Mike + The Mechanics – Let Me Fly

letmefly

Wydawałoby się, że już o tej formacji nigdy więcej nie usłyszę. Mike + The Mechanics to był zawsze poboczny projekt Mike’a Rutherforda – basisty progresywnego zespołu Genesis, a ostatni album (w kompletnie nowym składzie) ukazał się 6 lat temu. Jednak wracają – z nowymi siłami i nową energią serwują kolejne wydawnictwo pod wymownym tytułem „Let Me Fly”. Czy liczymy na odlot?

Nie spodziewałem się zbyt wiele, bo ileż wychodzi w ostatnim czasie popowych płyt, a 6 lat to wieczność w tym gatunku. Ale panowie i tak robią swoje, co nie przeszkadza czerpać przyjemności z odsłuchu. Tak jest w powoli rozkręcającym się tytułowym utworze, opartym na delikatnym fortepianie, minimalistycznej perkusji, mocnym emocjonalnie głosie Andrew Roachforda oraz coraz mocniej naznaczającym swoją obecność chórze. Bo grupa znana jest z tego, że ma dwóch wokalistów śpiewających na przemian. Dlatego, gdy w bardziej dynamicznym (silniejsza obecność gitary oraz bardziej pulsującej perkusji w „Are You Ready”) pojawia się Tim Howar, nie powinniśmy być zaskoczeni. Jedynie imitacje trąbek w refrenie psują dobre wrażenie. Mechanicy zawsze byli znani z nastrojowych i chwytających za serce ballad. I nie inaczej jest tutaj, gdy słyszymy „Wonder” czy singlowy „Don’t Know What Came Over Me” (pełen ciepła oraz delikatnych dźwięków). Zdarzają się jednak małe kiksy w postaci troszkę nudnego „Save the World” brzmiącego niczym kawałek r’n’b z lat 90. (gdyby nie gitara akustyczna i fortepian, byłby gniot) czy w przypadku monotonnego „High Life”.

Za to zaskakują te mocniejsze numery jak „The Best Is Yet to Come”, gdzie popisuje się perkusja, a konsternację może wywołać „The Letter” jakby niemal żywcem wzięty z czasów świetności grupy (chropowata, elektroniczna perkusja, nasilająca się z sekundy na sekundę oraz mroczne pasaże) i budzący skojarzenia z „Silent Running”, przyspieszając w połowie. Nie zabrakło nawet delikatnego skrętu w reggae („Not Out of Love”).

Powiem szczerze, że kompletnie nie wierzyłem w dalszą działalność Mechaników Mike’a, liczących widocznie na wysępienie kasy od swoich najwierniejszych fanów. A to proszę – „Let Me Fly” to kawał dobrego, popowego brzmienia. Nawet jeśli pojawiają się pewne wpadki i strzały w stopę, nie ma ich tutaj zbyt wiele, by nazywać całość nieudaną. Czy będą z tego jakieś przeboje? Wydaje mi się, że tak. Jednak mogę się mylić, a ludzie szukający dobrej rozrywki z głową odnajdą się jak w domu. Odlot gwarantowany.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Krzyk

Dziwaczne to kino, ale może po kolei. Dawno temu, żyło sobie małżeństwo – Anthony i Rachel Fielding. On jest kompozytorem, grającym też na organach w lokalnym kościele, ona zajmuje się domem. Do ich ustabilizowanego życia wkracza tajemniczy mężczyzna, niejaki Charles Crossley. Opowiada o tym, jak spędził czas wśród Aborygenów, gdzie nauczył się zabijania za pomocą… krzyku.

krzyk1

Całą ta historię opowiada sam Crossley podczas gry w krykieta w szpitalu psychiatrycznego. Ta szkatułkowa konstrukcja pozwala Jerzemu Skolimowskiemu na stworzenie intrygującej oraz intrygującej opowieści grozy. Jednak nie spodziewajcie się ogranych do bólu sztuczek w rodzaju szybkiego montażu, hektolitrów krwi (jej tu praktycznie nie ma) czy nerwowych smyczków jako podkładu muzycznego. Reżyser sięga po niemal archetypowy konflikt umysłu i racjonalności z magią oraz zjawiskami niewytłumaczalnymi, by opowiedzieć niby klasyczną historię trójkąta, gdzie ten trzeci jest dominującym w tym układzie. Prowadzone są też filozoficzno-religijne dysputy o duszy oraz magii, symbolizowanej przez cywilizację Aborygenów i ich szamanów (bardzo interesujące i nie pozbawione krwawych szczegółów). Zderzenie tych dwóch światów przyniesie katastrofalne skutki dla całej trójki.

krzyk2

Reżyser powoli buduje atmosferę niepokoju, w czym pomagają mu przepiękne plenery brytyjskiej prowincji, pełne wrzosowisk, otoczonej morzem oraz piaskowych wydm, gdzie dochodzi do pierwszego krzyku (niesamowity dźwięk, którego słowa naprawdę nie są w stanie opisać). Aurę niesamowitości podkręca też elektroniczna muzyka (jej autorami są Tony Banks i Michael Rutherford z zespołu Genesis oraz Rupert Hine) oraz tajemnicze – czyli nie do końca dla mnie zrozumiałe – symbole kamienia oraz kości, które przewijają się przez dłuższy czas. I muszę to przyznać, że oglądałem „Krzyk” niemal oczarowany i zahipnotyzowany, ale potem próbowałem rozgryźć sens i miałem problem. Stąd ocena taka niska, chociaż nieadekwatna do tego, co odczuwałem.

krzyk3

Wszystkiego dopełnia wyborne aktorstwo. Najmocniej wyróżnia się genialny Alan Bates (Crossley). Nieogolony, ubrany na czarno mężczyzna z jednej strony intryguje swoją filozofią oraz mocą, z drugiej odpycha swoimi opowieściami i zachowaniem. Partnerujący mu Susannah York (Rachel – spokojna i cicha gosposia, tłumiąca swoje pożądanie) oraz John Hurt (racjonalista i kompozytor Anthony) dorównują kroku, portretując subtelnie skrywane emocje – pożądanie, gniew, poczucie zagrożenia.

krzyk4

„Krzyk” będzie seansem pełnym niejednoznaczności, tajemnicy oraz czegoś, co nie pozwoli zapomnieć. Ocena nieadekwatna, jednak jestem pewny, że jeszcze do tego wrócę. Ta tajemnica Crossleya nie daje mi spokoju.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Mike + The Mechanics – The Road

The_Road

Po wydaniu płyty „Rewired” oraz długiej trasie koncertowej, Mike + The Mechanics zawiesił działalność, a potem odszedł wokalista Paul Carrack. Mike Rutherford miał wtedy dwa wyjścia: albo zakończyć przygodę pod tytułem Mike + The Mechanics albo reaktywować grupę. Gitarzysta Genesis wybrał drugą opcję, ale zebrał kompletnie innych muzyków: perkusistę Gary’ego Wallisa, gitarzystę Anthony’ego Drennana (The Corrs) oraz klawiszowca Luke’a Juby. Wokalistami grupy zostali Brytyjczyk Andrew Roachford i Kanadyjczyk Tim Howar. W takim składzie w 2011 wydali ostatni (na razie) album „The Road”.

W zasadzie nic się specjalnie nie zmieniło pod względem stylistycznym. To chwytliwe i proste popowe granie z gitarą elektryczną w tle. Elektronika jest przyjemna, nienachalna, ale w żadnym wypadku nie toporna. Nawet gitara elektryczna ma swoje mocne momenty (końcówka tytułowego utworu czy „Hunt You Down”). Ale i tak tutaj dominuje tutaj kraina łagodności i spokoju, ale nie ma tu zbyt wiele miejsca na monotonię. Czasem tempo jest żywsze („Try To Save Me”), elektronika przypomina trochę melodię z karuzeli (początek „Background Noise”), są tez charakterystyczne dla grupy chórki („Heaven Doesn’t Care”), delikatne solo fortepianu („I Don’t Do Love”). Dzieje się wiele i słucha się tego dobrze.

A jak sobie radzą panowie wokaliści? Bardzo dobrze – delikatny, wręcz aksamitny Roachford, surowy Howar i jeszcze wokalista nr 3, czyli głęboki Arno Carnstens. Godnie panowie zastępują Younga i Carracka, a i teksty też są całkiem niegłupie i nie nużą.

Restart grupy okazał się dobrym posunięciem, a Rutherford trzyma fason. Mam nadzieję, że po reedycji swojej drugiej płyty (gdzie umieszczoną nową wersję „Living Years”) pojawi się nowy album sygnowany nazwą Mike + The Mechanics. Naprawdę dobrzy są.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Mike + The Mechanics – Rewired

Rewired

Po wydaniu „M6” w zespole Mike’a Rutherforda doszło do niepowetowanej straty. 15 lipca 2000 po zawale serca zmarł wokalista Paul Young, co doprowadziło do zawieszenia działalności. Cztery lata później wyszedł kolejny album, ale tym razem zespół działał jako duet (Mike Rutherford na gitarach basowej i elektrycznej oraz wokalista Paul Carrack, który wziął na siebie także klawisze). W trakcie nagrywania „Rewired” Rutherford zaprosił paru muzyków, m.in. perkusistę Petera Van Hooke’a i gitarzystę Robbie McIntosha.

Na pewno ekipa poszła w stronę bardziej elektronicznego brzmienia, które jest bardzo delikatne i melodyjne. A jednocześnie ktoś sobie przypomniał, że ma gitarę elektryczną i jeszcze potrafi na niej zagrać. I nawet te delikatne piosenki brzmią naprawdę świetnie. Słychać to już w otwierającym całość „One Left Standing”, które zostało przearanżowane – a elektroniczne dźwięki urozmaicają ta delikatną piosenkę razem z perkusją. Nie brakuje tutaj chilloutowej lekkości („If I Were You”), nakładających się wokali, świetnych chórków („Perfect Child”), mocniejszego wejścia gitary („Falling” czy „Somewhere Along the Line”). Ale największym zaskoczeniem są tutaj dwa instrumentalne utwory – tytułowa kompozycja (gdzie nie brakuje tutaj przewijania – prawie jak skreczowanie, głośna gitara i przebitka wokalu Carracka)  oraz „Underscore” z elektronicznymi udziwnieniami oraz wplecionymi fragmentami muzyki klasycznej.

Mogę stwierdzić bez cienia wątpliwości, że Rutherford wrócił do formy, piosenek słucha się z wielką frajdą, a Paul Carrack ma naprawdę świetny głos. Razem z niegłupią warstwa tekstową tworzy to naprawdę porządny koktajl. Jednak miało to nie być ostatnie słowo Rutherforda.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Mike + The Mechanics – M6

M6

W połowie lat 90. Mike + The Mechanics powoli wrócił do łask dziennikarzy i przede wszystkim słuchaczy. Jednak w grupie doszło do perturbacji, na skutek których odszedł perkusista Peter Van Hooke oraz klawiszowiec Adrian Lee, zaś ich funkcje przejęli wokaliści Paul Carrack i Paul Young. W takim okrojonym składzie panowie ruszyli nagrać nowy materiał. I w 1999 roku wyszedł „M6”.

Jest to kontynuacja łagodnego i delikatnego pop-rocka z wykorzystaniem nowoczesnej (na tamte czasy) elektroniki, która z dzisiejsze perspektywy brzmi dość archaicznie (perkusja i wstawki w „Now That You’ve Gone”). Na szczęście nie jest aż tak źle jak się zapowiada początek. Rutherford nadal potrafi grać chwytliwe melodie i zgrabnie gra na gitarze jak w „Ordinary Girl”.  A pewne smaczki troszkę ubarwiają trochę skostniałą muzykę (jak gra fortepian i smyczki w „All The Light I Need” czy mocniejszy riff w „What Will You Do”), bo powoli zaczyna być odczuwalne znużenie. Nawet te spokojniejsze utwory zaczynają zwyczajnie nużyć i wywołuje już takiego zachwytu jak na początku działania grupy. Prostota tutaj działa na niekorzyść, a próby uwspółcześnienia tutaj się nie sprawdzają – przebitki wokalu, elektroniczna perkusja, a i tak najbardziej wybijają się kończące całość delikatne „Did You See Me Coming” (ładna gitarka na początku), obaj wokaliści dają z siebie wszystko oraz stonowane „Look Across at Dreamland”.

Po nagraniu tej płyty zmarł wokalista Paul Young, co spowodowało zawieszenie działalności grupy. Ale mogę was uprzedzić – Mechanicy powrócili. Nie zmienia to faktu, ze „M6” jest ich najsłabszą płytą. Na razie.

5/10

Radosław Ostrowski

Mike + The Mechanics – A Beggar On A Beach Of Gold

Beggar_on_a_Beach_of_Gold

Minęły cztery lata i zespół Mike’a Rutherforda (tym razem rola klawiszowca Adriana Lee została zmniejszona do muzyka sesyjnego, zastąpiony przez Rutherforda), próbował dorównać sukcesem swoim najlepszym albumom. Udało się sprzedać ponad 100 tysięcy egzemplarzy, co jest niezłym wynikiem. I pojawił się nawet jeden przebój. Czy po latach się to broni?

Zespół coraz bardziej idzie w stronę popu, co widać już w tytułowym utworze z bardzo ładną elektroniką. Klawisze odgrywają tutaj większą rolę, odpychając gitarę elektryczną. Ale nadal jest to bardzo przyjemne, trochę staroświeckie popowe granie. Plumkające klawisze w „Another Cup of Coffee”, elektroniczna perkusja we wspólnie zaśpiewanym przez Younga i Carracka „You’ve Really Got A Hold Of Me”, pstrykanie w „Mea culpa” czy świetnie śpiewający chórek w największym hicie, czyli „Over My Shoulder”. Owszem, zdarzają się wolniejsze fragmenty (trochę nijaki „Something To Believe In”, lekko rozmarzony „A House of Many Rooms” czy dwa niezłe covery).

„Żebrak na plaży złota” jest znacznie spokojniejszy i stonowany od poprzednik płyt Mike + The Mechanics. Young z Carrackiem nadal są świetnie zgrani, jednak potem zaczęły się pęknięcia w grupie, które odbiły się na brzmieniu. Porządne granie.

7/10

Mike + The Mechanics – Word of Mouth

Word_of_Mouth

Udało się odnieść wielki sukces jakim było “Living Years”. Ale jak się potem miało okazać, dla Mike’a Rutherforda i jego kumpli był to maksimum możliwości. Przynajmniej pod względem komercyjnym. Czy to znaczy, że ich następne płyty były kompletnie nieudane? Sprawdzę to na przykładzie pochodzącego z 1991 roku „Word of Mouth”.

Jeśli ktoś się spodziewał, że zespół pójdzie bardziej w stronę hard rocka, heavy popu czy disco polo, musiał być mocno rozczarowany, bo jest to proste, pop-rockowe granie. Ale za to jakie fajne i przyjemne, bo nagranie takich albumów tylko pozornie wydaje się łatwe, proste oraz nieskomplikowane. Nie brakuje tutaj szybkich energetyków („Get Up” z szalejącym pianinkiem oraz bardzo nośnym refrenem), podniosłych i krzepiących haseł (tytułowy utwór z równie nośnym refrenem jak w/w), jak i chwil wyciszenia (nastrojowe „A Time and Place” z delikatnymi klawiszami). Do wyboru do koloru, a słowo nuda w przypadku tych dżentelmenów jest słowem, które wykorzystaliby w tekście jednej z piosenek. Jak oni to robili? Nie mam pojęcia, w dodatku teksy nie były takie głupie i puste. W dodatku wzbogacali utwory małymi dodatkami jak saksofon („Everybody Gets a Second Chance”) czy pojawieniem się chóru („Before (The Next Heartache Falls)”). Nawet elektronika nie brzmi ani tandetnie, archaicznie, tylko potrafi czasem ukoić „Stop Baby”.

Reszta to już poziom, do którego ten zespół przyzwyczaił, czyli świetnie śpiewający Paulowie: Young i Carrack, przyjemne melodie oraz troszkę głębszy tekst (tytułowy utwór czy „A Time and a Place”). I mimo upływu lat pozostaje to dobrą, naprawdę bardzo fajną muzyką.

8/10

Radosław Ostrowski

Mike + The Mechanics – Living Years (25th Anniversary Edition)

Living_Years

Zgodnie z zasadą sequeli, zespół Mike + The Mechanics nie odpuścił i ruszył za ciosem. Co prawda, wymierzenie tego ciosu trwało trzy lata, jednak album „Living Years” odniósł wielki kasowy sukces, ale przetrwał próbę czasu? Zobaczmy.

Słychać na pewno, ze to album z lat 80., a to dzięki wszelkiego rodzaju elektronicznym wstawkom jak plumkający początek „Nobody’s Perfect” (jeszcze w tle przewija się marszowa perkusja) czy brzmieniu perkusji, jednak nadal jest to zestaw melodyjnych i chwytliwych piosenek (szybkie „Seeing is Believing” z niezła gitarą oraz imitacja chóru w refrenie), a niektóre z nich jeszcze potrafią pięknie zabrzmieć. Tak jak tytułowa piosenka z delikatną gitarą, przestrzenna elektroniką oraz świetnie śpiewającym chórem w refrenie czy bardzo płynące „Nobody Knows” z delikatnym wstępem gitarowym i ładnymi klawiszami oraz szybszymi refrenami. Żeby jednak nie było tak przyjemnie, to pojawia się parę mocniejszych uderzeń jak „Poor Boy Man” z potężna gra klawiszy na początku czy szybkie „Blame” (klawisze przyśpieszają i w takim tempie jadą w tle oraz naprawdę mocnym riffem pod koniec). A tak naprawdę każdy utwór jest przynajmniej bardzo dobry, a to w połączeniu ze świetnymi głosami Paula Younga i Paula Carracka oraz niebanalnymi tekstami (m.in. o odpowiedzialności, samotności czy wierze).

W tym roku wyszła reedycja albumu. A co to oznacza? Dodatkowy album, a w nim zapis trasy koncertowej z 1989 roku, promującego „Living Years”. Na początek jednak drugiej płyty dostajemy nową wersję „Living Years” zespołu w odmienionym składzie (z wokalem Andrew Roachforda) i brzmi to całkiem nieźle. A koncertowe wcielenie Mike’a prezentuje się naprawdę więcej niż solidnie i nie jest to tylko zbędny dodatek. Za to dodatkowy punkt.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Mike + The Mechanics – Mike + The Mechanics

Mike__The_Mechanics

Jeżeli członek progresywnej kapeli, decyduje się założyć popową kapelę, zawsze jest pytanie o co tu chodzi. Tak zrobili muzycy grupy Asia, ich szlakiem podążył Mike Rutheford – basista zespołu Genesis, gdzie po odejściu Steve’a Hacketta zaczął tez grać na gitarze elektrycznej. Kiedy Genesis poszło w stronę bardziej popowego brzmienia, Rutheford doszedł do wniosku, by zadziałać na własny rachunek i założył kapelę Mike and the Mechanics (zapisywana też Mike + The Mechanics). Poza Ruthefordem, który poza graniem na basie/gitarze, był też kompozytorem zespół tworzyli: klawiszowiec Adrian Lee, perkusista Peter Van Hooke oraz dwaj wokaliści: Paul Young i Paul Carrack (na płycie śpiewają swoje utwory na zmianę). W tym składzie w A.D. 1985 roku wydali swój debiut.

Za produkcję odpowiadał Christopher Neil, który współpracował m.in. z a-ha, Celine Dion czy Shakin’ Stevensem. Pytanie tylko czy po latach ten album może się wybronić, choć formuła na dobry, popowy album wydaje się prosta: chwytliwe melodie; proste, lecz nie naiwne teksty; świetny wokal (przynajmniej przyzwoity) i producent z głową na karku. Już otwierający całość „Silent Running” – pierwszy przebój ma to wszystko. Delikatna gra klawiszy, proste i rytmiczne granie sekcji rytmicznej, nakładające się w refrenie wokale oraz gitarowy riff w środku, a mocniejszy na koniec. A że wstęp trwa prawie dwie minuty i zaczyna się od dziwnych dźwięków, to inna kwestia. Choć perkusja oraz elektronika zdradzają wiek płyty (słychać to chyba najmocniej w „All I Need is a Miracle” z wstępem trochę pachnącym new romantic), to jednak brzmi ona chyba szlachetnie i trochę mniej plastikowo od dzisiejszego grania.

Dodatkowo jeszcze wplecione zostały dodatkowe dźwięki (m.in. cykanie świerszczy w nastrojowym „Par Avion” – te klawisze naprawdę robią nastrój –  gdzie śpiewa trzeci wokalista – John Kirby czy „strzelająca” perkusja w bardziej rockowym „Hanging by a Threat”, gdzie klawisze są w środkowej części zgrane z klawiszami), a prostota zmieszana z finezja. Jeśli ktoś chce potańczyć, to mamy „I Get the Feeling” z dęciakami do towarzystwa, preferujący dynamikę polubią „Take the Reins” z akustyczną gitarą oraz chórkami w tle, chyba że szukamy nastrojowych melodii, to czymś takim jest wręcz epickie „You’re Are the One” czy „A Call to Arms” (niewykorzystana melodia  grupy Genesis).

Wokale tutaj bazują na kontraście: mocny Carrack kontra delikatny Young. Panowie nie mają żadnego wspólnego utworu, co na pewno byłoby dodatkową atrakcją do spółki z naprawdę ambitnym tekstem (dotyczy to „Silent Running”).

Debiut Mike’a Rutherforda z nowym projektem okazał się jedną z większych niespodzianek roku 1985. I mimo upływu prawie 30 lat, jakoś nie chce się zestarzeć, jakby pokazywał: tak należy robić pop. Reszta jest historią, którą spróbuje wam przybliżyć.

8,5/10

Radosław Ostrowski