Obraz pożądania

Sztuka to dziwna dziedzina życia jest. Nie zawsze można policzyć jej wartość przez szarego człowieka, zaś czasem coś o wyglądzie tapety może być cenne wiele. Bo jest stworzone ręką cenionego artysty. A o tej cenie decydują krytycy – ludzie mający (podobno) bardzo szeroką wiedzę na temat tego, co twórca miał na myśli. Wiedzą to jakby zupełnie brali udział przy tworzeniu dzieła albo weszli do umysłu artysty. Kimś takim jest James Figueras, który zamiast prowadzić jakieś muzeum czy galerię sztuki, prowadzi wykłady po Europie. We Włoszech poznaje amerykańską dziewczynę o imieniu Berenice i dość szybko zbliżają się do siebie. Mężczyzna dostaje zaproszenie od wpływowego marszanda, Josepha Cassidy’ego, który ma dla niego pewną propozycję. Szansa na wywiad z nieobecnym od dawna artystą Jeromem Debneyem na włoskiej prowincji i zdobycie dla niego jednego z obrazów twórcy.

obraz pozadania1

„Obraz pożądania” to bardzo specyficzne kino, które mogłoby powstać tylko w Europie. Nie ma tutaj pościgów, pędzącej na złamanie karku akcji czy trzymającego za gardło aż do stanu podduszenia napięcia. Wszystko toczy się tutaj bardzo spokojnie, bez jakiegokolwiek pośpiechu, by zachwycić się plenerami oraz odkrywać kolejne elementy opowieści. Opowieści opartej na tajemnicy, kolejnych odkryciach i fałszach, bez których świat sztuki nie istniałby. Każda wartość danego dzieła zależy tak naprawdę od narracji, co świetnie pokazuje początek filmu, czyli scena opowiadania o pewnym obrazie. Prawda nie jest tutaj najważniejszą wartością, bo nie jest ciekawa ani fascynująca albo zbyt przerażająca. I ta relacja między dziełem sztuki a jego odbiorem jest najbardziej interesującym aspektem tego filmu. Nawet pewnego rodzaju wartością dodaną, wykraczającą poza schematy kina gatunkowego.

obraz pozadania2

Od napięcia bardziej interesuje twórców budowanie nastroju oraz bardzo krzywe spojrzenie na świat sztuki. Świat zdegenerowany, pusty i wręcz jałowy. Samo napięcie pojawia się w drugiej połowie filmu, gdzie dochodzi do pewnej wolty. Wszystko okraszono niepozbawionymi ciętych ripost dialogów, wyciszoną muzyką oraz realizacją przypominającą te skromniejsze filmy Romana Polańskiego. W zasadzie dla mnie największym problemem było nadużywanie symbolu muchy, a niektórzy dodadzą spokojne tempo.

obraz pozadania3

Na wyższy poziom podnosi całość aktorski kwartet, gdzie wszyscy są absolutnie rewelacyjni. Nie ważne, czy mówimy tutaj o czarująco-śliskim Claesie Bangu (Figueras), naturalnej i ślicznej Elizabeth Debicki (Berenice), oboje tworzą bardzo intrygujący duet na zasadzie kontrastu. Młodość i naiwność kontra starszy, desperacko szukający okazji na zarobek. Film jednak kradnie bezczelnie Mick Jagger jako marszand Cassidy. Jest odpowiednio wyluzowany, dowcipny, przyziemny, a jednocześnie chciwy. No i wisienka na torcie w postaci Donalda Sutherlanda (malarz Debney) jako odwrócony od świata i pozbawiony jakichkolwiek złudzeń twórca.

„Obraz pożądania” wygląda i brzmi niczym klasyczny dreszczowiec z lat 70. albo mniej znana część serii o Tomie Ripleyu. Trudno odmówić mu szyku, inteligencji oraz urody, wymaga to jednak koncentracji i cierpliwości. Ale warto obejrzeć choćby dla znakomitej obsady.

7/10

Radosław Ostrowski

The Rolling Stones – On Air

The-Rolling-Stones-On-Air

Stonesi ciągle są w formie, koncertują oraz ciągle rzucają jakieś albumowe rarytasy dla swoich fanów (a to remaster, a to albumy live) i nie inaczej jest z “On Air”. Jest to kompilacja nagrań ze studia BBC z różnych audycji na  początku działalności grupy (lata 1963-65). Wygrzebano je z archiwum radia, poddano cyfrowej obróbce i wydano na kompakcie.

To czyste rock’n’rollowe granie, polane bluesowym sosem (ta harmonijka ustna!!!), pełna zarówno coverów, jak I własnych kompozycji z nieśmiertelnym “I Can’t Get No Satisfaction”. A wśród coverów takie szybkie numery jak “Come On”, “Roll Over Beethoven” (obydwa Chucha Berry’ego), “Route 66”, przepełnione harmonijką “Cops and Robbers”, lekko westernowe “It’s All Over Now” jak I także spokojniejsze numery pokroju “Memphis, Tennessee” czy bardziej melancholijne “The Last Time” I “Cry To Me”. Każda kompozycja jest dość krótka (najdłuższa ma niecałe 4 minuty), ale to wystarczy, by rozkręcić całą imprezę, a wplecione chórki (m.in. w “Mercy, Mercy”) oraz gitarowe popisy Richardsa potrafią skupić uwagę nawet dzisiaj, zaś sekcja rytmiczna zgrywa się w całości, płynąc po morzach rock’n’rollowych fal, czasem skręcając w stronę country (“Mona”).

A Mick Jagger? Cóż, mogę powiedzieć, to jeden z najbardziej wyrazistych wokalistów rockowych I to czuć już tutaj, wykorzystując swój urok. A dla fanów grupy jest jeszcze wersja deluxe z dodatkowym krążkiem z 14 utworami, utrzymującymi bardzo wysoki poziom całości. Bardzo przyjemnego, lekkiego I bezpretensjonalnego rocka, chociaż największe hity miały dopiero powstać. Tutaj jest więcej coverów, ale od czegoś trzeba było zacząć.

7,5/10

Radosław Ostrowski

The Rolling Stones – Blue & Lonesome

blue & lonesome

Czy ktoś z fanów muzyki rockowej nie zna tych dinozaurów? Stonesi po 10 latach wracają z nowym materiałem. Używam słowa nowy, gdyż nie ma tu żadnej własnej kompozycji. Jagger i spółka wpadli na pomysł, by wrócić do bluesowych korzeni z początku działalności. Wsparci przez producenta Dona Wasa, zamknęli się w studiu Marka Knopflera na trzy dni, a wyszło „Blue & Lonesome”.

Brzmi to tak, jakby ktoś wykopał niepublikowane nagrania z lat 60., jest sporo brudu i „postarzenia” dźwięku. To czuć od samego początku, czyli „Just Your Fool”, a duch klasycznego bluesa jest obecny do samego finału. Mick szaleje na harmonijce, Richards na gitarze nie zawsze czysto gra, a sekcja rytmiczna płynie po muzyce. Czasami odezwie się jeszcze fortepian i klawisze, dodając odrobiny smaczku. Tempo jest raczej dość średnie, ale nawet wtedy potrafią zaszaleć. Tak jest w zadziornym „Commit z Crime”, spokojnym, ale pełnym soczystych riffów utworze tytułowym czy „All of Your Love”, gdzie szaleje fortepian. Czadu nie zabrakło w szybkim „I Gotta Go” czy spokojniejszym „Everybody Knows About My Good Thing”, gdzie na jednej z gitar gra sam Eric Clapton, brzmiący jak z czasów swojej świetności (muzyk pojawia się jeszcze w finałowym „I Can’t Quit You Baby”), by potem znowu zaszaleć w „Ride’ Em On High” oraz „Hate To See You Go”.

I nie mogę wyjść ze zdumienia, że panowie nadal mają w sobie tą energię z początków drogi. Wszystko tu pasuje do siebie i – co w przypadku albumów z coverami nie jest takie oczywiste – nie ma tutaj poczucia skoku na kasę, odcinania kuponów. Jagger nadal ma głos jak dzwon, a na harmonijce gra jak mistrz. Czuć tutaj autentyzm, chociaż wszystko zrobione jest po bożemu. Co Stonesi wymyślą następnym razem? Aż boję się pomyśleć.

7,5/10

Radosław Ostrowski