1922

Punktem wyjścia tej historii dziejącej się w roku 1922 była miłość. Nie do kobiety, bo ta przychodzi i odchodzi kiedy chce. Dla farmera jednak ważniejsza jest miłość do ziemi – twardej, bezwzględnej oraz wymagającej partnerki. Problem jest wtedy, kiedy obydwa te związki nie łączą się ze sobą. Ona chce wyjechać stąd i pójść do miasta, on kocha ziemię i nie widzi sensu poza nią. Więc Wilfred James postanawia rozwiązać problem za pomocą morderstwa.

1922_1

Kolejne dzieło Stephena Kinga, tym razem w formie dreszczowca w iście telewizyjnym stylu. Czy to może być przeszkodą? Nie do końca, bo ta powściągliwość pomaga w budowaniu klimatu. Skupienie się na jednym miejscu, gdzie powoli widzimy jak jedna decyzja waży na losach wszystkich postaci. Jedna zbrodnia pociąga do nieuniknionego upadku, pociągając kolejne ofiary, wyrzuty sumienia i trupy. A po tym wszystkim zaczną się zbliżać szczury, będące coraz bardziej natarczywe. Kolejne zdarzenia coraz bardziej pieczętują los bohatera, nad którym mocniej i mocniej zapętla się szyja. Czy było inne wyjście z tej sytuacji? Oczywiście, że tak, ale wniosek ten zostaje wyciągnięty za późno, gdy już nic nie da się zrobić.

1922_2

Kluczowy jest czas akcji, tuż przed rozpoczęciem Wielkiego Kryzysu, który pozbawił milionów ludzi pieniędzy, pracy, a farmy były przejmowane przez bardziej bogatych oraz banki, co tylko potęguje poczucie beznadziei. Zło ma bardzo ludzką postać, chociaż reżyser sięga po klasyczny zestaw straszenia (obecność szczurów, trzaskanie drzwi, wreszcie pojawienie się nieboszczki w formie rozpadającego się trupa). O dziwo, to potrafi parę razy przerazić, nawet gdy pojawia się krew oraz makabra. Poczucie niepokoju potęguje jeszcze sugestywna muzyka Mike’a Pattona, aczkolwiek jest to standardowy zestaw dźwięków pod kino grozy.

1922_3

Ten film byłby tylko całkiem sympatycznym średniakiem, gdyby nie kompletnie zaskakujący Thomas Jane. Aktor posiadający dość potężną posturę, tutaj musiał wcielić się w starszego, mniej sprawnego fizycznie rolnika, co widać w jego ruchach, spojrzeniu, sposobie plucia czy szorstkim spojrzeniu. Także akcent dodaje autentyzmu tej postaci, trzymającej w sobie prawdziwego demona. Reszta obsady prezentuje się solidnie (Molly Parker, Neal McDonaugh, Bryan James d’Arcy czy Dylan Schmid), stanowiąc tylko tło dla popisów Jane’a.

1922_4

„1922” nie potrzebuje dużego budżetu czy wielkiego rozmachu – to kameralna opowieść o demonach, budzących się w wyjątkowych okolicznościach. Niby nic wielkiego, ale zrobione jest to na przyzwoitym poziomie, bez poczucia żenady. Netflix kolejny raz pokazał, że nie tylko seriale robi na poziomie.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Faith No More – Sol Invictus

Sol_Invictus

Legendarny zespół Mike’a Pattona po wydaniu płyty w 1997 roku rozpadł się i zniknął z planety, a sam Patton działał solowo. Sześć lat temu jednak Faith No More zdecydowało się reaktywować, a nowy album ukazał się dopiero teraz, a za jego produkcję odpowiada basista zespołu Billy Gould.

Ekipa w składzie: Mike Patton (wokal), Jon Hudson (gitara), Billy Gould (bas), Roddy Bottum (klawisze) i Mike Bordin (perkusja) serwuje bardzo różnorodny i dziwaczny album. Otwierający całość tytułowy utwór z mrocznym klimatem, delikatną grą fortepianu oraz niskim głosem Pattona bardziej przypomina dokonania Nicka Cave’a (gdyby tylko nie gitara i bas w refrenie). Zupełnie inny jest singlowy „Superhero”, który brzmi jak podrasowany, grunge’owy numer. Mocne wejścia perkusji, Patton tym razem się drze, a gitara pozwala sobie na dużo więcej. A początek „Sunny Side Up” tylko pozornie zapowiada powrót do początku płyty (fortepian), jednak zarówno gitara jak i bas robią po prostu swoje, brzmiąc alternatywnie. Najbardziej podobał mi się garażowy i mroczny „Separation Anxiety” z przesterowanym basem, złowrogo brzmiącą elektroniką oraz westernowy „Cone of Shame”, który w połowie zmienia ton na ostrzejszy. Dalej tez jest ciekawie ze zmieniającym styl i tempo „Rise of the Fall” (usłyszymy tam m.in. harmonijkę ustną i kastaniety) czy pulsująco-marszowy „Motherfucker”.

Patton nie traci energii i mocy, idąc w stronę bardziej rockowego brzmienia, niepozbawionego eksperymentów. Na szczęście przerwa nie oznaczała braku pomysłów oraz weny. Całość jest równa, zaskakująca i bardzo ciekawa. Nikt nie spodziewał się tak dobrego powrotu.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Tomahawk – Oddfellows

oddfellows

Ten zespół to kolejna supergrupa. Tworzą ją klawiszowiec i wokalista Mike Patton (Faith No More), gitarzysta Duane Denison (The Jesus Lizard), perkusista John Stanier oraz basista Kevin Ruthmais. I tak powstał Tomahawk, jednak po nagraniu drugiej płyty Ruthmais odchodzi zastąpiony przez Trevora Dunna. I teraz panowie wracają z nowym piątym albumem.

Na „Oddfellows” znajduje się 13 piosenek wyprodukowanych przez zespół oraz Collina Dupuis. I mamy tutaj mieszankę rocka i elektroniki. Tak naprawdę każdy utwór jest zaskakujący i inny, a łączą je mocne refreny i melodyjność. Zaczynając od surowych brzmień (tytułowy kawałek ze świetną perkusją oraz gitarą) przez bardziej delikatne, ale szybsze gitary („Stone Letter” i „South Paw”), elektronikę („I.O.U.”), po mocny rock („White Hats/Black Hats”), jazz („Rise Up Dirty Waters”) i bluesa („Choke Neck”). Zróżnicowanie jest tak duże, że w zasadzie nie wiadomo, w jakim kierunku zmierzamy. A wszystko to sprawia wielką frajdę w odsłuchu, mimo rozrzutu stylistycznego.

Swoją cegiełkę do tego przedsięwzięcia dodał Mike Patton, którego wokal też zaskakuje. Od mocnej i surowej recytacji („White Hats/Black Hats”) po śpiewanie bardzo spokojne („Rise Up Dirty Waters”) aż po wrzask („Choke Neck”).

Świetna płyta nie tylko na zimowe dni.

7,5/10