1670 – seria 1

Polskie seriale komediowe (te zabawne) wydają się być reliktem przeszłości. Niemniej w ostatnich latach coś ruszyło, głównie dzięki produkcjom Canal+ jak „The Office PL” i „Emigracja XD”. Obydwa te tytuły jeszcze przede mną, ale pojawiła się ogromna niespodzianka od Netflixa. Powiem szczerze, że byłem dość sceptycznie nastawiony do serialu „1670”. Bo jak to tak – zrobić serial komediowy, do tego jeszcze historyczny, w stylu mockumentary? Przypomina to sen jakiego wariata albo początkującego scenarzysty w trakcie eksperymentowania z narkotykami.

Akcja zaczyna się w roku 1670 we wsi Adamczycha gdzieś na terenie Rzeczypospolitej – największego mocarstwa swoich czasów. Naszym przewodnikiem po tej okolicy będzie Jan Paweł Adamczewski (Bartłomiej Topa) – pełnokrwisty Sarmata, którego życiowym celem jest zostanie najsłynniejszym Janem Pawłem w historii. Szlachcic przebywa w swoim majątku razem z żoną Zofią (Katarzyna Herman) oraz trojgiem dzieci: najstarszym Stanisławem (Michał Balicki), cwanym duchownym Jakubem (Michał Sikorski) i jedyną córką Anielą (Martyna Byczkowska). No i jest jeszcze ten sąsiad, Andrzej (Andrzej Kłak), będący dla bohatera prawdziwym wrzodem na zadzie.

Za ten krótki (8 odcinków po około 40 minut) serial odpowiadają scenarzysta Jakub Różyłło (drugi sezon „Sexify”) oraz reżyserski duet Maciej Buchwald/Kordian Kądziela. Pierwszy z nich to stand-uper oraz członek improwizowanego teatru Klancyk, drugi wcześniej zrobił dla Polsatu serial „Mental”. Każdy odcinek w zasadzie jest oddzielną opowieścią, gdzie Jan Paweł mierzy się z różnymi sytuacjami. A to szykuje się sejmik, gdzie ma dojść do podwyższenia podatków, a to najstarszy syn zaręczył się z mieszczką (tfu!!!) i trzeba poznać przyszłych teściów, a to ma się odbyć marsz innowierców czy ślub i chłopskie wesele. Dzieje się dużo, wielokrotnie łamana jest czwarta ściana, zaś masa dialogów mocno odnosi się do naszej rzeczywistości oraz naszych wad: pieniactwa, chciwości, hipokryzji, egoizmu, głupoty i upokarzania innych. Tu obrywa się wszystkim: szlachcie, chłopom, duchowieństwu oraz mieszczanom. Nawet jest parę dzisiejszych „gadżetów” („smartfon”, łódki jako ówczesny odpowiednik samolotu) czy odniesień w dialogach do współczesności (program wymiany studentów Erazmus lub trzy etapy bitew). Tutaj nawet postacie epizodyczne są bardzo wyraziste i zapadające w pamięć (od lat żyjący w trzeźwości chłop Jędrula, etatowa płaczka – pani Stasia, przesiąknięty francuską modą magnat Lubopolski czy śledczy koronny ojciec, ksiądz Żmija z Sandomierza). Zaś niektóre dowcipy i gagi bardzo mnie zaskoczyły niespodziewaną linijką dialogu czy wstawką muzyczną (XVII-wieczna wersja „The Final Countdown”), doprowadzając do nagłych ataków śmiechu. Nie mówiąc już o niektórych wizualnych żartach w rodzaju mierzenia sobie… kutasów (i nie jest to coś, o czym myślicie).

Do tego „1670” jest bardzo dobrze zrobione pod względem technicznym. Świetnie sfotografowane, z kapitalną muzyką imitującą epokę (absolutne brawa dla Jerzego Rogiewicza!!!!) i bardzo dobrym udźwiękowieniem. Dialogi są tak wyraźne, że nie trzeba oglądać tytułu z napisami. Równie imponująca jest scenografia i kostiumy, mimo pewnej kameralności całej fabuły. Czuć namacalnie to miejsce, bez poczucia takiej „sterylności” (błoto!!!) jaka była w wielu historycznych serialach. Pod tym względem serial bardzo przypominał mi… „Kosa” Pawła Maślony, choć tamten jest bardziej poważny w tonie.

Serial jeszcze jest absolutnie rewelacyjnie zagrany. Kapitalny jest Bartłomiej Topa w roli Jana Pawła Adamczewskiego, tworząc najbardziej wyrazistego szlachcica od dawna. W nim znajdują się wszystkie wady polskiego sarmatyzmy: przekonanie o własnej racji, narcyzm, poczucie wyższej wartości. Mocny jest tylko w gębie i ma więcej szczęścia niż rozumu, ale w dalszych odcinkach potrafi pokazać się z dobrej strony jak choćby odbierając poród. Tak samo znakomity jest Michał Sikorski w roli śliskiego księdza Jakuba. To najbardziej obłudny i diaboliczny członek rodziny, co bardziej skupia się na karierze oraz własnej sakiewce. Wiele zabawnych scen i dialogów pochodzi od niego. Zaskakuje też Katarzyna Herman, czyli dość osobliwa żona Jana Pawła. Bardzo wycofana, niemal non stop modląca się i nosząca czarny strój żałobny, ale nawet ona zostaje pogłębiona w zaskakujący sposób. Szoł wielokrotnie kradnie Martyna Byczkowska, której postać wydaje się bardziej pasować do naszych czasów niż XVII wieku. Najinteligentniejsza z całej rodziny, zbuntowana przeciw ówczesnym konwenansom, próbująca podążać swoją własną drogą i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Niech chcę nawet wspominać o kradnącym ekran Dobromirze Dymeckim (zaprawiony w boju Bogdan), bardzo uroczym Kiryle Pietruczuku (Litwin Maciej, pomocnik kowala) czy trochę zepchniętym do tła Andrzeju Kłaku (sąsiad Andrzej).

Nie wiedziałem czego oczekiwać, a dostałem najlepszy polski serial komediowy od lat. Choć muszę przyznać, że mocno absurdalny humor „1670” i jego satyryczne spojrzenie na historię nie wszystkim się spodoba. Ale to bardzo odświeżające doświadczenie, absolutnie kapitalnie zagrane, napisane i zrealizowane. Niby zakończenie jest zamknięte, ale bardzo chciałbym zobaczyć ciąg dalszy.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Freestyle

Po obejrzeniu „Zadry” straciłem jakąkolwiek nadzieję na dobry polski film o rapie lub z rapem w tle. Wcześniej było „Jestem bogiem” o Paktofonice czy „Inni ludzie” Terpińskiej, ale to trochę niewiele. Teraz niczym młody, zdolny chłopak w dresiku przybył – niczym rycerz na białym koniu – Netflix ze swoim nowym dziełem. Czyli „Freestyle”, co w slangu rapowym oznacza improwizowaną nawijkę na zadany temat.

Naszym głównym bohaterem jest Darek zwany Diego (zaskakujący Maciej Musiałowski) – młody chłopak z Krakowa, syn znanego ojca w półświatku. Razem z kumplem „Mąką” (Michał Sikorski) szykują się do nagrania rapowej płyty. Ale, niestety, jego kumpel to totalny patafian i tępy piździelec, co go ciągnie ze sobą na dno. Bydlak nawet podczas sesji nagraniowej ukradł mikrofon. Jednak jest szansa na naprostowanie sprawy i zarobienie – trzeba zawieść towar na słowacką stronę. Tam lokalny gangster Martin (Jakub Nosiadek) proponuje kolejny dil, czyli sprzedaż dwóch kilo koksu. Coś, czym kiedyś -nasz heros się zajmował, lecz już wypadł z gry. Razem z dawnym kumplem „Batonem” oraz braćmi Stary przygotowuje towar i rusza. Co może pójść nie tak? Ano pojawia się psiarnia, Mąka zostaje zatrzymany, zaś Diego z towarem udaje się uciec. No i się zaczyna się wyścig z czasem.

Za „Freestyle” odpowiada Maciej Bochniak, czyli reżyser znany głównie z filmu „Disco polo”. Nawet jeśli początkowo można było odnieść wrażenie, że dostaniemy coś w klimacie „8. mili”, to jest tylko złudzenie. Bliżej jest tutaj do klimatów kina braci Safdie zmieszanego ze… „Ślepnąc od świateł”. Mimo że akcja toczy się w Krakowie, a nie stolicy. Gdzieś jest tutaj podobne poczucie ciągłego pośpiechu, ruchu i zaciskającej się pętli, zaś Diego desperacko sięga po kolejne brzytwy, by utrzymać się na powierzchni. A każda próba jedynie komplikuje całą – i tak niełatwą – sytuację. I ja czekałem na ten moment, gdy ta nakręcająca się spirala w końcu huknie w spektakularny sposób.

Nawet jeśli zbiegi okoliczności wydają się absurdalne jakby Kraków nagle zmienił się w bardzo małe miasteczko, zaś zachowanie niektórych postaci (bracia Stary, co niby są twardzi i bezwzględni, ale tak naprawdę to chcą pomóc naszemu Diego wyjść z tarapatów) budzi pewne wątpliwości, to ogląda się to całkiem nieźle. Kamera niemal cały czas jest skupiona na protagoniście, czy to filmując go zza pleców, czy w dużych zbliżeniach; w tle przygrywa bardzo pulsująca muzyka, zaś wszystko spowite jest szarzyzną i mrokiem. Niemniej czasem zgrzytają dialogi, gdzie za bardzo próbujemy rzucać slangiem i w dużej ilości bywa to niezbyt strawne. Także otwarte zakończenie mnie akurat rozczarowało.

Aktorsko jest całkiem nieźle, głównie dzięki obsadzeniu raczej mniej znanych i ogranych twarzy. Poza Maciejem Musiałowskim, który od mniej więcej trzech lat magnetyzuje swoją obecnością. Tutaj wypada dobrze i jest przekonujący. Tak samo jak znany z „Sonaty” Michał Sikorski w roli robiącego coraz większe przypały „Mąki”, który okazuje się większym cwaniakiem niż się wydaje. Za to sporym zaskoczeniem była obecność kompozytora Pawła Mykietyna, wcielającego się w „Tumana” oraz całkiem niezły Artur Krajewski (lichwiarz Zbigniew) czy świetny duet Roman Gancarczyk/Olek Krupa (bracia Jacek i Józef Stary). Za to słabiej wypadają panie, czyli Nel Kaczmarek (influencerka Miki) i Hanna Nobis (Kira), które nie mają zbyt wiele do zagrania.

Więc jak podejść do tego „Freestyle’u”? Bochniak czerpie dobre wzorce i nawet jeśli jest to zbyt znajome, nie wywołuje poczucia znużenia czy zażenowania. Czuć dobrą rękę reżysera, ale także nie do końca wykorzystano potencjał tego dzieła.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Pewnego razu na krajowej jedynce

Polskie udane seriale Netflixa są jak uczciwi politycy – podobno istnieją, ale na oczy nikt ich nie widział. Ciekawe dlaczego? Bo sam potentat streamingowy nie chce promować, bo liczą na szeptany marketing, posty Twittera czy coś. Chyba dlatego teraz trafiłem na serial, który premierę miał pod koniec zeszłego roku.

Wyobraźmy sobie taką sytuację, że mamy czwórkę nieznajomych: samotnego ojca z córką-nastolatką, kobieta odchodząca od swojego dzianego męża, niepewny siebie chłopak. Cała grupa rusza do Cieszyna samochodem, choć dochodzi do spięć. Jednak przez przypadek (a dokładniej przez samochód) wpadają w posiadanie 2 milionów złotych. Pieniądze te pochodzą z napadu na bank, zaś złodziej na pewno będzie chciał odzyskać skradziony łup. Do tego całego jeszcze wplątuje się lokalna prostytutka Celina oraz jej brutalny alfons, co w żaden sposób nie ułatwia sytuacji.

Brzmi znajomo? Debiutująca scenarzystka Dorota Trzaska mocno przy pisaniu historii inspiruje się dwoma rzeczami. Po pierwsze – „Fargo” braci Coen, czyli skręcamy w czarną komedię, gdzie zwykli ludzie pakują się w niezwykłą sytuację. Bywa brutalnie i krwawo, ale nie rzucamy posoką we wszystkie możliwe kierunki. Nie brakuje tarć oraz nieporozumień, które podkręcają napięcie i komplikują niełatwą sytuację. Po drugie – „The End of the F***ing World”, choć tutaj inspiracja jest wyczuwalna w warstwie formalnej. Sposób kadrowania, wykorzystanie muzyki w „retro” stylu oraz dość ekscentryczna mieszanka bohaterów. Gdzie każdy ma dość niełatwą przeszłość (najmniej dowiadujemy się o Leonie – samotnym ojcu, nie radzącym sobie z dość pyskatą oraz nieodpowiedzialną córką), którą poznajemy w krótkich retrospekcjach. Nawet naszego bandyty, co jest przyjemną niespodzianką.

Reżyserzy Grzegorz Jaroszuk i Jakub Piątek wydają się tak odlegli, że już bardziej się nie da. Pierwszy stworzył groteskowo-absurdalny „Kebab i horoskop”, zaś drugi debiutował thrillerem „Prime Time”. Ale ta kombinacja działa. Nie tylko dobrze wygląda, zaś kilka zabaw formalnych (m. in. podzielony ekran) uatrakcyjniają seans. Sami bohaterowie są dość barwni, chociaż nie wszyscy budzą sympatię od razu jak bardzo niepewny siebie Wojtek czy przyzwyczajona do bogatego życia i pazerna Klara. O córeczce Diance nawet nie wspominam, choć powoli zacząłem sympatyzować z nimi. Niemniej trzeba dać im trochę czasu, który na szczęście dostajemy. Dlaczego na szczęście? Bo serial ma sześć odcinków po około 25 minut, więc obejrzenie go nie zajmie zbyt wiele czasu. Jak w przypadku „The End of the…”.

Aktorsko też jest więcej niż bardzo dobrze, co jest po części zasługą reżyserii, ale też wybrania mniej znanych i ogranych twarzy. Każdy ma tutaj swoje pięć, choć jeśli miałbym wskazać ulubieńców, to zdecydowanie byliby to Juliusz Chrząstowski (Leon) oraz Jaśmina Polak (Celina). Pierwszy ze zmęczoną i spokojną twarzą, parę razy potrafi nagle eksplodować oraz zaskoczyć. Z kolei Polak jest typową cwaniarą, wykorzystującą okazję i manipulując wszystkimi dookoła. Jedynie jej alf Adrian (mocny Mateusz Król) wydaje się niezbyt uległy wobec jej sztuczek oraz słów. Szczególnie jak jest na haju. Złego słowa nie jestem w stanie powiedzieć o Annie Ilczuk (Klara) czy wręcz wybuchowej Mai Wolskiej (Dianka), której zachowania nie da się przewidzieć. Najsłabiej (nie znaczy, że źle) prezentuje się małomówny Łukasz Garlicki (bandyta Leon) oraz balansujący na granicy przerysowania Michał Sikorski (lekko zniewieściały i zagubiony Wojtek). Jeśli dodamy jeszcze parę znanych aktorów w epizodach – nie zdradzę kto, bo nie chcę psuć niespodzianki – to dostajemy bardzo satysfakcjonujący mini-serial.

„Pewnego razu na krajowej jedynce” jest krótką, zaskakująco przyjemną oraz zwariowanym komediodramatem, dobrze przeszczepiający klimat Coenów na nasze podwórko. Miejscami mroczny i krwawy, miejscami ekscentryczny, ale bardzo świeży, świetnie napisany oraz zagrany. Dla mnie jeden z najlepszych polskich seriali dla Netflixa.

8/10

Radosław Ostrowski

Otwórz oczy – seria 1

Hasło „polski serial Netflixa” raczej nie wywołuje zbyt pozytywnych skojarzeń. Bo i niezbyt wiele takich produkcji dla streamingowego potentata powstało i żadna która była w pełni udana. Tym razem jednak twórcy pod wodzą Anny Jadowskiej oraz Adriana Panka postanowili przenieść na ekran powieść Katarzyny Bereniki Miszczuk „Druga szansa”, tworząc dzieło zaliczane do gatunku mystery.

Bo i wszystko zaczyna się bardzo tajemniczo. Widzimy dziewczynę budzącą się w pokoju. Sprawia wrażenie jakby nie wiedziała gdzie jest i kim jest. Od razu słyszy, że znajduje się w ośrodku Druga Szansa, gdzie trafiła po pożarze. Tylko, że kompletnie niczego nie pamięta, nawet swojego własnego imienia. Poznaje jeszcze inne osoby – głównie nastolatki – z tym samym problemem: tancerza Szymona, mającą potencjał malarski Izę, komputerowca Pawła. Po jakimś czasie dołącza tajemniczy Adam, który podobno uciekł z tego miejsca. Jest jeszcze kierująca tym miejscem dr Morulska, stosująca dość niekonwencjonalne metody leczenia. W końcu jednak dziewczyna – o imieniu Julka – zaczyna wyczuwać, że coś z tym miejscem jest nie tak.

Jak sami widzicie, serial próbuje być mieszanką tzw. young adult (opowieści o „młodych dorosłych”, czyli nastolatkach) zmieszaną z psychologicznym thrillerem oraz budowaną aurą tajemnicy. Tutaj niemal od początku podejrzewałem, że coś jest nie tak. Tajemniczy głos wołający „Karolina”, krótkie przebitki, majaki, a kierująca wszystkim lekarka nie odpowiada na nurtujące pytania. A sam ośrodek, znajdujący się w jakimś dworku, też nie wygląda zbyt przyjaźnie, w czym pomaga lekko futurystyczna scenografia. Jawa to jest czy sen? Urojenia to czy rzeczywistość? Dlaczego w leczeniu ma pomoc rozwijanie swojego talentu? I czy naprawdę leczy się ludzi z amnezją, czy może próbuje się ich na nowo stworzyć? Wykorzystując brak pamięci zbudować nowe tożsamości? I czemu reszta znajomych Julki nie przejmuje się dziwnymi zjawiskami?

Atmosfera jest budowana powoli, a tajemnice odkrywane stopniowo, chociaż tempo pierwszych odcinków może działać usypiająco. Ale z odcinka na odcinek zaczyna się robić coraz ciekawiej, pojawiają się kolejne tropy i strzępki informacji, by w dwóch ostatnich odcinkach uderzyć z impetem. Jeśli jednak myślicie, że poznacie odpowiedzi na wszystkie pytania – muszę was rozczarować. W końcu potrzebny jest fundament do potencjalnej kontynuacji, tylko czy ona w ogóle powstanie? Jest na to szansa, ale czas pokaże. Sama realizacja jest więcej niż porządna, ze świetnymi zdjęciami i montażem oraz budującą klimat elektroniczną muzyką Jacaszka. Nawet efekty specjalne nie kłuły w oczy, w przeciwieństwie do dialogów, które czasem brzmiały tak jakby były najpierw pisane po angielsku, a następnie przetłumaczono na polski.

Aktorsko jest dość nierówno, ale w głównych rolach obsadzono debiutantów i na to mogę przymknąć oko, bo nikt tutaj nie daje ciała. Czuć jednak różnice w poziomie między nimi a bardziej doświadczonymi kolegami po fachu. W głównych rolach mamy Marię Wawreniuk (Julia) oraz Ignacego Lissa (Adam), którzy radzą sobie naprawdę nieźle i czuć chemię między nimi we wspólnych scenach. No bo skoro to young adult, to wątek romantyczny być musi i basta, ale on nie przeszkadza całkowicie. Choć z grona rezydentów najbardziej wybijają się postrzelona Iza (Klaudia Koścista) oraz uznana za obłąkaną Magda (rewelacyjna Sara Celler-Jezierska, która kradnie każdą scenę). I nie można nie wspomnieć zarówno o Marcie Nieradkiewicz i Marcinie Czarniku. Pierwsza jako dr Morulska jest bardzo enigmatyczna, a jej prawdziwe intencje pozostają zagadką do samego końca. Niby wydaje się tą próbującą pomagać, ale jest w niej coś niepokojącego. Na podobnym biegunie jest Czarnik jako „terapeuta” Piotr, choć jego twarz wydaje się bardziej niepokojąca.

Nie jest to przełomowa czy oryginalna pod względem tematyki produkcja, jednak „Otwórz oczy” potrafi zaciekawić oraz intrygować do samego końca. Jeśli będzie drugi sezon, z chęcią sprawdzę jak się to dalej potoczy. Bo wiele tajemnic pozostaje nierozwiązanych, a odpowiedzi – mam nadzieję – będą ciekawe.

7/10

Radosław Ostrowski