatyczna postać. Nie zawodzi Colm Meaney jako bardzo lojalny Greg, będący gangsterem starej daty, nie znoszący sprzeciwu Kenneth Granham, czyli szef Jimmy oraz bardzo śliski Michael Gambon (Eddie Temple). Gdybym miał wymienić wszystkie rozpoznawalne twarze, nie starczyło by czasu, ale mamy choćby znanych z „Porachunków” Jasona Flemynga i Dextera Fletchera, jest też Tom Hardy, Sally Hawkins czy Sienna Miller. Każde z nich ma te swoje przysłowiowe pięć minut, dodając swoją cegiełkę.

Największym grzechem debiut Matthew Vaughna jest pewne poczucie deja vu. Niemniej „Przekładaniec” to ciągle świetny brytyjski kryminał z przełomu wieków oraz wprawka do kolejnych, droższych produkcji tego producenta.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Katyń – ostatni świadek

Londyn, rok 1947. Niedawno skończyła się II wojna światowa i świat powoli zaczyna wracać do normy. Dla Stephena Underwooda (pokrewieństwo z Frankiem Underwoodem żadne) jest to czas nudy oraz zajmowania się zwykłymi sprawami. Stephen jest dziennikarzem, który szuka swojego tematu, dającego mu pięć minut sławy. W tym czasie dochodzi do samobójstw polskich żołnierzy, przybywających w obozie – i nikogo to nie obchodzi, zaś nowo przybyły Michał Łoboda znika bez śladu. Wtedy dziennikarz trafia na trop zbrodni katyńskiej.

katyn1

Film Piotra Szkopiaka próbuje ugryźć temat Katynia z perspektywy Anglików oraz ubrać to w konwencję dziennikarskiego śledztwa a’la „Spotlight”. Problem w tym, że „Ostatni świadek” kompletnie nie angażuje i jest pozbawiony napięcia. Nawet nie chodzi o to, że wszystko oparte jest na gadanie i wygląda w bardzo teatralny sposób (jedno miejsce, kilka dosłownie postaci oraz non-stop gadanie), zaś dialogi pełnią rolę wręcz ekspozycyjną. Dzięki nim poznajemy historię Katynia (fragment pamiętnika, relacja Łobody) z jedną retrospekcją zrobioną kompletnie bez pazura. A i sama intryga prowadzona jest wręcz ospale i schematycznie z udziałem tajemniczych panów w kapeluszach na dalszym planie. Bo jest klasyczny trójkąt miłosny (ten trzeci wierzchołek to czarny charakter, pozbawiony charakteru), wszelkie próby zastraszania, znikanie świadków czy kluczowych postaci, niszczenie dowodów. Tylko, że to wszystko odbywa się w sposób bardzo mechaniczny, bez zaangażowania oraz wręcz telewizyjnym stylu. Brakuje w tym wszystkim suspensu, całość jest bardzo przewidywalna i, niestety, nudna. Doceniam fakt, że twórcy pokazują tuszowanie całej sprawy i uznanie jej za niewygodne z powodów politycznych (wygrzebane dokumenty z archiwum), co jest sporą zaletą. Szkoda, że fabuła nie angażuje i pozostaje letnia aż do końca.

katyn2

Nawet aktorzy nie są w stanie ożywić swoich bohaterów. Grający główną rolę Alex Pettyfer z wąsem a’la Michał Żebrowski jest tak pozbawiony charyzmy i tak papierowy, że słuchanie go przyprawia o ból wszystkich. Typowy śledczy, będący idealistą oraz szukającym dobrego tematu, do tego bardzo sztywny, grający wręcz jednym sposobem oraz tonem, co boli. Pojawiający się na plakacie Piotr Stramowski pełni rolę tylko i wyłącznie tła, a całość kradnie Robert Więckiewicz w roli tytułowej. Scena wywiadu w jego wykonaniu potrafi zmrozić krew, stając się najjaśniejszym punktem filmu. Podobno grał też Michael Gambon (naczelny), tylko jakoś nie miał zbyt wiele do roboty, tak samo jak Talulah Riley (Jeanette) i jej relacja ze Stephenem – pozbawiona jakichkolwiek emocji.

katyn3

„Katyń – ostatni świadek” może sprawdzić się jako film edukacyjny, pokazujący jak tuszowano sprawę Katynia na arenie międzynarodowej tuż po wojnie. Jednak jako opowiadana historia okazuje się kompletnie nieangażująca, bez jakiegoś błysku, emocji i siły rażenia. Ogromna szkoda i zmarnowany potencjał.

5/10

Radosław Ostrowski

Powiernik królowej

Jest końcówka XIX wieku. W Indiach mieszaka niejaki Abdul Karim – zatrudniony przez brytyjskie wojsko człowiek, który spisuje skazańców i czasami pomaga brytyjskim władzom w wielu kwestiach. Ale tym razem zostaje wysłany do Londynu z zadaniem wręczenia okolicznościowej monety od Indii samej królowej Wiktorii. Jednak młodzieniec zwraca uwagę monarchii, która czyni go swoim służącym.

powiernik1

O tej historii byśmy nie poznali, gdyby nie znalezione w 2010 roku pamiętniki Karima. Zaintrygowali się tym filmowcy i postanowili opowiedzieć tą małą znaną historię. „Powiernik” w rękach Stephena Frearsa to bardzo lekka historia tej niezwykłej przyjaźni, opowiedziana z dystansem oraz luzem. Całość oparta jest na bliższym poznawaniu obydwu stron, które uczą się nawzajem. A jednocześnie widać kilka pewnych elementów wrzuconych do gara: dworskie intrygi, fascynacja Indiami, zderzenie kultur Wschodu i Zachodu. Widzimy tę relację na przestrzeni lat, która doprowadza wszystkich do zawiści, niechęci, niezrozumienia, wrogości. Scenariusz jest dość wątły, ale dialogi między parą naszych bohaterów są najciekawsze. Frears to wygrywa, tylko że cała reszta jest ledwo liźnięta m.in. z powodu słabo zarysowanego drugiego planu, który zlewa się w jeden twór. Pozbawioną charakteru masę, łączącą niechęcią do Abdula.

powiernik2

Wrażenie robią także sceny, gdzie mamy przełamywanie panującego porządku czy pojawiająca się na początku scena uczty. Z jasno opisanym porządkiem, potrawami, wystawnymi daniami czy talerzami. Kamera wręcz płynie, wygląda to ślicznie, a kostiumy czy scenografia robią dobre wrażenie. Ale najlepsza w tym całym zestawie jest fenomenalna Judi Dench. Na pierwszy rzut oka wydaje się stara, trochę zmęczona życiem, samotna. Jednak relacja ze skromny i pełnym pozytywnej energii Abdulem (sympatyczny Ali Fazal), daje jej prawdziwego kopa, dodając sił oraz majestatu (kapitalna scena, gdy pod wpływem groźby uznania za niepoczytalną, podaje swoje dokonania). Aktorka kompletnie dominuje nad ekranem, zawłaszcza każdą scenę i pokazując ile ma jeszcze do zaprezentowania.

powiernik4

Frears zdecydowanie zrobił bardzo lekki, przyjemny film, skłaniający do pewnej refleksji. Przy pokazuje jak bardzo silne są uprzedzenia wobec inności (muzułmanów), które można i warto przełamywać. Ale dla mnie to troszkę za bardzo delikatne i pozbawione większego pazura, przez co trudno wejść.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Armia tetryków

Rok 1944, gdzie wojna powoli zmierza ku decydującym rozstrzygnięciom. Ale nie w małym miasteczku Walmington, znajdującym się nad morzem. Co prawda działa tutaj oddział Home Guard dowodzony przez kapitana Mainwaringa, ale ci uważani są za nieudaczników. Teraz dostają nowe zadanie – patrolowanie bazy wojskowej w Dover. Morale mogą jeszcze wzrosnąć, gdy pojawi się dziennikarka Rose Winters, która pisze artykuł o jednostce. Tylko, że w rzeczywistości jest niemieckim szpiegiem z zadaniem infiltracji oddziału oraz dotarcia do bazy.

armia_tetrykw1

Film Olivera Parkera to kinowa produkcja bardzo popularnego serialu komediowego z lat 70. W Wielkiej Brytanii jest to produkcja owiana kultem, ale w Polsce jest to mało popularny tytuł. Sam film to klasyczna, wręcz zgrabna ramotka. Nie czuć tu mocno naftaliną, bo ogląda się to bardzo przyjemnie, a humor bywa czasami oparty na prostym slapstickowym gagu (szkolenie z kamuflażu i problemy z pęcherzem czy „randka” u panny Winters), ale to wszystko potrafi wywołać parokrotnie uśmiech. Jest to też przykład, że w odpowiedniej chwili człowiek jest w stanie przebić się. Co ważne, każda z postaci (nawet najdrobniejsza) ma swój charakter i zapada mocno w pamięć. Nawet jeśli zachowanie naszych bohaterów może wydawać się czasami idiotyczne, to jest to poprowadzone z umiarem, bez poczucia zażenowania.

armia_tetrykw2

Sprawna realizacja, elegancka strona wizualna (klify i krajobraz wygląda ślicznie), militarna muzyka to atuty tej lekkiej komedii. Ale to wszystko nie byłoby tak świetne, gdyby nie fantastyczni aktorzy dowodzeni przez Toby’ego Jonesa jako przekonanego o swojej wyższości i inteligencji kapitana, próbującego zagrzać ducha bojowego swoim kompanom. Kontrastem dla niego jest opanowany, kulturalny i elegancki sierżant Wilson (cudowny Bill Nighy). Poza tym duetem trudno nie wspomnieć o Michaelu Gambonie (najstarszy w grupie szeregowy Godfrey), Tomie Courtneyu (pełen wojskowej dyscypliny kapral Jones) czy Blake’u Harrisonie (zafascynowany filmami szeregowy Pike). Ale film kradnie wszystkim Catherine Zeta-Jones jako prześliczna femme fatale. Jej obecność wywołuje zazdrość u innych pań (te stroje, ta elegancja), mąci mężczyznom w głowie i jest tego świadoma, doprowadzając do wielu zabawnych sytuacji.

armia_tetrykw3

„Armia tetryków” może nie jest najzabawniejszą komedią, jaką kiedykolwiek widziałem, ale miło spędziłem czas. Sympatyczna, lekka i dowcipna, ale bez przekroczenia granicy żenady i szyderstwa.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Jeździec bez głowy

Rok 1799. Miasteczko Sleepy Hollow gdzieś daleko za Nowym Jorkiem. To do niego zostaje wysłany posterunkowy Ichabod Crane, by zbadać makabryczne zbrodnie. Otóż w tej miejscowości doszło do trzech morderstw – ofiary zostały pozbawione głów. Sprawcą tych morderstw podobno jest mityczna postać Jeźdźca bez głowy.

jezdziec_bez_glowy1

Tim Burton zawsze tworzył pokręcone i szalone kino, pełne mroku, jednak tym razem postanowił zrobić pełnokrwisty horror oparty na klasycznej historii Washingtona Irvinga. Sama historia jest oparta na zderzeniu (odwiecznym) dwóch światów: racjonalnego, pełnego logicznego i naukowego podejścia (Crane) oraz magii, tajemnicy i… zabobonu (mieszkańcy). Ten koncept jest typowy dla klasycznej literatury grozy, a reżyser postanawia wskrzesić realia, gdy jeszcze nauka jeszcze pozostawała tajemnicą. Trudno odmówić reżyserowi stylu oraz klimatu, tworzonego przez Sleepy Hollow – las, senne miasteczko i grota wiedźmy. Te miejsca potrafią budzić atmosferę niepokoju, a strach tworzy bardzo dobra muzyka Danny’ego Elfmana. Problem jednak w tym wszystkim, że wszystkie sztuczki Burtona nie działają i jako horror, „Jeździec…” po prostu się nie sprawdza. Nawet obecność samego Jeźdźca oraz jego krwawe rozprawy wywołują bardziej znużenie niż przerażenie. Są pewne próby całkiem niezłe (tajemnicze znaki), jednak cała intryga po mniej więcej 30 minutach stała się dla mnie zbyt łatwa do odczytania.

jezdziec_bez_glowy2

Sytuację próbują ratować aktorzy i to dzięki nim ten seans nie był czasem straconym. Burton w głównej roli drugi raz obsadził Johnny’ego Deppa, a ten w roli Crane’a sprawdza się bardzo dobrze. Jest on racjonalistą z krwi i kości, co wynika z dość traumatycznej przeszłości (sceny z niej nawiedzają naszego bohatera w snach), jednak pobyt w Sleepy Hollow jest dla niego testem tej wiary. Największą gwiazdą jest tak naprawdę Christina Ricci w roli córki wpływowego van Tassela (solidny Michael Gambon), Katrin. Jest nie tylko urodziwą kobietą, ale posiada pewien tajemniczy magnetyzm, mocno działający na Crane’a. kluczowa rolę w całej intrydze odgrywa przekonująca Miranda Richardson (lady van Tassel). Jedyną rzeczą budzącą autentyczne przerażenie w tym filmie jest Christopher Walken w roli tytułowej. Czy nie poczulibyście się przerażeni, gdybyście zobaczyli tą twarz?

jezdziec_bez_glowy3

Burton próbował zrealizować rasowy, choć staroświecki horror. I chyba słowo staroświecki jest tutaj kluczem. Wiem, że aby wystraszyć kogoś nie trzeba krwi, posoki oraz brutalnej przemocy. Reżyser chciał pójść pod prąd, jednak tym razem mocno się poparzył. Zarówno jako horror, co świadczy chyba o tym, ze podjęto realizację tego przedsięwzięcia bez głowy.

jezdziec_bez_glowy4

5/10

Radosław Ostrowski