Medium

Wiele osób na hasło polski film grozy reaguje śmiechem, ale w 1985 roku pewien młody reżyser zdecydował się zaryzykować. Połączył kryminalną intrygę z wątkiem okultystycznym, osadził akcję w przedwojennym Sopocie i powstało bardzo niepokojące „Medium”. I jak broni się cała ta mieszanka? Ku mojemu zdumieniu więcej niż dobrze.

Jesteśmy w Sopocie października 1933, tuż po objęciu władzy przez Adolfa Hitlera, a historia skupia się na grupce postaci. Jest rodzeństwo Wagner, zajmujące się sprawami nadnaturalnymi (on stawia horoskopy, ona jest medium), stary komisarz policji Selin oraz jego asystent aspirant Krank, co sympatyzuje z nazistami, przybyły z Warszawy Andrzej, nauczycielka Luiza, a także pewien garbaty urzędnik Netz. Ich losy zostają połączone przez jedno wydarzenie: Greta Wagner nawiązuje kontakt z potężnym medium, które steruje losem trzech postaci – komisarza, Andrzeja i Luizy. Ten pierwszy budzi się w koszu na plaży, drugi przyjeżdża pociągiem do miasta i dopiero na dworcu odzyskuje świadomość, z kolei kobieta zabiera suknię z muzeum. Ten ostatni incydent prowadzi policjantów do bardzo poważnej sprawy. Tutaj przeciwnik wydaje się nie do pokonania, zaś zbrodnia z przeszłości ma się powtórzyć.

Jacek Koprowicz – jak wspomniałem wcześniej – miesza tutaj nastrój grozy z kryminalną intrygą, bardzo powoli odkrywając kolejne elementy układanki. Ale od samego początku czułem, że coś wisi w powietrzu. I potrzeba tu zbyt wiele – gwałtowna burza nad morzem, duże okna w dużym domostwie czy moment zaćmienia księżyca (wtedy nałożony jest taki błękitny filtr). Groza tutaj nie wynika z obecności osób nadnaturalnych, lecz działania potężnej mocy, czyniącej z człowieka istotą pozbawioną wolnej woli. Kim jest tytułowe medium, do czego mu są potrzebni sterowani ludzie – to tajemnica nakręca film Koprowicza, a łączenie kolejnych elementów układanki trzyma w napięciu. Najbardziej przerażający jest fakt, że los bohaterów jest z góry przesądzony. Do tego jeszcze obecność nazistów – równie zaślepionych i pozbawionych woli jak nasi bohaterowie – nadaje jeszcze bardziej złowrogiego tonu. Ale ostatnie pół godziny podkręca grozę, pokazując bardzo brutalną i bezwzględną siłę tytułowego medium – niby są to proste, ale efektywne środki. Zaś finał wali w łeb obuchem, nie pozwalając o sobie zapomnieć.

Całość jest fantastycznie zagrana i trudno się do kogokolwiek przyczepić (a w ekipie są m.in. Władysław Kowalski, Michał Bajor, Jerzy Stuhr czy Ewa Dałkowska), zaś reżyser dokonuje rzeczy wydawało się niemożliwej. Kręci bardzo udany film w gatunku pozornie obcym naszej kinematografii, mogąc konkurować z horrorami spoza naszego kraju bez kompleksu, bez wstydu czy żenady. To bardzo rzadka sztuka jest.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Bez końca

Wrzesień 1982, nadal trwa stan wojenny. W tym miejscu będą przeplatały się dwie historie. Pierwsza dotyczy wdowy po mecenasie Zyro, który nagle zmarł na zawał serca. Małżeństwo ostatnio zaczęło się oddalać, jednak kobieta nie jest w stanie wytrzymać straty męża. Drugi wątek dotyczy ostatniego klienta mecenasa, organizującego strajk Darka Stacha. Mężczyzna siedzi w więzieniu, zostawiając żonę i córkę, a jego sprawę przejmuje doświadczony prawnik (choć nie w sprawach politycznych) mecenas Labrador. Ale czy on powinien prowadzić tą sprawę, wybierając inne metody niż jego dawny student?

bez konca2

Ten film był dla Krzysztofa Kieślowskiego rozpoczęciem nowego etapu w karierze. Tutaj poznał dwóch nowych współpracowników – mecenasa Krzysztofa Piesiewicza oraz kompozytora Zbigniewa Preisnera, którzy będą mu towarzyszyć do końca. Dwa wątki przeplatają się ze sobą, by stanowić jedno spojrzenie na kraj oraz dwie grupy, które nie potrafią znaleźć punktu stycznego. Opozycję próbującą jakoś zmienić i zawalczyć o zmianę tego kraju oraz resztę społeczeństwa: obojętną, samotną, wręcz pozbawioną jakichś większych emocji. Jakby zupełnie byli martwi w środku. Poczucie beznadziei jest wręcz bardzo namacalny – stonowana kolorystyka, niemal ponura muzyka oraz niemal zmęczone, smutne twarze. Zupełnie jakby wtedy wszyscy się postarzeli o jakieś kilka lat.

bez konca1

Rozumiem zamysł reżysera, który unika jednoznacznego opowiedzenia się po jakiejkolwiek ze stron. Nie ma tutaj oskarżeń systemu o doprowadzenie do podziału, ale nie ma też gloryfikowania opozycji. Jej przedstawiciele są ludźmi z krwi i kości, mający swoje problemy. Ale dla mnie bardziej interesujący był wątek sądowy. Tutaj reżyser bardzo oszczędnie prowadzi kamerę, a bardzo wyrazistymi dialogami, niemal do końca trzymając w niepewności. Kwestia metafizyczna niby też jest oparta na tajemnicy, na niewiedzy tego, co wiemy o zmarłej osobie albo ona o nas. I jak z czasem zaczynamy odkrywać jak ta więź była głęboka. Ale nie do końca kupuję te wątek, oglądałem go na zimno, z kompletną obojętnością. Obecność „ducha” wydaje się w zasadzie nie mieć aż tak wielkiego wpływu jak by się mogło wydawać. Nawet jeśli był to celowy zabieg Kieślowskiego, nie wnosił on absolutnie nic.

bez konca3

Aktorsko jest tutaj porządnie, ale jedna osoba najbardziej wybija się z tłumu. Jest to znakomity Aleksander Bardini jako mecenas Labrador – najbardziej niejednoznaczna postać w filmie. Z jednej strony to bardzo doświadczony adwokat, ale specjalizuje się w sprawach kryminalnych, nie politycznych. Wykorzystujący wszelkie sztuczki czy próby kompromisu do wyciągnięcia człowieka z więzienia. Jednak dla niego ta – jak się wkrótce okaże – ostatnia sprawa może stać się szansą na pokazanie, że nie stracił swoich umiejętności i, być może, do refleksji na dotychczasowym przebiegiem kariery. absolutnie powalająca kreacja, choć pozornie drugoplanowa.

Jak ocenić tą przemianę Kieślowskiego dokonaną w tym filmie? Czuć tutaj jeszcze ten dokumentalny sznyt oraz klimat czasów stanu wojennego, a skręty metafizyczne dzisiaj już nie robią takiego wrażenia. Niemniej ciężko nie wejść w tą historię, pochłaniając niemal do końca.

7/10

Radosław Ostrowski

Michał Bajor – Moja miłość

michal-bajor

Tego wokalisty z charakterystycznym, „kozim” głosem przedstawiać nie trzeba – któż nie słyszał takich utworów jak „Ogrzej mnie” czy „Nie chcę więcej”. Ostatnio Michał Bajor skupia się raczej na graniu coverów, aczkolwiek jego poprzednia płyta („Moje podróże”) zawierała całkowicie autorski materiał. Tym razem artysta zmierzył się z polskimi piosenkami o miłości z lat 60. i 70.

I muszę przyznać, że podołał zadaniu. Od strony producenckiej wsparł go pianista oraz kompozytor Wojciech Borkowski. Aranżacje są z jednej strony bogate w detale, bardzo liryczne (smyczki, fortepian) i można odnieść wrażenie powrotu do przeszłości („Lubię wracać tam gdzie byłem”), ale nie trzymają się zbyt mocno pierwowzorów. I parę razy wchodzimy w okolice jazzu (dęciaki w „Prześlicznej wiolonczelistce” czy „Przedostatni walc”), co też jest pewnym urozmaiceniem, podobnie jak aranżowanie w kierunku tanga („Wszystko przeminie, wszystko przepadnie”). Faktem jest też dobry wybór piosenek, która dla młodszego grona odbiorców mogą być kompletnie nieznane (chociaż „Odkryjemy miłość nieznaną” czy „Och życie, kocham cię nad życie” powinny być kojarzone, ale głowy nie daję), ale nie są to płytkie i miałkie opowiastki o miłości. Nie mogą być takie, skoro teksty są napisane m.in. przez Wojciecha Młynarskiego. Bywa i refleksyjnie (minimalistyczne „Trzy miłości”), ale też i z dowcipem („Daj Des”, „Bynajmniej”), za co trzeba pochwalić.

Żeby nie było to są dwa premierowe utwory i to w dodatku duety zrealizowane przez Wojciecha Młynarskiego (tekst) oraz Włodzimierza Korcza (muzyka). „Miłość jest tylko jedna” z Alicją Majewską oraz „Ja kocham, ty kochasz”, gdzie partneruje Ania Wyszkoni brzmią niby staroświecko, ale to nie jest wada. Sam gospodarz radzi sobie dobrze, śpiewa czysto i wyraźnie, nie sprawiając bólu uszu.

„Moja miłość” to zestaw piosenek, będących evergreenami polskiej muzyki dotyczącej tematyki miłosnej. I za przypomnienie tego trzeba pochwalić twórców. Może i nie zawsze te covery dorównują oryginałom, ale słucha się ich przyjemnie.

7/10

Radosław Ostrowski

Michał Bajor – Moje podróże

Moje_podroze

Tego człowieka nie trzeba przedstawiać. Piosenkarz, aktor działający od ponad 40 lat. Nadal nagrywa płyty, jednak nie jest o nich zbyt głośno. Po zmierzeniu się z piosenkami francuskimi (dwa lata temu „Od Piaf do Garou”) powraca z nowym materiałem.

Tym razem jest to płyty z podróżami w tle, zaś stylem balansuje między popem a jazzem, gdzie elegancko gra fortepian („Man, Man, Manhattan”) z kontrabasem oraz perkusją. Jednak nie tylko, bo tutaj najbardziej dominuje gitara akustyczna. Ale też utwory są dopasowane do klimatu miejsca, gdzie jesteśmy (akordeon w „Paryż mój”, szybka gitara i klaskanie w „Los to flamenco”, jazzujące dęciaki w „Man, Man, Manhattan” czy bardziej stonowana gitara w „Smutny jak fado”), jednocześnie budując bardziej nostalgiczny, lekko melancholijny klimat. Nie brakuje też zaskakująco etniczną perkusję („Londyńka mgła”) czy tanga („Wszystkie kolory Argentyny”). Kompozycje są naprawdę eleganckie, ale jednocześnie przyjemne w odsłuchu, co jest zasługą m.in. Włodzimierza Korcza, Janusza Senta czy Jerzego Derfela.

Bajor śpiewa w bardzo charakterystycznej dla siebie barwie głosu, który wypada naprawdę dobrze i nie ma przeszarżowania i nadmiernej ekspresji, co dla mnie jest sporą zaletą. Drugą jasnym punktem są teksty Wojciecha Młynarskiego, którego talentu i umiejętności nie brakuje. Jest zarówno wspominkowo, dowcipnie („Ja jestem Bliźniak”), refleksyjnie i poetycko („Wszystkie kolory Argentyny”).

Nie jest to jakaś spektakularna czy widowiskowa muzyka, co w obecnych czasach może się to wydawać poważną wadą. To jest uczciwa, prosta, ale zaskakująco piękna płyta. Na tą porę roku idealna.

7,5/10

Radosław Ostrowski